ROZDZIAŁ V

Położono Viljara w jego dawnym łóżku. I w końcu Malin mogła go zobaczyć.

Była wstrząśnięta. Ciało potwornie wychudzone, oczy zapadnięte głęboko, bardzo głęboko, trupio blada skóra, perlisty pot na czole i prawie niewyczuwalny oddech. Spotkała już kiedyś Viljara, ale miała wtedy sześć czy siedem lat, i było to w czasie, zanim on poznał Belindę. Mgliste wspomnienie, jakie zachowała z tamtego spotkania, w niczym nie zgadzało się z tym… teraz widziała po prostu żywego trupa.

Poprosili Henninga, by został z matką, bo nie wiadomo było, ile wzruszenia Viljar jest w stanie znieść. Nie mieli też pojęcia, czy Belinda odzyskała zdolność myślenia, czy nie, ale pastor miał rację: nigdy nie zrobi krzywdy Henningowi. Przez cały ten okropny czas spędzony w Danii opiekowała się Viljarem z najszczerszym oddaniem, bo zdawało jej się, że to Henning i że jest niemowlęciem. Malin uważała to za niewiarygodne, lecz pastor zapewniał, że ona naprawdę nie widzi rzeczywistości i żyje w jakimś swoim urojonym świecie. Widywano przecież obłąkane kobiety, które utraciły dzieci, jak przytulają do siebie zwinięte w tobołek ubranka albo pieszczą motek włóczki. Ale to przecież różnica, myślała Malin. Można uważać tobołek za niemowlę, ale żeby dorosłego mężczyznę? Nie znała jednak wszystkich zakamarków duszy ludzkiej ani strasznej siły rozpaczy.

Pastor pochylił się nad łóżkiem.

– Viljar – rzekł ostrożnie. – Czy ty mnie słyszysz? Jesteś już w domu. W domu, w Lipowej Alei.

Oczy chorego były zamknięte. Ale czyż w kąciku warg nie pojawił się słabiutki uśmiech?

– Tak. Dokonałeś tego – mówił dalej pastor. – A skoro dotarłeś tutaj, to reszcie też dasz radę.

Och, przyjacielu drogi, myślała Malin zrozpaczona. Czy ty naprawdę w to wierzysz? Viljar z Ludzi Lodu przeszedł już na drugą stronę granicy między życiem a śmiercią, czy ty tego nie widzisz? A powrót do domu będzie wstrząsem zbyt silnym, żeby mógł mu sprostać…

Ale ku jej wielkiemu zdziwieniu powieki chorego podniosły się wolno i oczy Viljara, kiedyś takie piękne, rozglądały się po pokoju. Odszukał wzrok pastora, wargi próbowały wypowiedzieć jakieś słowo, które pastor zrozumiał.

– Eliksir, oczywiście!

Wyjaśnił Malin, o co chodzi:

– Na pokładzie statku do Norwegii Viljar zdołał mi wytłumaczyć, że tu w domu macie jakieś lekarstwo, które może mu pomóc. – Malin dostrzegała sceptycyzm w oczach pastora, który jednak tłumaczył dalej: – Trudno było zrozumieć, co on mówi, ale to było coś o zielonej buteleczce. Na samym dole, w prawym rzędzie.

Patrzyła na niego nie rozumiejąc.

– I wymieniał też coś, co brzmiało jak: skarb!

– Tak, oczywiście, ależ jestem głupia! Zaraz przyniosę…

Wielki skarb z najcenniejszymi środkami znajdował się poza domem, w tajnej skrytce. Nie mogli go przechowywać w Lipowej Alei, to by było nierozsądne. W domu były tylko środki, które mogły się od czasu do czasu przydać. Po śmierci Sagi nie miał kto odziedziczyć skarbu – z wyjątkiem Ulvara, ale on był jeszcze dzieckiem, a poza tym…

Malin wyjęła zieloną buteleczkę. Nie wiedziała, że Viljar tak dobrze się zna na tych lekarstwach. Szczerze mówiąc, poważnie wątpiła w tę jego wiedzę. A zatem skąd wziął informację na temat eliksiru?

Zawartość buteleczki była gęsta niczym stara smoła i Malin nie mogła jej wydobyć nawet czubkiem noża. Ale na kuchni stało naczynie z gorącą wodą, wlała parę kropel do butelki i zanim lekarstwo się rozrzedziło, wróciła do sypialni.

Viljar skierował na nią swoje pozbawione blasku oczy.

– Saga? – zapytał.

Usiadła obok niego.

– Sagi nie ma – powiedziała łagodnie. – I już nie będzie. Ja jestem Malin. Witajcie w domu, oboje z Belindą.

Zamknął oczy. Zdawało się, że każde najdelikatniejsze nawet drgnienie jest dla niego udręką.

– Malin, córka Christera… Dziękuję.

Zrozumiała, co Viljar ma na myśli.

– Henning ma się dobrze – powiedziała. – jest teraz u swojej mamy i oboje płaczą ze szczęścia.

Viljar uśmiechnął się blado.

– Ale ty się niczym nie denerwuj – powiedziała Malin. – Nie myśl o niczym, leż tylko spokojnie! Niedługo zobaczysz Henninga. Lekarstwo zaraz będzie gotowe.

– Dobrze… Heike prosił mnie, żebym tego spróbował…

Heike?

I Malin zrozumiała. Ludzie Lodu znowu interweniowali.

– Zaraz ci je przyniosę – powiedziała z szerokim uśmiechem.

Kiedy Viljar wmusił w siebie łyżkę dość cierpkiej mikstury i odpoczął z pół godziny, pozwolono Henningowi pójść do ojca. Belinda została położona do łóżka w innym pokoju, a tak była zmęczona podróżą i wzruszeniami, że poddała się temu chętnie. Zasnęła, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki, a oni wciąż nie wiedzieli, czy odzyskała pamięć, czy nadal żyje w urojonym świecie własnych marzeń. Bali się strasznie, że nigdy się z tego nie wydobędzie.

Henning stanął przy łóżku ojca i patrzył wielkimi, pełnymi rozpaczy oczyma, co choroba zrobiła z tym człowiekiem, który był pod każdym względem jego ideałem. Viljar starał się nie denerwować, żeby dodatkowo nie obciążać swego udręczonego organizmu, ale to nie było takie proste.

Głos miał cichutki jak tchnienie wiatru.

– Synku mój! Jaki ty jesteś duży!

– A jaki dzielny! – wtrąciła Malin.

Henning nie wiedział, co powiedzieć. Jego ukochany ojciec był teraz dla niego obcym człowiekiem. Żywił dla niego współczucie, ale przecież nie tego Viljar oczekiwał od swego syna. Potrzebował jego miłości. A Henning był jak sparaliżowany, nie mógł się poruszyć i czuł się, jakby mu mowę odjęło. Cierpiał strasznie z tego powodu – chciał dać tak wiele, a nie potrafił dać nic.

Na szczęście chłopiec nie musiał nic mówić, bo zapomniał zamknąć za sobą drzwi i do pokoju wbiegły dwa nieprzytomnie już ciekawe szkraby. Tak długo przebywali bez opieki w kuchni, że Malin nie miała odwagi tam wejść i zobaczyć, co po sobie zostawili.

Teraz już malcy nie chcieli siedzieć sami.

Ku jej przerażeniu Ulvar wdrapał się na oparcie łóżka i wystawił głowę ponad krawędź. Viljar zobaczył go. Przez moment Malin wydawało się, że cała jej ostrożność poszła na marne, bo teraz Viljar z pewnością przeżyje szok. Nawet pastor miał trudności z zaakceptowaniem niesamowitego wyglądu tego małego trolla z niewiarygodnie wysokimi kośćmi policzkowymi, wąskimi, żółtymi oczkami nieustannie zmrużonymi w bezgranicznej wrogości wobec świata, z ciemnymi, potarganymi włosami, sterczącymi na wszystkie strony, no i te jego usta! Szerokie jak wrota, z ostrymi wilczymi kłami, pod nosem równie krótkim jak szerokim. Do tego kanciasty, nieproporcjonalny korpus, jakby ktoś jego ciało rozebrał na części, a potem poskładał na chybił trafił. Naprawdę nietrudno było uwierzyć, że to dziecko diabła, nie wiadomo skąd wzięte i przez jakąś tragiczną pomyłkę umieszczone wśród ludzi.

Ulvar był obciążony najbardziej jak to możliwe. Dostał wszystko, co należy do tego strasznego dziedzictwa, całe zło, potworność i nieposłuszeństwo.

Jeśli nie…?

Do nikogo nie był podobny, co do tego Malin nie miała żadnych wątpliwości.

Ale ona i Henning zostali uratowani w niezwykły sposób. Już trzy razy…

Viljar zaskoczył wszystkich. Popatrzył na małego potworka wysuwającego głowę znad oparcia łóżka i szepnął niemal niesłyszalnie:

– Kim ty jesteś?

Nie było w jego pytaniu nawet cienia niechęci. Tylko zdziwienie.

– To Ulvar. Synek Sagi.

– Sagi? No, tak, oczywiście. Mówiłaś, że ona nie żyje. Tak, to zrozumiałe. Biedna mała Saga…

Marco stał i dyskretnie czekał przy łóżku. Teraz Malin położyła ręce na jego ramionach i powiedziała:

– A to jest bliźniaczy brat Ulvara. Podniosę go, żebyś mógł zobaczyć. On ma na imię Marco.

Trzymała ślicznego chłopczyka. Spojrzenie Viljara spoczywało na nim długo.

– Mój Boże, co to może znaczyć? – szepnął w końcu i zamknął oczy.

Malin zwróciła się do Ulvara:

– Widziałeś? Tata Henninga cię lubi!

Ulvar wyciągnął język, a potem pluł i parskał długo ze złością.

– Miałbym go nie lubić? – szepnął Viljar wciąż z zamkniętymi oczyma i ze smutnym uśmiechem na wargach. – Zapominasz, że mój dziadek, Heike, był dla mnie we wszystkim wzorem.

Och, ale jest między nimi różnica, chciała powiedzieć Malin. Lecz zmilczała. Ulvar potrzebuje tyle akceptacji i dobrej woli, ile tylko możliwe.

Viljar znowu zapadł w drzemkę, więc opuścili pokój. Wszyscy z wyjątkiem Henninga, który chciał czuwać przy ojcu. Czuł się winny, bo nie przywitał go tak serdecznie, jak by chciał.

Malin zamyśliła się głęboko, wracając z Markiem do salonu. Ulvar pobiegł przodem i zabawiał teraz pastora, demonstrując mu, jak umie skakać po kanapie. Nie była w stanie go uspokajać.

Reakcja Viljara zaskoczyła ją. To nie Ulvar wzbudził jego zainteresowanie, lecz Marco. Spojrzała na stojącego przy niej malca. Zawsze widziała w nim idealne dziecko, które nie sprawiało najmniejszych kłopotów. Marzenie każdej matki, a w dodatku śliczny jak bóstwo.

Teraz popatrzyła na niego oczyma Viljara, nowymi oczyma, można powiedzieć. Marco był marzeniem, to prawda, i właśnie na to zareagował Viljar. Marco nie był dzieckiem z tego świata. Człowiek nie może być taki piękny, łagodny ani taki dobry. Ulvar nosił w sobie przekleństwo Ludzi Lodu, lecz, o paradoksie, był w tym bardziej ludzki niż ten jego idealny brat. Marco był synem Lucyfera, w każdym razie jeśli chodzi o wygląd.

Malin pomyślała o Sadze. Jeśli ojciec chłopców, Lucyfer, był równie piękny, to doprawdy trudno mu się było oprzeć!

Zaczęła pojmować, że nie tylko Ulvara muszą chronić przed bezmyślnością otoczenia. Marca także. Ktoś tak doskonały nie może istnieć na pełnym ludzkich ułomności świecie. Nikt mu nie wybaczy jego odmienności.

Boże, dopomóż nam, modliła się Malin. Jak zdołamy wychować te dzieci? Ulvara tak, aby zaczął pojmować różnicę między dobrem a złem, sprawiedliwością i niesprawiedliwością. I Marca tak, by na tym złym świecie zdołał ochronić swoją szlachetną duszę. Nie wolno dopuścić, żeby tego chłopca coś okaleczyło. Nie wolno na to pozwolić.

Choć wszystko tego dnia było po prostu chaosem, Malin musiała myśleć o swoich normalnych obowiązkach. Porozmawiała z parobkiem, żeby zajął się inwentarzem, bo Henning nie może dziś pracować. Sama zabrała się do przygotowania jedzenia, bo pastor musiał jechać dalej.

Cóż to za wspaniały człowiek! Jak zdołają mu podziękować za to, co zrobił?

Westchnęła i zaczęła nakrywać do stołu.

W sypialni Viljar ocknął się z drzemki. Ostrożnie otworzył oczy i spojrzał na swego małego syna, który siedział na krześle przy łóżku, wyprostowany jak świeca, napięty i czujny, w każdej chwili gotów do pomocy.

Viljar uśmiechnął się żałośnie, nie wiedząc zresztą nawet, czy ten uśmiech ukaże się na wargach, taki był zmęczony. Swoją okaleczoną dłonią poszukał ręki syna, ale bał się, że ramię nie zareaguje na sygnał z mózgu.

Widocznie jednak zareagowało, bo Henning zauważył słaby ruch ojca i ujął jego rękę. Viljar mógł znowu zapaść w ten stan pół snu, pół jawy.

I tak trwali, trzymając się za ręce, ojciec i syn, dopóki zmrok nie zaczął zapadać nad Lipową Aleją.

Fakt, że wygląd pastora nie został jeszcze do tej poro opisany, złożyć trzeba na karb tego, że właściwie nie bardzo jest co opisywać. Był to człowiek ani stary, ani młody, ani blondyn, ani ciemny, oczy miał nijakie, ani szare, ani piwne. Gdyby nie duchowne szaty, ginąłby całkowicie w tłumie, taki był anonimowy.

Ale kiedy się go już zauważyło i lepiej poznało, ujawniały się jego liczne i wspaniałe zalety. Już samo to, że nadzwyczaj serdecznie i ofiarnie zajął się nieszczęsnym Viljarem i jego żoną, że nie zostawił ich własnemu losowi gdzieś po drodze, świadczy o nim jak najlepiej. On naprawdę rozumiał, czym jest kapłańskie powołanie. Z tego zresztą powodu narażał się często niektórym innym duchownym w Danii, bo nie zawsze stosował się do reguł Kościoła. A jak wszyscy wiedzą, istnieje spora przepaść między Kościołem a chrześcijaństwem. Wiele, bardzo wiele dziwnych skorup nałożono na to, co początkowo było religią chrześcijańską. Te pancerze zostały stworzone w toku dziejów przez niektórych ojców Kościoła, a pierwszym z nich był Paweł. On nałożył bardzo gruby pancerz na naukę Chrystusa i stworzył całą szkołę „poprawiaczy”.

Malin, która była osobą umiarkowanie religijną, od pierwszej chwili żywiła do pastora szczerą sympatię i postanowiła, że teraz będzie pilniej uczęszczała do kościoła.

Zdawała sobie jednak sprawę, że jej dobre chęci od początku są skazane na unicestwienie. Pastor w ich parafii swoimi pełnymi gróźb kazaniami był w stanie uśmiercić wszelką pobożność.

Usiedli do stołu, żeby nareszcie coś zjeść. Malin musiała nieustannie sadzać Ulvara z powrotem na krześle, on jednak wolał ciągnąć woźnicę za wąsy. Od początku był zafascynowany potężnymi wąsiskami gościa. Przed chwilą porwał zapałki i chciał mu te wspaniałe wiechcie podpalić. Dopiero spokojne upomnienia Marca zdołały go powstrzymać. Ulvar parskał i wykrzykiwał przekleństwa pod adresem brata, ale posłuchał. W tej parze Marco był osobowością dominującą, choć trzymał się zawsze spokojnie na uboczu.

Ten niezwykły dzień jakoś mijał. Nawet, zdaniem Malin, mijał zbyt szybko. Musiała biegać jak w ukropie od jednej pracy do drugiej, żeby podołać wszystkim domowym obowiązkom, jednocześnie rozmawiała z pastorem, zajmowała się dziećmi, zaglądała do Henninga, żeby dać mu coś do zjedzenia, krzyczała na Ulvara i sprzątała po nim, bo akurat dzisiaj malec był we wspaniałym humorze i psocił jak najęty, dbała o to, by gościom niczego nie brakowało, aż w końcu poczuła, że w głowie jej się kręci ze zmęczenia.

Pastor postanowił, że przenocuje w Lipowej Alei. Sama go zaprosiła i była mu wdzięczna, że zaproszenie przyjął, ale dla niej oznaczało to nowe obowiązki, przygotowanie dwóch pokoi, świeża pościel i wszystko co trzeba…

Kiedy nareszcie mogli usiąść do późnego obiadu, Malin odetchnęła na chwilę. Posadziła Ulvara na krześle i mogła spokojnym głosem zapraszać gości do jedzenia.

Nagle podskoczyła. Henning! Chłopiec musi coś zjeść. Cały dzień siedzi wiernie przy łóżku chorego. Mówiła „łóżko chorego”, choć w głębi duszy myślała: „łóżko umierającego”.

Zmrok już zapadł, więc wzięła ze sobą lampę.

Stanęła w progu i uśmiechnęła się smutno. Henning zasnął. Nadal siedział na krześle przy łóżku, a głowę położył na nogach ojca. Ojciec i syn wciąż trzymali się za ręce.

Malin wróciła do gości. Chłopiec zje później.

Wróciła w odpowiedniej chwili, bo znowu musiała interweniować. Rozdokazywany Ulvar bombardował gości ziemniakami. Malin była przepracowana i tym razem wybuchnęła gwałtowną złością. Złapała Ulvara za kark i syknęła przez zęby:

– Będziesz siedział spokojnie czy nie, ty moje nieszczęście?

I właśnie w tej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich zaspana Belinda.

Malin i pastor wstali natychmiast i uprzejmie zapraszali ją do stołu. W napięciu oczekiwali jej reakcji, wciąż nie wiedząc, w jakim stanie psychicznym się znajduje.

Belinda pocierała czoło i spoglądała bezradnie to na jedno, to na drugie. Zdawało się, że pastora poznaje, lecz pozostali budzili w niej lęk.

– Tlętna lownica – oświadczył Ulvar, co, rzecz jasna miało znaczyć: wstrętna czarownica.

Malin miała nadzieję, że Belinda nie rozumie jego dziecinnego bełkotu. Że wygląd dziecka przerażał Belindę, nie ulegało wątpliwości.

– To jest mamusia Henninga, dzieci – powiedziała Malin do bliźniaków.

Ulvar pokazał język i wydał z siebie przeciągły ryk.

– Czy ja spałam? – spytała Belinda, która jakby nie miała odwagi na nich spojrzeć.

– Tak. Przespałaś się chwilkę.

Ale Belinda zdaje się nie to miała na myśli.

– Nie wiedziałam, że mamy gości.

Pastor i Malin patrzyli po sobie.

– Gdzie jest Henning? – zapytała Belinda. – I mój mąż?

– Są w sypialni. Obaj – wyjaśnił pastor pospiesznie.

– Obaj? Obaj – powtarzała niepewnie, jakby nie mogła połączyć dwóch różnych wydarzeń.

Nagle spojrzała na swoje ręce i podniosła w górę rękaw.

– O Boże – szepnęła wstrząśnięta. – Jaka ja jestem chuda!

– Byłaś bardzo chora, Belindo – rzekł pastor przyjaźnie. – Ale teraz najgorsze już minęło.

– Byłam chora? Nie pamiętam.

– Ale byłaś też bardzo, bardzo dzielna – dodał pastor. – Bo twój mąż był jeszcze bardziej chory niż ty, a ty zdołałaś utrzymać go przy życiu.

Tego najwyraźniej nie mogła zrozumieć.

Zatrzymała na Ulvarze przerażone, badawcze spojrzenie, ale nie wyglądała na zaskoczoną.

Wychudzonymi palcami dotykała warg.

– Ja… To takie dziwne, ale ja… nic nie rozumiem.

– Wszystko jest w najlepszym porządku – zapewniała Malin. – Usiądź teraz do stołu, Belindo, i zjedz coś. A potem porozmawiamy.

Belinda rozejrzała się po pokoju, jakby kogoś szukała. – Saga? – zapytała.

– Sagi tu nie ma – wyjaśniła Malin pospiesznie. – Ja przyjechałam na jej miejsce. jestem Malin, córka Christera.

– Aha, Christer…

Opadła na krzesło. Z wielkim rozczarowaniem stwierdzili, że w jej wzroku wciąż przeważa ów pusty wyraz. Ale przeważa, a nie panuje.

Domyślali się, że uważa za rzecz dziwną, iż obcy ludzie traktują ją w jej własnym domu jak gościa, ale zbyt była niepewna, żeby protestować.

– Viljar? – zapytała znowu.

– On śpi w swoim łóżku – wyjaśnił znowu pastor. – Henning jest u niego.

– Henning – szepnęła z czułością w głosie.

I nagle się zaniepokoiła. Pocierała jedną rękę o drugą. Malin zauważyła, że są one sine, jakby zmarznięte, teraz w środku lata. I takie chude, że prawie przezroczyste. Musiała je odmrozić w tej łodzi, pomyślała Malin. Ale nie tak strasznie jak Viljar. Wzruszona myślała, jak on musiał osłaniać żonę przed lodowatą wodą i mrozem kosztem własnego zdrowia.

Belinda chciała coś powiedzieć, zdawało się, że nie weźmie nic do ust, dopóki tego nie powie.

– Kto… Kto to był u mnie przed chwilą?

– Nikt do ciebie nie wchodził – powiedziała Malin zdumiona. – Chcieliśmy, żebyś mogła spać spokojnie.

Belinda zaprzeczyła energicznie.

– Ale ktoś tam był. Ktoś powiedział do mnie: A teraz spróbujesz używać głowy, ty stara idiotko!

Halucynacje? Czy jest z nią aż tak źle?

– Co ty mówisz? – zapytała Malin zaszokowana. – Nikt by się do ciebie nie odezwał tak niegrzecznie!

– Nie, ale dziwne w tym wszystkim było… Szukała odpowiednich słów. – Dziwne było to, że potem było mi jakoś łatwiej myśleć. Mimo to wszystko jest takie… rozmazane, niejasne, nie wiem, gdzie jestem, to znaczy wiem, jestem w domu, ale wszystko jest takie dziwne i tylu rzeczy brakuje…

– Tak, porozmawiamy o tym później, Belindo. Ale jeśli naprawdę uważasz, że ktoś u ciebie był, to ja myślę, że to mogli być tylko przodkowie Ludzi Lodu. Viljar opowiadał mi właśnie, że Heike…

– Nie, to nie był Heike! ja go przecież znałam!

Malin zastanawiała się.

– Skoro ten ktoś zwrócił się do ciebie tak bez szacunku, to… myślę, że to mogła być Sol. Ona miała podobno taki niewyparzony język.

– Nie, nie, to był ktoś inny. Ktoś…

Zastanawiała się, marszcząc brwi.

– Nie, to nie był żaden duch. To była żywa istota. Z krwi i kości.

Z nieczystym sumieniem Malin spojrzała pastorowi w oczy. Dzieci nie umieją jeszcze mówić, pomyślała. Bogu dzięki!

Belinda zaczęła pić mleko.

– Co to za dzieci? – zapytała uprzejmie. – Czy to twoje, Malin?

Malin nie wiedziała, ile może powiedzieć. Ale zebrała się na odwagę i wyjaśniła:

– Nie. To są bliźniaki Sagi.

– Sagi? – zdziwiła się Belinda. – Ale one przecież… są takie duże!

– Ty byłaś bardzo długo chora, Belindo – rzekła Malin łagodnie. – musisz przyjąć to do wiadomości, a wszystko szybciej się ułoży. I będzie łatwiejsze.

Wtedy Belinda odłożyła sztućce i wstała od stołu.

– Idę do Viljara.

– Nie, nie rób tego! – zawołała Malin i ujęła jej rękę. – Viljar musi odpoczywać. On jest jeszcze bardziej chory niż ty.

– Ale on mnie potrzebuje. Ja muszę…

– Nie – powiedział pastor i próbował nakłonić ją, by usiadła. – Opiekowałaś się nim bardzo długo i robiłaś to wspaniale. A teraz jest u niego Henning. Viljar źle znosi ruch wokół siebie i teraz chodzi o ciebie, Belindo! Tym razem ty masz pierwszeństwo.

– Ale Viljar zawsze się mną opiekował. Teraz ja muszę…

Czy pamiętała, przez co razem przeszli, czy też myślała o dawniejszych czasach, spędzonych w Lipowej Alei?

Malin zapytała serdecznie:

– Nie chcesz się dowiedzieć, co się z wami działo przez te dwa lata? Pastor mógłby ci o tym opowiedzieć.

Wychudzone palce nerwowo ujęły nóż i widelec Belinda usiadła posłusznie przy stole. Malin szeptem poprosiła chłopców, żeby poszli się położyć, ale nie chcieli, a ona akurat teraz nie miała siły z nimi walczyć.

– W takim razie siedźcie cicho! – nakazała.

Nawet Ulvar kiwał energicznie głową na znak, że będzie grzeczny.

I wtedy pastor opowiedział Belindzie wszystko, co wiedział o ich przeżyciach. To znaczy o okresie, który spędzili w Danii. Niczego nie owijał w bawełnę, mówił szczerze, że jej rozum musiał zostać uszkodzony i trwał w zamroczeniu, ale że dzisiaj jest zupełnie inaczej, takiej przytomnej i świadomej jeszcze jej nie widział, zapewniał że to dla wszystkich wielka radość i nadzieja.

Belinda słuchała w milczeniu. Zdawała sobie sprawę, że jej umysł funkcjonuje nie tak jak trzeba.

– A czy ty sama coś pamiętasz? – zapytał w końcu pastor ostrożnie.

– Jakieś oderwane fragmenty – odparła przecierając oczy. – Pamiętam na przykład, że Viljar kaszlał krwią. Tak strasznie się wtedy bałam, że mnie opuści. Miałam tylko jego, rozumiecie.

Jakby oni tego nie wiedzieli!

– Pamiętam jeszcze różne drobiazgi. Na przykład poznaję głos pastora. I pamiętam szelest nakrochmalonego fartucha pielęgniarki. Plamy słonecznego światła na suficie w szpitalu. Zapach tej okropnej koi na statku. A kiedy teraz pastor opowiada, wspomnienia wracają.

– Wiesz – powiedziała Malin z uśmiechem – ty sama wracasz! Mówisz teraz dużo składniej niż jeszcze pół godziny temu, kiedy weszłaś do jadalni.

Belinda uśmiechnęła się boleśnie.

– A mimo to jest coś, co mnie zamyka – szepnęła jakby sama do siebie. – Jak doszło do tego, że rozum mi się zmącił? I jak znaleźliśmy się w Danii? Nie rozumiem tego!

Wtedy pastor, najostrożniej jak umiał, opowiedział jej o zatonięciu „Emmy”. Malin wyjaśniła, że Viljar i Belinda wracali do domu z odwiedzin u Jolina, przyrodniego brata Viljara, trafili na sztorm i statek poszedł na dno, a oni znaleźli się w szalupie ratunkowej, która, dryfując po morzu, zaniosła ich do duńskich wybrzeży.

Belinda patrzyła na nich blada jak ściana. Teraz jej umysł znowu pogrąży się w zamroczeniu, myśleli przerażeni.

– Nie! Nie! – zawodziła cicho Belinda. – Nie, ja nie chcę! To się nigdy nie stało! Ja nie mogę!

Malin spostrzegła, że Belindzie zbiera się na wymioty, i szybko wyprowadziła ją do kuchni, gdzie podstawiła jej wiadro.

– No, dobrze, dobrze – szeptała uspokajająco. – Musisz to z siebie wyrzucić. Musisz.

Miała na myśli, oczywiście, te bolesne przeżycia, których pamięć trwała w udręczonej duszy Belindy.

Zabawiły w kuchni dość długo, w końcu Belinda doszła do siebie, ogarnęła się i mogła wracać do jadalni. Chłopcy siedzieli zaciekawieni i zdumiewająco dobrze wychowani. Malin pogładziła ich po głowach.

Kiedy znowu usiadły przy stole, powiedziała do Belindy:

– Myślę, że byłoby najlepiej, gdybyś nam wszystko opowiedziała, niezależnie od tego, jakie to bolesne. Bo jest jeszcze coś więcej, prawda? Rozumiem, oczywiście, że to musiała być straszna udręka, tak dryfować po morzu i czekać na śmierć w lodowatych falach. Ale czuję, że było coś jeszcze, o czym za wszelką cenę chcesz zapomnieć, czyż nie?

– Tak. Och, ta podróż była przerażająca. Nie macie pojęcia, co to znaczy siedzieć w takiej malutkiej łódeczce…

– Możemy się tylko domyślać – westchnął pastor. – Żeby wiedzieć, człowiek musi coś takiego przeżyć.

– Tak. – Zamyśliła się na moment i zadrżała, jakby jej się nagle zrobiło bardzo zimno. – Nie, nie mogę tego opowiedzieć! To zbyt straszne!

– Musisz, Belindo! To nie o to chodzi, że my chcemy wiedzieć. Moglibyśmy przecież zapytać Viljara, ale tobie by to nie pomogło. To ty musisz podzielić się tym strasznym wspomnieniem z innymi. Tylko to przyniesie ci ulgę.

– Ale ja… – Milczała długo. A potem powiedziała, głęboko wstrząśnięta: – Tak. Tak będzie najlepiej.

Malin stwierdziła, że Belinda znalazła się już na właściwej drodze. Będzie zdrowa. Jeśli tylko zmusi się, by opowiedzieć.

Powoli, jakby musiała walczyć ze sobą o każde słowo, Belinda zaczęła mówić:

– Było… nas sześcioro w łodzi na początku. Dryfowaliśmy długo, bardzo długo i zmarzliśmy nieludzko. Nie mieliśmy też nic do jedzenia. Na szczęście po kilku dniach morze się uspokoiło. Ja… byłam coraz bardziej otępiała, zdawałam sobie z tego sprawę. Jedyne, co miało dla mnie znaczenie na tym świecie, to głód, lodowate zimno i bliskość Viljara. Myślałam też o tym, że trzeba zawiadomić Henninga, że żyjemy. Choć przecież w każdej chwili mogliśmy stracić życie.

Głos jej zamarł i milczała, zamyślona. Pogrążona we wspomnieniach, które nie sprawiały jej radości, widzieli to. Nieustannie ocierała łzy.

Czekali. Ulvar zaczął się wiercić. Malin położyła mu rękę na ramieniu. Ugryzł ją, ale potem siedział już spokojnie.

Belinda podjęła przerwaną opowieść. Była skupiona, twarz jej stężała z przerażenia.

– Pewnego ranka jeden z ludzi w szalupie umarł. Viljar chciał wyrzucić zwłoki do morza, ale inny z rozbitków stanowczo zaprotestował. Powiedział, że musimy dowieźć zmarłego do domu. A potem… – Umilkła znowu, widać było, że toczy ze sobą trudną walkę. A potem ja się w którymś momencie obudziłam. My z Viljarem spaliśmy i czuwaliśmy na zmiany, ale wtedy zasnęliśmy oboje. Ja się obudziłam i…

Belinda głośno przełykała ślinę. Ręce drżały jej gwałtownie. Ale opanowała się.

– Wszyscy spali. Oprócz tego mężczyzny, który nie pozwolił wyrzucić zwłok do morza. Siedział teraz… odkrawał… odkrawał nożem… kawałki… i…

– Dziękujemy – powiedziała Malin. – Nie musisz mówić dalej. Rozumiemy.

– O mój Boże – szepnął pastor. – To przecież niemożliwe!

– Co my możemy wiedzieć na temat skrajnego głodu? – rzekła Malin zielona na twarzy. – I co było potem, Belindo?

– Zaczęłam krzyczeć – powiedziała drżącym głosem. – Wszyscy się pobudzili. Krzyczeli i krzyczeli. Ukryłam twarz na piersi Viljara, Viljar nie brał w tym udziału, musicie mi wierzyć, ale kiedy się ocknęłam, zobaczyłam, że jeden z tych ludzi trzyma w ręce nóż, a tamtych… to znaczy zmarłego… i tego, co… no wiecie, nie ma w łodzi. Wyrzucili ich do morza. A na nożu… zobaczyłam krew. Ten co go trzymał… rzucił go daleko… w morze, ta druga kobieta, bo byłyśmy w łodzi dwie, krzyczała histerycznie, a ja czułam, że tracę przytomność.

– A Viljar? Jak on to zniósł?

– Ostatnie, co widziałam, to że Viljar płacze. A przecież Viljar prawie nigdy tego nie robi. Obejmował mnie coraz mocniej, ale już więcej nic nie pamiętam. I to chyba właśnie wtedy wszystko wokół mnie stało się dziwne i niezrozumiałe. – Roześmiała się histerycznie. – Nie, powinnam spojrzeć prawdzie w oczy. To nie wokół mnie wszystko zrobiło się dziwne. To było we mnie. Milczeli długo. Z oczu Belindy nieprzerwanie płynęły łzy.

– Lżej ci teraz? – zapytała Malin.

Belinda wyprostowała się.

– Chyba tak. Ale nigdy tego nie zapomnę.

– Wiemy o tym. Myślę zresztą, że my też nigdy nie zapomnimy tego, co nam opowiedziałaś. A co dopiero ktoś, kto przeżył! Nic dziwnego, że wolałaś żyć w świecie, który nie istnieje!

Malin była wdzięczna losowi, że dzieci nie rozumiały, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą Ulvar zasnął z głową opartą o stół.

Belinda siedziała zamyślona.

– Myśli o Henningu też były trudne do zniesienia – powiedziała. – Nie móc do niego wrócić, nie wiedzieć, co się z nim dzieje. Tęskniłam za nim tak strasznie.

Kompensacja, pomyślał pastor. Z rozpaczy wyobraziła sobie, że chory mąż jest dzieckiem, które utraciła. To jej dziecinne gaworzenie…

Malin podniosła się.

– Chyba powinnam położyć dzieci – powiedziała. – A biedny Henning śpi w nogach łóżka Viljara. Belindo, czy możesz dzisiejszej nocy spać w tym pokoju, w którym spałaś po południu?

Belinda podniosła się także.

– Ja… Tak bym chciała być z Viljarem. I z Henningiem.

Wahali się przez chwilę, a potem Malin skinęła przyzwalająco głową.

– Przecież i tak musimy obudzić Henninga, to narobimy zamieszania. W sypialni jest podwójne łóżko. Możesz tam spać. A Henning wróci do swojego pokoju… Tylko, Belindo… Musisz wiedzieć, że Viljar jest umierający!

– Wiem o tym – szepnęła zrozpaczona. – Wiesz, ja teraz pamiętam dużo więcej. Nie bój się, nie wpadnę w histerię.

Pogładziła główkę śpiącego Ulvara.

– Taki sam jak Heike – szepnęła. – Tacy są do siebie podobni. Chociaż, jeśli mówiono, że Heike wygląda groteskowo, to i tak ten mały jest jak jego karykatura. I – dodała zamyślona – zdaje się, że nie taki dobry jak Heike.

Niestety, Malin w pełni się z nią zgadzała!

Henning leżał dokładnie tak samo jak przedtem, kiedy Malin przychodziła tu z jedzeniem.

Belinda podeszła do łóżka i patrzyła na śpiących.

– Oni są moi – powiedziała z błyszczącymi oczyma. – Są moi, kocham ich. I teraz znowu jestem silna. Oni mnie potrzebują.

– Tak. Wiemy o tym – potwierdziła Malin.

Kiedy następnego dnia Malin weszła do sypialni ze śniadaniem, z depczącym jej po piętach Henningiem i malcami jako dodatkową asystą, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stwierdziła, że Viljar nie śpi. Belinda wsparta na łokciu okrywała kołdrą jego piersi.

– Malin – szepnął z bladym uśmiechem. – I cała procesja! Wy nas rozpieszczacie!

– Jeszcze by tego brakowało! – rzekła Malin trzeźwo. Postawiła tacę na stoliku i wszyscy zaczęli pomagać leżącym.

Viljar popatrzył na nią.

– Wiesz, dzisiaj czuję się naprawdę dobrze.

– I wyglądasz też dużo lepiej. Myślisz, że to lekarstwo ci pomogło?

– To możliwe… Ale kto to przychodził do mnie dzisiaj w nocy?

– No, był tu Henning. I Belinda.

– Nie, nie, to był ktoś inny. I w bardzo niewyszukanych słowach zażądał, żebym przestał się nad sobą roztkliwiać. Powinienem teraz okazać trochę siły woli i charakteru, krzyczał na mnie.

Malin i Belinda wymieniły spojrzenia. Brzmiało to niemal dokładnie tak samo jak słowa skierowane do Belindy.

– Och, myślę, że to jeden z naszych przodków – oświadczyła Malin pozornie swobodnym tonem.

– Nie – zaprotestował Viljar. – To była żyjąca istota. I… ja myślę, że to mi pomogło. Naprawdę czuję się teraz silniejszy.

Malin nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Widziała przecież, że Viljar dotarł do domu umierający. I choć teraz nadal był skrajnie wycieńczony, to przecież nikt, kto na niego spojrzał, nie myślał o śmierci. Tlił się w nim słaby płomyk życia, który nie zamierzał gasnąć. A Belinda? Nikt by przecież nie powiedział jeszcze wczoraj, że ta nieszczęsna istota, nie mająca pojęcia, na jakim świecie żyje, kiedykolwiek wypowie choćby jedno rozsądne słowo. A teraz! Przytomna i silna, zdecydowana walczyć o swoich bliskich.

Tutaj mogło być tylko jedno wytłumaczenie: Viljar i Belinda otrzymali pomoc.

Ale skąd?

Od kogo?

To była trudna do rozwiązania zagadka.

To oczywiście fantastyczne, że Viljar i Belinda wrócili do domu. Nie mogło się stać nic lepszego, choć i tak już przepracowanej Malin przybyło jeszcze zajęć. Viljar wciąż był bardzo słaby, ale iskra życia została w nim wzniecona i dzielnie walczył o jej utrzymanie. Belinda też była okropnie wyczerpana, wybuchała płaczem, jeśli tylko cokolwiek stawiało jej opór, gdy na przykład skarpetka upadła jej na podłogę albo grzebień zaplątał się we włosy. Żadne nie było zdolne do wysiłku, zdawało się, że lada podmuch wiatru może każde z nich przewrócić. Henning i Malin musieli nieustannie uciszać chłopców i to wszystko bardzo szarpało im nerwy.

Malin zastanawiała się, czy nie powinna wyprowadzić się gdzieś z bliźniakami Sagi, ale o tym mała rodzina w Lipowej Alei nawet słyszeć nie chciała.

– Oprócz twoich rodziców w Szwecji, Malin, jesteśmy ostatnimi z Ludzi Lodu – mówił Viljar, który teraz mógł już czasem posiedzieć trochę w łóżku. – Reprezentujemy wszystkie trzy odłamy rodu i musimy trzymać się razem. Jeszcze by tego brakowało, żebyś się gdzieś tułała z dziećmi! A poza tym co my byśmy zrobili bez ciebie? Prosimy cię, zostań, jeśli możesz!

To prawda, co Viljar mówił o rodzinie. On sam należał do linii Heikego, Malin do linii Arva Gripa, a chłopcy do linii Anny Marii Olsdotter. Ojciec Viljara, Eskil, łączył w sobie krew Paladinów i Lindów z Ludzi Lodu dzięki temu, że jego ojciec, Heike, ożenił się z Vingą. Rodzina Malin stanowiła dość izolowaną gałąź Ludzi Lodu; trzeba by się cofnąć prawie do Tengela Dobrego, żeby znaleźć pokrewieństwo z resztą rodu.

Mimo to Ludzie Lodu zawsze trzymali się razem. W ciągu trzystu lat nie zerwali kontaktów, zawsze gotowi nieść pomoc krewnym w potrzebie.

Teraz jednak Malin była taka zmęczona! Podwójne obciążenie opieką nad chorymi i pracą w domu, odpowiedzialność za malców, wszystko to wyczerpało nawet jej siły.

Pewnego wieczora, kiedy siedziała na łóżku i masowała swoje obolałe stopy, wyrwało jej się westchnienie:

– Czy ja kiedyś będę miała czas pomyśleć o sobie?

Ale przecież wybrała zawód pielęgniarki. A pielęgniarce takie myśli nie przystoją.

Wybrała ten zawód i gdyby miała wybierać jeszcze raz, zrobiłaby to samo!

Загрузка...