ROZDZIAŁ VII

Odległość od siedziby gminy do cmentarza nie była duża, ale napięcie, jakie między idącymi panowało, dało im się we znaki.

Słów padło niewiele.

Prawdę powiedziawszy, nikt się nie odezwał.

Malin unikała patrzenia na Voldena. Skonstatowała jedynie, że jest wysoki i dość dobrze ubrany, choć niezbyt kosztownie. Ale urzędnik państwowy czy gminny nie jest na ogół człowiekiem szczególnie dobrze sytuowanym. Kurczowo ściskał rękawiczki w szczupłej i bardzo ładnej ręce i wyciągał nogi tak, że Malin robiła trzy kroki, gdy on stawiał tylko jeden. Niezbyt to uprzejme z jego strony, trzeba powiedzieć.

Volden był wzburzony i z trudem znosił towarzystwo tej upartej istoty, która tak bez ceregieli wtargnęła do urzędu. Jego piękny plan zmian na cmentarzu! No, plan był co prawda Johnsen, ale to Volden go tak pięknie wyrysował! Zawsze sporządzał bardzo ładne i staranne plany, przełożeni chwalili go za to.

Żeby się tak upierać przy zachowaniu jakichś prastarych grobów! Sentymentalny nonsens!

Mimo wszystko tłukła mu się po głowie nieprzyjemna myśl o ochronie zabytków kultury. Ale jakie znaczenie kulturowe mogą mieć jakieś stare groby na wiejskim cmentarzu? Chyba tylko dla najbliższej rodziny!

Cóż za głupstwa!

Spoglądał spod oka na idącą obok niego młodą kobietę. Nic szczególnego, takie osoby zapomina się zaraz, gdy tylko przestaje się na nie patrzeć. Była jednak niezwykle starannie i ładnie ubrana, prosto, ale ze smakiem. Zwrócił na to uwagę zaraz, gdy tylko weszła do urzędu. Ludzi Lodu znał tylko ze słyszenia. Podobno mają zupełnie wyjątkową historię, tak przynajmniej mówi się w okolicy, ale on nigdy nie próbował się dowiedzieć, na czym wyjątkowość ta miałaby polegać. Teraz mieszkają w Lipowej Alei, trzymają się na uboczu i bardzo rzadko spotykają z innymi ludźmi w parafii. Być może ze względu na dziecko, jakie się tam wychowuje, upośledzonego chłopca, którego prawdopodobnie należałaby oddać do zakładu zamkniętego, bo jest niebezpieczny dla otoczenia. Oni jednak ręczyli za niego, zobowiązali się dbać o malca tak, żeby nic się nie stało.

Volden słyszał jakieś opowieści o skandalicznym zachowaniu chłopca w szkole, do której parę lat temu chodził podobno przez tydzień. Od kiedy przestał szkołę odwiedzać, nie było już na niego skarg. Może trzymali go pod kluczem?

Pospieszne spojrzenie na pannę Christersdotter powiedziało mu, że w tym przypadku podobna ewentualność nie wchodzi w rachubę.

Słyszał, że ona jest pielęgniarką. Tak, to by się mogło zgadzać. Zwłaszcza jeśli chodzi o jej wygląd, jak i opiekę nad chłopcem. Zresztą nie bardzo miał pojęcie, jak powinna wyglądać pielęgniarka.

Tymczasem doszli do cmentarnego parkanu i Volden otworzył furtkę przed swoją towarzyszką.

Nie zdając sobie z tego sprawy, zwolnili kroku. Miejsce wymagało szacunku, święte miejsce.

– No więc? – zapytała Malin i były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od chwili, gdy wyszli z budynku gminy. – Gdzie zamierzacie poszaleć najbardziej?

Czy ona naprawdę musi go nieustannie drażnić?

Ale przecież powinien umieć się odciąć!

Nie odpowiedział na jej pytanie. W każdym razie nie zaraz, bo jeszcze nie doszli do celu.

Pożółkłe liście sypały im się pod stopy. Właściwie to jesień jest piękną porą roku. Zwłaszcza na starym cmentarzu, takim jak ten, otoczonym drzewami liściastymi, których nazw nie umaiłby nawet wymienić. Ale jego zawód niewiele ma wspólnego z drzewami, po co więc miałby znać ich nazwy?

Malin drgnęła. Kątem oka spostrzegła nieduży cień ukrywający się za wysokimi nagrobkami, przeskakujący z miejsca na miejsce, w miarę jak ona i pan Volden posuwali się do najstarszej części cmentarza.

Starała się prowadzić swojego towarzysza w drugą stronę i zaczęła mu gorączkowo opowiadać:

– Kościół pochodzi z trzynastego wieku. Można to poznać po…

– To zdaje się nie kościół nas powinien interesować – przerwał jej niegrzecznie.

Malin bała się śmiertelnie, czy Ulvar nie wymyśli czegoś okropnego. Ale najgorsze, co mogła zrobić, to krzyknąć na niego. Nigdy by jej nie wybaczył, gdyby mu dowiodła, że go odkryła. Nie miał zupełnie poczucia humoru na własny temat. Na dodatek nie wiadomo, jakby się sprawy potoczyły, gdyby pan Volden to zobaczył.

Ulvar był zdolny do wszystkiego.

Volden przystanął.

– Zamierzamy zlikwidować te groby – powiedział wskazując ręką kwatery Ludzi Lodu.

– Tak właśnie myślałam – westchnęła Malin. – Ale nic z tego nie będzie.

– Czy mogłaby pani podać mi przynajmniej jeden powód, który nie ma wyłącznie emocjonalnego charakteru, a który by przemawiał za tym, że nie powinniśmy zrównać tych grobów z ziemią?

– Mogę przytoczyć wiele. Zacznijmy choćby od znajdującego się przy kościele grobowca Meidenów!

– On pozostanie nietknięty!

– Tak, ale historia od niego się właśnie zaczyna. Czy ma pan właściwy klucz?

– Mam wszystkie klucze od cmentarza.

Ruszył szybkim krokiem w kierunku wzniesionego na kształt kaplicy grobowca. Volden chyba zbyt wyraźnie demonstrował swoje niezadowolenie.

Zardzewiały zamek zgrzytnął przenikliwie, gdy urzędnik przekręcił w nim klucz. Malin nie miała odwagi się odwrócić, żeby zobaczyć, czy Ulvar stoi w pobliżu. Ale z pewnością stał.

To jakby ochrona dla Voldena, pomyślała mimo woli, gdy wchodzili do środka.

– Tu spoczywają Meidenowie – powiedziała cicho. – Meidenowie byli właścicielami Grastensholm, zanim my się tutaj sprowadziliśmy.

Drzwi były otwarte, żeby do wewnątrz mogło wpadać światło, i Malin zobaczyła, że Volden niechętnie kiwa głową.

Pokazała mu ciężką trumnę z żelaznymi okuciami i nazwiskiem na wieku. Była to bardzo, bardzo stara trumna, co można było stwierdzić nawet przy tym marnym świetle.

– Tutaj spoczywa stara baronowa Meiden, która podarowała Lipową Aleję naszemu przodkowi, Tengelowi Dobremu. Miało to miejsce w roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym szóstym, panie Volden. Od tego rozpoczyna się historia Ludzi Lodu w parafii Grastensholm.

Młody urzędnik nie odpowiadał. Sprawiał wrażenie zniecierpliwionego i niezbyt zainteresowanego jej opowiadaniem. Chyba żałował, że pozwolił się wciągnąć w to ze wszech miar wątpliwe przedsięwzięcie.

– A tutaj leży kolejna ważna osoba – mówiła dalej Malin już przy innej trumnie. – Char1otta Meiden. Silje, która później została żoną Tengela Dobrego, zajęła się Dagiem, synkiem Charlotty, którego ta wyniosła do lasu i zostawiła, by umarł.

– Cóż za barbarzyństwo!

– Takie były wtedy czasy, panie Volden. Los niezamężnej matki był nie do pozazdroszczenia. Ale właśnie w dowód wdzięczności za uratowanie dziecka Meidenowie dali nam Lipową Aleję.

– Ale państwo byli przecież także właścicielami Grastensholm – wtrącił niemal agresywnie.

– Tak, byliśmy. Dlatego, że syn Charlotty Meiden poślubił Liv, córkę Tengela i Silje. Oni spoczywają tutaj – powiedziała i poszła w głąb mrocznej niszy.

Jakiś mały kamyk wpadł do środka z cmentarza Volden odwrócił się, ale niczego nie zauważył.

Malin jednak nie miała wątpliwości, że na zewnątrz skrada się Ulvar, z pewnością nadstawia uszu, żeby słyszeć, o czym oni tu rozmawiają. Malin musi bardzo uważać na to, co mówi. I musi uważać, żeby Volden nie przedstawił się jako ich wróg, zwłaszcza że to akurat prawda. Nigdy nie wiadomo, jak Ulvar zareaguje.

Mimo woli zaczęła się sama delikatniej odnosić, do Voldena.

– Tutaj na tabliczce jest nazwisko Jacob Skille – po wiedział Volden. – Kim on był i co tutaj robi?

Malin ukryła uśmiech.

– To był mąż Charlotty Meiden. Wyszła za niego pod koniec życia. To Sol zwabiła go do Grastensholm, ale już go nie chciała. Ja myślę, że Charlotta nigdy się nie domyślała, że Sol i Jacoba coś łączyło. W każdym razie taką mam nadzieję.

– Tarald Meiden – czytał Volden.

– Syn Liv i Daga. Najsłabsze ogniwo Ludzi Lodu. To znaczy jeśli nie liczyć obciążonych dziedzictwem. Oni nie są winni temu, że przypadł im właśnie taki los, a poza tym często są to bardzo silne osobowości.

Ciekawe, czy Ulvar to słyszy? On wie, że należy do obciążonych, ale o ich cechach wiele mu nie powiedzieli.

Mówiła dalej jakby nigdy nic:

– Tarald był człowiekiem bardzo słabym. Jego największym osiągnięciem życiowym było to, że żona Irja urodziła mu wspaniałego syna Mattiasa. Miał zresztą jeszcze jednego syna… Kolgrima, ale jego tu nie ma.

– Ach, tak?

– Kolgrim spoczywa w Trondelag, w Dolinie Ludzi Lodu. Kolgrim był jednym z naprawdę przeklętych.

Tę informację Volden pozostawił bez komentarza.

– A tu, jak widzę, mamy Irję Meiden, matkę Mattiasa…

– Tak, to wspaniała kobieta bardzo prostego pochodzenia. Z Eikeby.

– A Sunniva Meiden? Kto to taki?

– Córka Sol. Pierwsza żona Taralda, matka Kolgrima. Zmarła przy jego urodzeniu, podobnie jak wiele innych nieszczęsnych matek, które wydały na świat dzieci obciążone dziedzictwem Ludzi Lodu. Kolgrim przez całe swoje czternastoletnie życie był nieszczęściem dla rodziny.

Volden nie odpowiedział.

– A tu leży Mattias – powiedział, wskazując kolejną trumnę.

– Mattias był lekarzem. I miał takie wspaniałe oczy, w których odbijało się całe dobro świata. Tutaj spoczywa jego żona, Hilda. Córka miejscowego hycla.

– Dosyć mieszane towarzystwo, muszę powiedzieć.

– Hilda była niezwykłą osobą i bardzo dobrą żoną. Wraz z Mattiasem wymarł ród Meidenów, bo on i Hilda mieli tylko jedną córkę, Irmelin. Wyszła za mąż za innego z naszych przodków, Niklasa.

Wyszli na zewnątrz, odetchnęli czystym jesiennym powietrzem. Malin postarała się, żeby iść przodem, i zdążyła dostrzec pokraczną sylwetkę Ulvara, kryjącą się za narożnikiem kościoła.

– A cóż to za pompatyczne groby? – zapytał Volden kierując się do najbliżej położonych grobowców.

– Tu leżą Paladinowie – wyjaśniła Malin. – Margrabiowie, książęcego rodu. Większość członków tego rodu spoczywa w Danii. Tutaj najstarszy jest grób Cecylii. To siostra Taralda, obdarzona była niezwykle silnym charakterem, można powiedzieć, że była równie silna jak brat słaby. Poślubiła Alexandra Paladina.

– A więc to w ten sposób państwo weszli w koligację z tym znakomitym rodem?

Malin była teraz napięta.

– Paladinowie byli rzeczywiście znakomitym rodem i mam tu na myśli przymioty ich serc i umysłów, a nie ich wysokie pochodzenie.

Volden nie lubił być tak bez ogródek osadzany w miejscu.

– A ten tutaj? Kim był Tristan Paladin?

– To nieszczęsny wnuk Cecylii. Dopiero tutaj, w tej parafii, odnalazł swoje szczęście. Był bratem mojej praprababki, Leny.

Volden spojrzał na nią z ukosa.

– To pani ma w sobie książęcą krew?

Malin roześmiała się głośno.

– Nie, moja książęca krew musiałaby być bardzo rozwodniona! Zmieszana z krwią panny kuchennej, kaprala i Bóg wie kogo jeszcze.

Poszli dalej.

– Ulvhedin Paladin z Ludzi Lodu…

– Oj, oj – westchnęła Malin. – To był bardzo skomplikowany człowiek!

– Małżonka Elisa Larsdatter. O, mezalians, jak widzę.

– W żadnym razie. Ulvhedin był obciążony. To Elisa sprawiła, że górę wzięła w nim jego ludzka natura. No, może nie ona sama, ale mimo wszystko!

Minęli groby kilkorga innych Paladinów i Malin ostrożnie, ale konsekwentnie prowadziła go w stronę bardzo starego kamienia nagrobnego.

Napis na kamieniu musiał być niedawno odnowiony. Volden czytał z łatwością:

– „Tengel Dobry z Ludzi Lodu. Urodzony w roku 1548. Zmarł w 1621. Małżonka Silje…” Aha, to tu leżą ci, o których pani wspominała.

– Tak. To jest samo jądro Ludzi Lodu – rzekła Malin. – Nasi przodkowie ochraniają swoich potomków, a najpierwszym z opiekunów jest właśnie Tengel Dobry.

Volden patrzył na nią tak, jakby uważał, że rozum jej się pomieszał. Malin zdawała się tego nie zauważać. Wskazała napis u dołu kamienia.

On odczytał w milczeniu, a potem skomentował:

– To tutaj leży owa Sol, o której pani tyle razy wspominała. Kim ona była?

– Bardzo ważną postacią w historii Ludzi Lodu… Miała zostać stracona przez ludzi króla. Została skazana na śmierć za czary. Chyba sprawiedliwie.

Volden patrzył na Malin.

– Miała zostać stracona, mówi pani?

– Tak, ale Ludzie Lodu sami ją zgładzili. Żeby uniknęła tortur i cierpienia z powodu nietolerancji…

– Ona również pochodziła z Ludzi Lodu?

– Była siostrzenicą Tengela. I przybraną córką.

– A zatem Tengel i Silje wychowali troje dzieci?

– Czworo. Tutaj leży czwarte. Ich rodzony syn, Are. Odziedziczył Lipową Aleję. To był bardzo dobry człowiek. Stał obiema nogami mocno na ziemi.

– Małżonka Meta.

– Córka wiejskiej ladacznicy.

– Boże, odpuść – mruknął Volden.

– Ludzie Lodu zawsze opiekowali się biednymi i opuszczonymi. Tutaj zostali pogrzebani dwaj z ich trzech synów. Trzeci poległ w czasie wojny trzydziestoletniej.

Volden poczuł zawrót głowy, słuchając opowieści z tak odległych czasów.

– Tarjei Lind z Ludzi Lodu – czytał.

– Tak. On był przeznaczony do wielkich rzeczy. większych, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. To on miał podjąć walkę z Tengelem Złym. Lecz Kolgrim, narzędzie Złego, zabił go, zanim jego siła zdążyła się ujawnić.

– Zaraz, chwileczkę – zaprotestował Volden. – To wszystko zaczyna być zanadto skomplikowane. Kim był Tengel Zły?

Malin położyła palec na wargach.

– Nie tutaj – powiedziała pospiesznie, przestraszona, że Ulvar może to usłyszeć. – Nie na poświęconej ziemi – dodała wyjaśniająco.

Volden patrzył na nią zdezorientowany, lecz odwrócił się i rzekł:

– Tutaj mamy jeszcze jeden nagrobek, tuż obok Tarjeja.

– To jego syn, Mikael. Na tym się zresztą tutaj kończy ta linia rodu, bo syn Mikaela, Dominik, wyprowadził się do Szwecji.

Poszli dalej, odczytywali napisy na grobach rodziny Lindów z Ludzi Lodu, aż doszli do wysokiego i bardzo pięknego nagrobka.

– Ten wygląda na stosunkowo nowy – powiedział Volden.

– Owszem – potwierdziła nieoczekiwanie wzburzona. – A jeśli ten grób zniszczycie, to nigdy wam tego nie darujemy! Nigdy!

Volden odczytał:

– „Heike Lind z Ludzi Lodu…” Tak, o nim to ja słyszałem! Czy on też nie był nieco… specjalny?

– O, można tak powiedzieć. On był jednym z największych wśród Ludzi Lodu. To jeden z tych, którym się naprawdę udało pokonać to, czym obciążyło ich przekleństwo. Nigdy nie przestaniemy mu dziękować za walkę, którą prowadził.

– Ale ja słyszałem jakąś okropną plotkę. Że mianowicie sprowadził na świat różne duchy i upiory, które później opanowały Grastensholm.

Uśmiechnął się krzywo, kiedy to mówił, jakby chciał podkreślić, że on sam zachowuje dystans wobec tego rodzaju bajek.

Ale Malin potwierdziła jego słowa skinieniem głowy i powiedziała:

– Tak, to prawda. Heike i jego ukochana Vinga sprowadzili na świat szary ludek, bo po prostu inaczej nie byli w stanie odzyskać Grastensholm. Gorzko tego potem żałowali. Szare stwory nie chciały opuścić Grastensholm, dopóki nie przyjechała tutaj Saga i nie przepędziła upiorów. Ale oznaczało to też koniec dla samego dworu. Nawiasem mówiąc Saga była matką naszych bliźniaków.

– Była, mówi pani?

– Tak. Saga urodziła obciążone dziecko. A kobiety, które rodzą takie dzieci, muszą to prawie zawsze przypłacić życiem.

Wiedziała, że Ulvar słyszy jej słowa. Ale nie sądziła, że to akurat jest specjalnie niebezpieczne. Istnienie skarbu i magiczne zdolności, to trzeba utrzymać w tajemnicy, o tym nie wolno jej wspomnieć.

Ach, jak niewiele Malin wiedziała o Ulvarze! Pojęcia nie miała o podejmowanych przez niego w lesie próbach odgadnięcia, co w nim jest szczególnego. Od czasu do czasu udawała mu się przez przypadek jakaś magiczna sztuczka, choć nie zdawał sobie sprawy, skąd mu się to bierze ani jak zdołał tego dokonać. Od czasu do czasu widywał też istoty niewidoczne dla innych albo wiedział o czymś, o czym nikt mu nie mówił. Nie potrafił jednak w żaden sposób uporządkować ani skoordynować tych obcych i przerażających zjawisk. I właśnie dlatego był podwójnie niebezpieczny! Uczeń czarnoksiężnika, który nie panuje nad swoją sztuką, może być śmiertelnie niebezpieczny dla innych.

Bardzo wielu rzeczy rodzina o Ulvarze nie wiedziała. A on nie zamierzał im niczego tłumaczyć!

Volden i Malin poszli wolno do bramy.

– Kogoś tu jednak brakuje – mruknęła Malin sama do siebie, ale on to usłyszał.

– Tak? A kogo?

Malin drgnęła.

– Nie, nic.

– Chciałbym wiedzieć, mimo wszystko!

Odpowiedziała jakby wbrew sobie:

– Ona miała na imię Tula. Zaginęła.

– Zaginęła? W jaki sposób?

– Nikt tego nie wie. Weszła do domu w Grastensholm i przepadła na zawsze. Minęło od tamtej pory już dwadzieścia dwa lata, a nikt nigdy nie natrafił na najmniejszy ślad po niej.

Powinna była jeszcze dodać: „I cztery demony zniknęły razem z nią”, ale tego nie zrobiła. Volden usłyszał już wszystko, co mógł znieść jednego dnia.

Po drugiej stronie parkanu zatrzymał się powóz. Wysiadł z niego przełożony Voldena, pan Johnsen. Spotkali się przy bramie.

– O, państwo tutaj – wymamrotał. – Strasznie dużo czasu wam to zabrało! Ale czy pan ją chociaż przekonał?

Volden odwrócił głowę i spojrzał na cmentarz. Malin zdążyła zauważyć, że Ulvar kryje się pod osłoną muru.

– Nie wiem – rzekł Volden z wolna. – Mam wrażenie, że nauczyłem się trochę szacunku dla tego, co nam zostało z dawnych czasów.

– Co takiego? Szacunek? Do czego? Co szacunek dla przeszłości ma wspólnego z tym tutaj?

– Bardzo wiele – odparł Volden, a Malin odczuła radość. Mogłaby uściskać tego młodego urzędnika. On zaś mówił dalej: – Uważam, że powinniśmy dokładniej rozważyć sprawę założenia nowego cmentarza na terenach leśnych.

Johnsen gapił się na niego spod groźnie ściągniętych brwi.

– Cmentarz na leśnych terenach? – warknął. – Tyle zachodu! Niepotrzebne wydatki! Ta stara ruina wymaga oczyszczenia. Mam gotowe plany, które zostały zaakceptowane przez władze gminne, i myśli pan, że z tego wszystkiego zrezygnuję? Że się przed panem ośmieszę? Naprawdę nie myślałem, że coś takiego przyjdzie panu do głowy!

Volden słuchał z poważną miną.

– Mam teraz inne spojrzenie na tę sprawę, panie Johnsen. Jeśli zlikwidujemy te groby, to naprawdę bardzo wiele ulegnie zagładzie, to są bezcenne sprawy.

– Co jest bezcenne? Stare kości?

– Nie. Historia, panie Johnsen. Historia kultury. Nieocenione pamiątki dawnych czasów, wszystkie mają za sobą niezwykły los.

– Niech no pan posłucha, panie Volden. Proszę uważać na to, co pan mówi! Pańska sytuacja zawodowa nie jest taka bardzo pewna, proszę o tym nie zapominać! Czy to ona tak pana przekabaciła?

– Panna Christersdotter pozwoliła mi zrozumieć tę sprawę. Proponuję, byśmy się najpierw porozumieli z Towarzystwem Ochrony Starożytności i zapytali, co oni o tym sądzą.

Pan Volden naprawdę jest odważnym człowiekiem! Podziw Malin dla młodego urzędnika wzrastał.

Johnsen wyglądał jak gotujący się do walki byk.

– A ja proponuję, żeby pan przyszedł do mnie dziś o godzinie siódmej, to będziemy mogli porozmawiać z panem sensowniej, opiekun kościoła i ja. Albo może należałoby podyskutować na temat, czy pan nie powinien przypadkiem zmienić zawodu? Proszę, żeby pani przyszła także, panno Christersdotter. To może zrozumie pani, jaką szkodę wyrządza pani działalność informacyjna i ile mnie to może kosztować! Nie mam czasu stać tu dłużej. Muszę się spotkać z przewodniczącym rady gminnej. A zatem: godzina siódma!

Zanim zdążyli zaprotestować, wsiadł do powozu i zaciął konia.

Pobladły Volden patrzył w ślad za nim.

– Mam nadzieję, że ta cała sprawa nie będzie pana kosztowała utraty posady – jęknęła Malin żałośnie.

– Nie sądzę – odparł dzielnie, ale nie brzmiało to zbyt przekonująco.

– No, bo w takim razie…

– Proszę decyzję zostawić mnie – uciął. Potem stał się bardzo oficjalny. – Czy pani wie, gdzie mieszka pan Johnsen?

– Nie.

– Wobec tego przyjdę po panią do Lipowej Alei za piętnaście siódma.

– Dziękuję, to bardzo uprzejme z pańskiej strony.

– Nie, wcale nie. To mój obowiązek.

Wciąż patrzył w ślad za powozem pana Johnsena. Chyba nie chciał, by Malin usłyszała, co ma do powiedzenia o szefie, ale ona usłyszała.

– Zarozumialec, zawsze musi postawić na swoim… – szepnął.

– No? – zapytał Viljar, gdy Malin weszła do kuchni w Lipowej Alei. – I jak poszło?

Policzki Malin płonęły. Odpowiedziała jednak pozornie obojętnie:

– Jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że jednego udało mi się przekonać. Ale z drugim będzie trudniej. Mamy pójść do niego do domu dziś wieczorem, żeby przedyskutować sprawę. To znaczy, on zamierza roznieść nas w pył.

– Nas, powiadasz? – zapytała Belinda.

– Tak, mnie i jednego urzędnika, który nazywa się jakoś tak… jakby Volden czy coś.

– To jego udało ci się przekonać? – zapytał Viljar.

– Tak. Na początku on też był bardzo wyniosły, potem jednak spuścił z tonu. Stał się prawie ludzki. Ale tylko prawie.

Viljar i Belinda wymienili spojrzenia. Zachowanie Malin mówiło im więcej niż słowa, które wypowiadała.

– Ulvar był na cmentarzu, muszę was poinformować. Szpiegował. Ja, oczywiście, udawałam, że go nie dostrzegam.

– To dobrze. Ale czy usłyszał coś ważnego na temat Ludzi Lodu?

– Myślę, że nie. Byłam bardzo ostrożna. Ale, naturalnie, musiał słyszeć to i owo. O naszych przodkach, jak się nazywali, czego dokonali. Tego nie dało się uniknąć.

Henning, który wyglądał przez okno, widział bliźniaki przy studni.

– Ale o skarbie nie wspomniałaś?

– Ani słowem.

– To dobrze. Mnie się zdaje, że Ulvar próbuje od czasu do czasu czarów. Po omacku, jeśli tak można powiedzieć, i bezradnie, ale trawi go pragnienie, by móc to robić.

Nic na to nie odpowiedzieli. Lata spędzone z Ulvarem nie mijały spokojnie. I wszystkim się zdawało, że słyszą w izbie echo jego upiornego śmiechu…

– Powinnam się chyba jakoś ładnie ubrać na tę wizytę u Johnsena – powiedziała Malin ze sztuczną swobodą.

– Belindo, czy nie mogłabyś pożyczyć mi tego czerwonego kapelusika? Wszystkie moje ubrania są tak po pielęgniarsku surowe.

– Naturalnie, możesz wziąć kapelusz! A nie chciałabyś też tej mojej sukienki, którą uszyłam w zeszłym roku na wesele? Wisi nie używana w szafie.

– Och, dziękuję ci, jeśli naprawdę uważasz… – ucieszyła się Malin rozjaśniona jak poranek późnego lata.

Volden przyszedł punktualnie i Malin, która ostatnią godzinę spędziła przed lustrem, przyglądając się krytycznie swojemu odbiciu, powitała go onieśmielona. Ich dotychczasowa znajomość przebiegała dość burzliwie; dosyć trudno było jej się zdecydować, jak traktować kogoś, o kim myślała niedawno, że jest upartą kanalią.

Uznała, że Volden sprawia wrażenie zaskoczonego. Ale bo też ona bardzo gruntownie zmieniła swój wygląd. Sama czuła się dziwnie w kokieteryjnych strojach Belindy, ale jednocześnie było to bardzo przyjemne uczucie. Malin miała w swoim życiu bardzo niewiele takich chwil, kiedy czuła się tylko kobietą. Nieustannie musiała być dla kogoś wsparciem, opiekunką i pomocnicą.

Najchętniej zabrałaby ze sobą Viljara jako moralną podporę w walce z Johnsenem, ale jedna z ich krów miała się właśnie cielić i Viljar musiał zostać w domu. Nikt nie będzie bronił sprawy cmentarza lepiej niż ona, powiedział jej na odchodnym.

Malin jednak nie była tego taka pewna. W świecie Johnsena i Voldena kobiety za bardzo się nie liczyły.

Początkowo szli w milczeniu. Wszędzie były nowe drogi, wąskie, pełne zakrętów dróżki pomiędzy willami, które łączył jeden szerszy szlak, zasługujący pewnie na miano ulicy. Malin, która nigdy nie widziała starej wsi Grastensholm, nie umiała sobie wyobrazić, jak to było, kiedy mieszkali tu tylko chłopi, a zamiast willi były dość rzadko rozrzucone wiejskie zagrody. Teraz jeszcze tam i ówdzie widziało się pola, lecz zabudowa willowa rozszerzała się nieustannie i już naprawdę nie można było mówić, że to wieś.

Domostwo Johnsena leżało trochę na uboczu. Trzeba było przejść przez nieduży zagajnik.

Nagle Malin przystanęła.

– Co się stało? – zapytał Volden.

– Nie… Nie wiem. Nagle zaczęłam się czegoś bać. Jakbym usłyszała jakiś dziwny dźwięk… Nie wiem.

Owszem, usłyszała dźwięk, który rozpoznawała. Nie słyszała go już od bardzo dawna i miała nadzieję, że może nigdy więcej nie usłyszy.

Ale nie! Znowu jest!

Zaszeleściło w krzakach i nagle stanął przed nimi ogromny zwierz z wyszczerzonymi zębami. Z gardzieli dobywało mu się głuche warczenie.

– O mój Boże – szepnął Volden i otoczył plecy Malin ramieniem, jakby chciał ją chronić. – To przecież jest…

– Wracajmy! – powiedziała Malin. – Nie! Proszę nie wyjmować noża! Uciekajmy! Jak najszybciej!

Volden jednak się nie ruszał, nie chciał pewnie mieć bestii za plecami. Widzieli wlepione w siebie żółtozielone ślepia.

Kiedy bestia wyraźnie gotowała się do skoku, Volden uznał nareszcie, że pozostaje im tylko jedno wyjście. Malin widziała, jaki jest przerażony, jak śmiertelnie się wystraszył, i podziwiała go, że mimo wszystko najpierw pomyślał o jej bezpieczeństwie. Stanął pomiędzy nią a wilkiem i wycofywali się powoli, a bestia równie wolno posuwała się za nimi.

Wydawało się teraz, że zwierzę nie chce atakować, że zamierza ich tylko zmusić do odwrotu, tak jakby to zrobił stróżujący pies, któremu ktoś niepowołany wszedł na jego teren.

– Nie przejdziemy koło niego. Nie przepuści nas – wyszeptał Volden pobladły.

Malin, która widywała takie bestie już przedtem i znała ich zwyczaje, powiedziała cicho:

– Jedyne, co możemy zrobić, to wycofać się z tego zagajnika.

– Ja nie mam ochoty uciekać.

– Ja także nie. Chciałabym zobaczyć, co się tam dalej dzieje.

– Nie sprawia pani wrażenia przestraszonej – szepnął.

– Panuję nad sobą – odparła również szeptem.

Znaleźli się poza terenem zagajnika. Wilk stał na ścieżce z groźnie wysuniętą do przodu głową. Po chwili odwrócił się i zniknął wśród pożółkłych zarośli.

Volden z trudem przełknął ślinę.

– Czy powinniśmy…?

– Nie, ja tamtędy już nie pójdę. Nigdy w życiu!

– Ale ja nie znam innej drogi do domu Johnsena. Powinniśmy obejść dookoła…

– Chyba w prawo – zaproponowała Malin, choć zdawała sobie sprawę, że to na nic.

– Spróbujmy. Uff, już i tak jesteśmy bardzo spóźnieni. Już powinniśmy być na miejscu.

Jego widoki na zwolnienie z pracy rosły. Malin współczuła mu.

Ruszyli w prawo; wyglądało na to, że będą musieli bardzo nadłożyć drogi, żeby dojść do willi. Zagajnik rozciągał się i w prawo, i w lewo, a oni nie mieli ochoty znaleźć się znowu w zaroślach.

– Kto to może hodować takie bestie? – zastanawiał się Volden wciąż szeptem, jakby nie miał odwagi mówić głośno.

– Ja myślę, że nikt.

– Myśli pani, że to jest wilk? Prawdziwy dziki wilk?

– Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

– Ale on jest potwornie wielki. A poza tym tutaj nie ma wilków! Zresztą samotny wilk nie zaatakowałby dwojga ludzi. Ja naprawdę nie rozumiem. To było przerażające!

– Najłagodniej mówiąc!

Głuchy grzmot wstrząsnął okolicą.

– Co to było? – zapytał Volden.

Przystanęli, żeby lepiej słyszeć.

– Jakiś straszny huk – rzekła Malin. – Proszę posłuchać, to nie milknie.

Volden zamarł.

– Słyszę trzaski i jakby skwierczenie.

– Dym! Niech pan popatrzy na niebo!

– To jest dom Johnsena! Coś eksplodowało i teraz się pali. A… A my mieliśmy tam być.

Patrzyli na siebie długo, zanim nareszcie byli w stanie coś zrobić. Te wszystkie dziwne wydarzenia, jakie się na ich oczach rozegrały, sparaliżowały ich.

To, co się stało, w jakiś sposób wiązało ich ze sobą. Jakby byli parą bezradnych ludzi wystawionych na działanie znanych i nieznanych sił natury.

Volden pierwszy się opanował i mógł coś powiedzieć:

– Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to ta bestia uratowała nam życie!

Malin nie potrafiła wykrztusić ani słowa. Była śmiertelnie przerażona, ale z zupełnie innych powodów, niż Volden mógł przypuszczać.

Загрузка...