W naszej międzyplanetarnej kapsule nie doświadczaliśmy dni ani nocy — lub też raczej codziennych ziemskich rytmów, które zastąpiła rotacja „Faetona”. Jeśli ktoś miał na to ochotę, mógł co kwadrans obserwować wschód Słońca. Lecz trzymaliśmy się takiego harmonogramu, jakbyśmy stąpali pewnie po angielskiej ziemi. Spaliśmy na wąskich kojach, opuszczanych ze ścian saloniku. Moje łóżko, do którego przypasywałem się co wieczór, opatuliwszy ciasno przykryciem, było miękkie jak wysłane najdelikatniejszym piernatem — chociaż jeśli w nocy zdarzyło mi się uwolnić ramię, to obudziwszy się, doznawałem niemiłego uczucia, widząc je unoszące się swobodnie przed moją twarzą, pozornie oderwane od reszty ciała.
Każdego ranka o wpół do ósmej budził nas delikatny gong zegara usytuowanego w modelu „Wielkiej Wschodzącej”. Pocket unosił blindy bulajów, wpuszczając promienie Słońca — zarówno bezpośrednie, jak i odbite od Ziemi — i po kolei wślizgiwaliśmy się do wanny ukrytej przed wzrokiem pozostałych pasażerów.
Urządzenia sanitarne były z konieczności raczej prostackiej natury, składały się z aparatury, która wyłaniała się ze ściany i którą dało się osłonić lekkim, lecz nie przepuszczającym powietrza ekranem, tak że do pewnego stopnia zapewniał intymność i czystość. Jak uspokajał nas Traveller, produkty przemiany materii były wydalane bezpośrednio w przestrzeń.
Na pokładzie „Faetona” można się było nawet golić! Oczywiście, fruwające w powietrzu ścinki zarostu trudno uznać za coś przyjemnego, lecz wystarczało obficie namydlić twarz i niesforne włoski miały ograniczone możliwości ucieczki. Zresztą nieoceniony Pocket sprzątał wszelkie brudy i kurze. Używał do tego celu giętkiego węża. Ten z kolei był przymocowany do gniazda w ścianie, połączonego z jedną z pomp odprowadzających powietrze. Pocket spędzał całe dnie, myszkując po saloniku z tym urządzeniem; grzebał w kątach i zgarniał odpadki. Początkowo wraz z Holdenem uznawaliśmy ten widok za komiczny, ale z upływem czasu zaczęliśmy doceniać wartość wynalazku, gdyż bez niego nasze wyrzucone w nieogarnione przestworza więzienie niebawem osiągnęłoby poziom zapaskudzenia godny nory jakiegoś Hindusa.
Traveller dysponował na pokładzie statku skromną garderobą, Pocket również; inżynier użyczył Holdenowi i mnie bielizny i szlafroków, a cudowny Pocket postarał się o wyczyszczenie naszego przyodziewku (użył do tego namydlonych gąbek i mokrych ścierek), usuwając najgorsze skutki gwałtownego startu.
W ten oto sposób my, trzej dżentelmeni — być może w strojach nieco pogniecionych, ale prezentujących się bardziej niż znośnie w oczach życzliwego obserwatora — około wpół do dziewiątej zajmowaliśmy miejsca na strapontenach, a Pocket serwował świeżo parzoną herbatę, bekon i grzanki z masłem.
Traveller miał szczegółową teorię na temat niebezpieczeństw przebywania w warunkach braku grawitacji, do których zaliczał zanik nie używanych mięśni i kości. Przepowiadał nam, iż po ewentualnym powrocie na Ziemię możemy okazać się tak słabi, że trzeba nas będzie wynosić na zewnątrz. Tak więc gdy Pocket szykował lancz — najczęściej lekką zimną przekąskę — zakładaliśmy szlafroki i przystępowaliśmy do energicznych ćwiczeń fizycznych. Były wśród nich bokserska walka z cieniem, niezwykłe biegi, polegające na przemierzaniu ścian saloniku jak wiewiórka uganiająca się za własnym ogonem w miniaturowymkole młyńskim, a od czasu do czasu siłowaliśmy się jeden z drugim, nieszkodliwie naśladując atletycznych zapaśników.
Wyszło na jaw, iż Holden ma sporą nadwagę, płytki oddech i ogólnie nie najświetniejszy stan zdrowia, Pocket jest nadmiernie wysuszony i wątły, Traveller natomiast — chociaż chętny do ruchu, pełen wigoru i elastyczny — ma ósmy krzyżyk na karku, łagodną astmę, a całkowita rujnacja nosa i zatok, spowodowana awarią aparatury podczas jakiegoś dawnego eksperymentu z anty-lodem, generalnie nie przysłużyła się jego kondycji. Tak więc na placu boju, a raczej w naszej improwizowanej sali zaprawy fizycznej pozostałem tylko ja, najmłodszy i najzdrowszy z obecnych.
Popołudnia spędzaliśmy na grach — „Faeton” zawierał ich kilka zestawów, między innymi specjalne miniaturowe plansze i pionki do szachów, warcabów, łatwe do przechowania. Od czasu do czasu pozwalaliśmy też sobie na kilka roberków, używając wynalazku Travellera — namagnesowanych kart. Holden był chętnym graczem, lecz wyzbytym ze szczętem żyłki hazardzisty, natomiast brydż sir Josiaha okazał się pełen wyobraźni, atoli tak brawurowy, że graniczący z fuszerką! Biedny Pocket, z obowiązku zmuszony wypełniać rolę czwartego, ledwie znał zasady i po kilku pierwszych robrach nasza trójka ciągnęła dyskretnie losy, w ten oto sposób decydując, komu przypadnie niewdzięczna rola partnera biedaka.
Kolacja była najobfitszym posiłkiem dnia, serwowanym około siódmej, zwykle z winem, i wieńczonym jedną czy dwoma bańkami porto oraz cygarami. Pocket spuszczał blindy, odcinając dostęp nieziemskiego światła i stwarzając iluzję komfortowego sanktuarium. Miło się siedziało w milczeniu, będąc luźno przypiętym do strapontenu, i obserwowało smugi dymu cygarowego wędrujące do ukrytych filtrów powietrznych.
Wieczór przeważnie kończył się odegraniem przez Travellera kilku poważnych pieśni lub, co następowało znacznie częściej, Jakichś hałaśliwych numerów rodem z varietes, których znał na kopy. Inżynier bębnił w klawiaturę składanego pianinka, powiewając w powietrzu połami marynarki, podczas gdy my przyjemnie rozgrzani porto unosiliśmy się wokół, przyjmując najbardziej zdumiewające pozycje i wyśpiewując kuplety, które przyprawiłyby nasze matki o gorący rumieniec zgorszenia!
I tak ciągnęła się podróż naszym latającym statkiem, mydlaną bańką niosącą ciepło, powietrze i angielską cywilizację przez ocean międzygwiezdnego mroku.
Kiedy tylko minął lęk wywołany świadomością swobodnego unoszenia się na zawrotnej wysokości — a Holdena opuściła ciężka fizyczna przypadłość zbliżona do choroby morskiej — okazało się, że nieustająca wędrówka w przestrzeni może być wcale przyjemnym doświadczeniem. Cały ten splot wydarzeń — nieznane dotąd przeżycia, nie kończąca się galeria cudownych gadżetów Travellera, dowód jego niezwykłej pomysłowości, i niesłychane położenie, w którym się znaleźliśmy — był fascynujący, a nawet przyjemny.
Lecz stale byłem świadomy mrocznego aspektu naszej sytuacji i z upływem czasu coraz wyraźniej dostrzegałem rosnące przed nami niebezpieczeństwa i zagrożenia — jak ruiny odsłaniane wiatrem spod piasków pustyni.
Moje marzenia skupiały się na Françoise.
Spędzałem puste godziny, wyobrażając sobie miłość, która pewnego dnia mogłaby rozkwitnąć między nami, i te marzenia były tak intensywne, że czasami wydawało mi się, iż znam z autopsji to poczucie bliskości, ulgi zwiastującej koniec samotności, świadectwo prawdziwej miłości. Doznawałem jeszcze głębszych wrażeń; gdy rozważałem przyszłość, słodkie i dalekie oblicze Françoise stało się w moim umyśle symbolem świata ludzi, z którego zostałem brutalnie wyrwany.
Dzień w dzień, gdy Pocket zwijał blindy, wytężałem łapczywie wzrok, ogarnięty irracjonalną nadzieją, że nasze położenie jakoś zmieniło się podczas nocy, że nasz niewidzialny pilot zmienił kurs o sto osiemdziesiąt stopni (chociaż Traveller niecierpliwie i nie raz wyjaśniał mi, że gdyby silniki zaczęły pracować, z pewnością nie przespalibyśmy tego wydarzenia). Lecz każdego ranka przeżywaliśmy rozczarowanie; każdego ranka Ziemia kurczyła się coraz bardziej na dowód, iż w dalszym ciągu oddalaliśmy się od planety naszego urodzenia, setki mil na minutę.
I tak my, czterej obcy sobie ludzie, ciśnięci do tego kryminału o ścianach i kratach z powietrza, spędzaliśmy próżniaczo dni. Traktowaliśmy się nawzajem z tolerancją — nawet ostrożnością. Holden i Traveller znosili swoje położenie ze stoicyzmem i męstwem. Tego drugiego niecierpliwiło jedynie to, że nie może powrócić do swoich rozlicznych przedsięwzięć inżynierskich na Ziemi. (Osobiście z przyjemnością wyrzuciłem z pamięci moją pracę i najeżoną niechęcią szczurzą gębę Spiersa). A Pocket — chociaż najbardziej podatny na lęk wysokości z nas wszystkich — wydawał się tak szczęśliwy podczas spełniania domowych obowiązków, jakby miał twardy grunt pod stopami.
Lecz w miarę jednostajnie płynącego czasu znudzenie, zniechęcenie, klaustrofobia i irytacja rosły we mnie jak chwasty i piątego poranka, gdy siedziałem na strapontenie, mając przed sobą bekon i grzankę przygotowane przez Pocketa, i słuchając Travellera i Holdena dyskutujących o kaprysach giełdy londyńskiej, coś we mnie pękło.
Uniosłem się i odepchnąłem tackę ze śniadaniem.
— Nie mogę tego dłużej słuchać! — Zawisłem w powietrzu niczym jakiś anioł zemsty, chociaż efekt ten psuły grzanki sunące leniwie w powietrzu.
Traveller podniósł wzrok. Wyglądał komicznie z marmoladowym kleksem na czubku platynowego nosa.
— Dobry Boże, Łikers. Opanujże się.
Gniew dodał siły mojemu drżącemu głosowi.
— Sir Josiah, po raz setny i ostatni przypominam panu, że nazywam się Vicars, Edward Vicars, a jeśli chodzi o opanowanie, to tyle się naopanowywałem przez ostatnie dni, że mam tego po dziurki w nosie.
— Nerwy na nic się zdadzą, Ned — rzekł z przygnębieniem Holden.
Odwróciłem się ku niemu.
— Holden, wciąż jesteśmy uwięzieni w tym idiotycznym wyściełanym skórą pudle, które niesie nas coraz głębiej w ponurą pustkę! A wy nic tylko siedzicie i głowicie się, czy indeks giełdowy pójdzie w górę, czy w dół…
Traveller wziął do ust kolejny kęs grzanki.
— Co zatem proponujesz? Palnąłem pięścią w otwartą dłoń.
— Żebyśmy porzucili tę zabawę w normalność; żebyśmy usiedli i zastanowili się wspólnie, jak odzyskać panowanie nad statkiem, jak wydrzeć ster z rąk obłąkanego Szwaba, który zajął mostek.
— Ned… — zaczął Holden.
— Podejmiemy rozmowę na każdy wskazany przez ciebie temat — przerwał mu zduszonym głosem Traveller, kiwając głową. — Ale pozwól mi wpierw skończyć śniadanie, jak Bóg przykazał.
— Śniadanie…?! — Wyplułem z siebie to słowo. — Jak pan może przełykać grzankę w sytuacji nieporównywalnej z całą historią ludzkości, kiedy grozi nam utrata życia…
Ciągnąłem w tym stylu przez jakiś czas, ale starszy pan puszczał mimo uszu wszystkie moje argumenty; toteż chociaż rozwścieczony, musiałem ustąpić i odczekać, aż śniadanie dobiegnie końca i naczynia zostaną uprzątnięte.
Traveller wytarł długie palce w serwetkę. Był niewzruszony.
— Otóż, Ned, poczuwam się do duchowej wspólnoty z twymi emocjami, a nawet podziwiam twoje zdecydowanie, które, chociaż wyrosłe na glebie ignorancji i zapalczywości, zawiera jednak ziarna odwagi. Mimo to, Ned, nie jesteś tak głupi, jak na to wyglądasz, i znakomicie zdajesz sobie sprawę, że luk łączący tę kabinę z mostkiem jest zamknięty od góry. I nie dysponujemy narzędziami, którymi dałoby się go rozewrzeć.
Zgrzytnąłem zębami.
— Więc co pan wnioskuje w tej sytuacji?!
— Nie możemy nic zrobić, aby poprawić nasze perspektywy, natomiast możemy uczynić wiele, aby wzmiankowana przez ciebie sytuacja znacznie się pogorszyła.
Holden pobladł jak chusta i złożył tłuste palce w daszek.
— W takim razie co pan proponuje?
— Musimy zaakceptować fakt, że nie możemy nic zmienić. Możemy tylko żywić nadzieję, że nasz teutoński pilot uzna za stosowne zmienić radykalnie kurs tego latającego statku — jeśli tylko to potrafi. Następnie możemy się jedynie modlić, by statek był zdolny przetransportować nas bezpiecznie do rodzimego świata.
Zerwałem się z miejsca i wyrzuciłem słowa jak pociski spod wyściełanego skórą sufitu:
— Żywić nadzieję…?! Modlić się…?! Sir Josiah, pańskie rady sprowadzają się do nicnierobienia. Nadal będzie pan głosił takie hasła, kiedy ze słoików z marmoladą wyjrzy dno?
Traveller roześmiał się zgrzytliwie.
— Ale ja nie zamierzam umierać bez walki — oznajmiłem. Holden wyprostował się, nie opuszczając strapontenu, i odwrócił do mnie.
— Mam nadzieję, że kiedy przyjdzie spojrzeć śmierci w twarz, zachowasz się godnie, jak Anglikowi przystało, Ned.
Te słowa sprawiły, że mój gniew spopielił się w płomieniu wstydu, mimo to ciągnąłem:
— Holden, co byłby ze mnie za Anglik, gdybym oczekiwał śmierci, leżąc plackiem.
Traveller wsparł dłonie na kolanach.
— Panowie, porozmawiać z pewnością nie zaszkodzi. Pod warunkiem — zwrócił się do mnie surowo — że poprowadzimy naszą rozmowę w sposób cywilizowany.
Wróciłem na straponten, lecz moje palce tańczyły niespokojnie na poręczach podczas całej dalszej dyskusji.
— Tak więc, o czym chciałbyś rozmawiać, Ned?
— To oczywiste. Musimy otworzyć luk prowadzący na mostek.
— Już wytłumaczyłem, że to niewykonalne. Co więcej proponujesz?
Wytrącony z równowagi i zły spojrzałem na Holdena, który powiedział gładko:
— Sir Josiah, obawiam się, że młody Edward wyzbyty pańskiej przewagi w postaci głębokiej znajomości „Faetona”, a przede wszystkim jego budowy, nie zdoła błysnąć żadnym świeżym pomysłem. Może dokonalibyśmy analizy struktury statku w nadziei, że to zrodzi jakieś rozwiązanie. Na przykład, jak grube są te ściany?
Traveller uniósł brwi.
— Ściany? Może uważa pan, że jakaś heroiczna postać zdołałaby wsunąć się między kadłub zewnętrzny a wewnętrzny, prześliznąć jak łasica na mostek i rzucić na naszego niemieckiego przyjaciela? Niestety przestrzeń między kadłubami ma tylko dziewięć cali… trochę ciasno, nawet dla naszego młodego towarzysza, co dopiero dla kogoś równie obfitej tuszy, jak pan… a zresztą i tak zajmują ją rury grzewcze, prowadzące wodę i powietrze, sprężyny, które chronią przedział wewnętrzny przed rozprężeniem… wie, pan, jest zawieszony kardanowo… i koje, straponteny oraz inne urządzenia, z których obaj wydatnie korzystacie. A zresztą podwójny kadłub kończy się przy mostku. Mostek i salonik to oddzielne, szczelne komory. Żeby zaoszczędzić waszego czasu, powiem, iż jedyna droga na mostek… poza zamkniętym lukiem nad waszymi głowami… wiedzie przez właz w ścianie zewnętrznej. A ten, oczywiście, można otworzyć tylko znalazłszy się na zewnątrz statku.
Holden pokręcił głową.
— Nie potrafię pojąć, jak mógł pan zezwolić na realizację planu, nie zabezpieczywszy się wpierw przed przejęciem sterów.
Sir Josiah uśmiechnął się.
— W swej młodzieńczej naiwności nie przewidziałem sabotażu. Nigdy nie znalazłem się w sytuacji, którą nam narzucono.
Użyte przez Travellera określenie „szczelne komory” nasunęło mi pewną myśl.
— Sir, jak powietrze dochodzi na mostek?
— Powietrze na mostek i do saloniku jest dostarczane tą samą siecią rur, biegnącą od pomp i filtrów znajdujących się pod naszymi stopami, w maszynowni.
Skinąłem głową.
— Do której mamy dostęp.
— Ned, co kombinujesz? — spytał Holden.
— A załóżmy, że zablokujemy przewody powietrzne biegnące na mostek? Wtedy nasz szwabski towarzysz z pewnością udusi się we własnych smrodach w ciągu kilku godzin.
Travełler skinął z powagą głową.
— Elegancko wyłożone. Lecz podczas gdy takie postępowanie doprowadziłoby do ze wszech miar usprawiedliwionej zemsty, to obawiam się, że tylko pogorszyłoby naszą sytuację. Nadal bylibyśmy pozbawieni dostępu na mostek, tyle że zamiast żywego niemieckiego nawigatora mielibyśmy jego trupa!
Rozbiór na czynniki pierwsze moich propozycji, przedstawiony od początku do końcu ze spokojem i łagodnością płaskim, nosowym akcentem właściwym mieszkańcom Manchesteru, podziałał na mnie jak płachta na byka.
— Idźmy dalej — wysapałem, z najwyższym wysiłkiem zachowując cywilizowany ton. — Pompy powietrza znajdują się w maszynowni. Co tam jeszcze jest?
— Sam się przekonaj — powiedział Traveller. — Pocket, zechcecie podnieść wierzchnie warstwy podłogowe?
Cierpliwy sługa skinął nieznacznie głową, odepchnął się od fotela i spłynął ku podłodze. Zabrał się do usuwania tureckiego dywanu i ceraty okrywających poziomą gródź. Oka dywanu ustąpiły bez kłopotu, lecz biedak musiał sporo się napocić, chcąc zwinąć go całkowicie w naszych warunkach. Niemniej jednak niewzruszenie odrzucał nasze propozycje pomocy, prosząc jedynie od czasu do czasu o podniesienie stóp.
Nie zdarzyło mi się dotąd poznać człowieka, który tak dobrze znał swoje miejsce i spełniał się na nim tak perfekcyjnie.
W końcu dywan został zrolowany i wepchnięty w szparę u góry ściany saloniku. Gródź zalśniła aluminium, lecz nie była jednolita. Miała piętnaście stóp szerokości i podzielono ją na prostokątne części. Osłaniały je blachy mocowane na nakrętki motylkowe. Fragment pełniący rolę wanny zakrywały gumowe płachty.
Traveller zaparł się stopami o żłobkowaną aluminiową powierzchnie i zabrał się do odkręcania jednego kompletu nakrętek. Odkładał nakrętki w powietrze, tak że utworzyły równy rządek, po czym zgarnął całość do kieszeni kamizelki.
— Nie musicie się obawiać ucieczki powietrza — uspokoił nasze obawy. — Ta gródź nie jest szczelna i dolny przedział ma to samo ciśnienie, co salon.
Zajrzeliśmy z Holdenem do środka. Przedział dolny miał około siedmiu stóp głębokości. Dokładnie pod nami była kula o średnicy około czterech stóp, ułożona na solidnej ramie; kulę pokrywało srebro, tak że tańczyły na niej odbicia naszych postaci i lamp acetylenowych, umocowanych za i nad nami. Traveller wyjaśnił, iż to jedno z trzech antylodowych naczyń Dewara. Przyglądałem się naczyniu z czymś graniczącym z nabożnym zachwytem i pogładziłem srebrną powierzchnię. Lecz wyczułem tylko przyjemne ciepło; nic nie wskazywało, że poniżej jest warstwa próżni, identyczna jak ta rozciągająca się za kadłubem, a w środku czają się pierwotne, niszczycielskie moce.
Traveller pokazał nam wyszukany układ prętów, który, jak stwierdził, szedł przez kadłub do dźwigni umieszczonych na mostku. Pręty wnikały w naczynia, co pozwalało osobie przebywającej na mostku przesuwać odpowiednie porcje antylodu poza arktyczne wnętrze naczynia, by topniały, wyzwalając ciepło.
Traveller opowiedział nam, jak energia cieplna antylodu ogrzewa wodę w szeregu kotłów płomieniówkowych. Były to metalowe pudła otoczone wężownicami z wodą. Superrozgrzana para szła rurami z bojlerów, po czym wracała kanałami wyciętymi w Dewarach.
Mając na celu polepszenie sprawności silników latającego statku, Traveller pomysłowo wykorzystał inną cudowną właściwość antylodu — nadprzewodnictwo.
W płytach antylodu bez przerwy krążyły potężne elektryczne prądy. Te prądy wzbudzały silne pola magnetyczne, które jeszcze bardziej przyspieszały bieg supergorącej pary, zanim ta wytrysnęła z dysz usytuowanych poniżej Dewarów. Dzięki temu skomplikowanemu układowi, powiedział Traveller, możliwe było uzyskanie niesłychanej „prędkości wyjściowej” pary bez kontaktu z rurami i blachami statku, które w innym wypadku z pewnością uległyby stopieniu. Taka prędkość wyjściowa umożliwiała z kolei wprawienie statku w ruch za pomocą niewielkiej ilości substancji napędowej.
Traveller uniósł kolejną płytę i ujrzeliśmy plątaninę rur, wąskich zbiorników, z których każdy był rozmiarów regału na książki, kul z brązu i maszynerii najrozmaitszego autoramentu. Traveller wyjaśnił, iż regatowe zbiorniki zawierają wodę wykorzystywaną w wielu układach statku. Z kolei w sferycznych rezerwuarach zmagazynowano pod ciśnieniem gaz acetylenowy i powietrze. Pompy nieustannie rozsyłały płyny i gazy pomiędzy warstwy kadłuba i do wnętrza statku, tak jak ludzkie organy utrzymują przepływ zasadniczych płynów w ciele. Pompy działały wyłącznie w oparciu o ciepło prokurowane przez bojlery antylodowe. Znajdował się tam również obszerny kanał prowadzący gorące powietrze, które ogrzewało wodę do kąpieli.
Ponurym wzrokiem mierzyłem trzewia latającego statku. Wykończenie tych urządzeń było wyraźnie mniej dokładne niż siłowni na „Księciu Albercie”. Na przykład spawy były chropowate, poplamione i prostacko osmalone, co świadczyło, że „Faeton” nie wyrastał ponad poziom prototypu. Poczułem się nieswojo.
A co jeszcze bardziej przygnębiające, nie widziałem innej możliwości wyjścia z pułapki, w którą nas schwytano, jak zniszczenie tego właśnie układu, od którego zależało nasze życie.
— Sir Josiah, te płyty można demontować, aby w razie awarii podczas lotu mieć dostęp do urządzeń, prawda?
— Zgadza się.
— A gdzie w takim razie są narzędzia służące do naprawy? Unoszący się nad rozebraną grodzią inżynier po raz pierwszy nieco się zasępił.
— Nie złożono ich w tym przedziale ani w salonie, jak może należało uczynić. Są na mostku.
Palnąłem się w czoło, rozdrażniony i bezradny.
— To znaczy, że nie dalej jak dziesięć stóp od nas jest zestaw wyśmienitych narzędzi, za pomocą których moglibyśmy zdobyć dostęp na mostek — ale nie mamy nawet co o nich marzyć, bo spoczywają zamknięte na siedem spustów z tym obłąkanym Szwabem, po drugiej stronie luku!
Holden fruwał, złożywszy ramiona na piersi. Głowę skłonił na pierś, złożywszy fałdy podbródka na kamizelce, a nogi trzymał pod kątem prostym do tułowia.
— Sir Josiah, zademonstrował nam pan antylodowy układ odrzutowy i układ wodny. Co jeszcze znajduje się w siłowni?
Traveller klasnął w ręce.
— Pocket… ?! — Podczas gdy służący zabrał się do odkręcania motylków blokujących płyty kolejnego przedziału, jego pan mówił: — To, co teraz panom przedstawię, to eksperymentalne urządzenie mojego pomysłu, jednak mające na tyle dopracowaną postać, że w pełni funkcjonalne. Widzieliście, że zaplanowałem dostęp do komory silnika w razie awarii podczas lotu. Lecz zabezpieczyłem się również na wypadek uszkodzenia zewnętrza statku.
Te słowa wzbudziły moje zdumienie.
— Ależ podróżujemy w pustej przestrzeni, sir… w pustce, jeśli pańskie założenia są zgodne z rzeczywistością. Jakiż czynnik mógłby spowodować uszkodzenie w takich warunkach?
Traveller zmarszczył brwi, a jego zdobione platynowym nosem oblicze przybrało wyraz zatrważająco ponury.
— O przestrzeni pozaziemskiej można powiedzieć wiele, ale nie to, że jest pusta, młodzieńcze. Meteory nieustannie przemierzają te międzygwiezdne przestworza.
— Meteory…?
— Kawałki skał lub pył, Ned — wtrącił Holden. — Pędzą z szybkością kilkuset mil na godzinę a wpadając w atmosferę ziemską, spalają się. Tym tłumaczy się znany ci fenomen spadających gwiazd. Wedle najświeższych teorii kilka ton tego międzyplanetarnego śmiecia… zarówno meteorów, jak i ich cięższych krewniaków, meteorytów, których zderzenie z powierzchnią ziemską może wyżłobić kratery… spada na Ziemię każdego tygodnia!
Traveller splótł ręce za głową i położył się w powietrzu, całkowicie rozluźniony.
— To fascynujący przedmiot badań. We fragmentach meteorytów znaleziono ślady węgla; a węgiel, oczywiście, zawdzięcza swe powstanie wyłącznie organizmom żywym, co w tym przypadku dowodzi, że życie musi występować poza granicami Ziemi. Na przykład, pewien Francuz…
— Sir Josiah, proszę…! Może wróćmy do tematu. Naukowe roztrząsanie istoty tych obiektów niewątpliwie ma głęboki sens, lecz na razie dajmy sobie z tym spokój. W naszej sytuacji trudno nie uznać ich za niejakie zagrożenie, lecz nie zapominajmy, że i bez nich jest dość utrapień!
Aluminiowe ściany nagle wydały mi się cienkie jak płótno namiotu i wyobraziłem sobie setki kawałków skał pędzących z prędkością kul. Ogarnął mnie smutek. Czyżby Pan uznał, iż nie mam dość zmartwień?
Jednak następne słowa Travellera pocieszyły mnie nieco.
— Nie należy z góry poddawać się przygnębieniu — powiedział. — Przestrzenie międzyplanetarne są ogromne, a szansę takiej kolizji mikroskopijne. Lecz wydawało mi się, że winienem przygotować się na taką ewentualność — czy inne katastrofy, które mogą spaść na nas z zewnątrz.
W nowo odsłoniętym sektorze siłowni leżało aluminiowe pudło rozmiarów i kształtów trumny. Jego pokrywa była zakręcana. Traveller wyjaśnił, że ta „szafa powietrzna” jest całkowicie szczelna, a wyjście z drugiej strony prowadzi na zewnątrz statku — w przestwór! To niewidoczne wyjście było odkręcane tak samo jak wejście.
— Powietrze z pudła uleci w przestrzeń, to oczywiste — rzucił lekko Traveller — lecz dopóki górny właz jest zamknięty, nic złego nie może spotkać lokatorów saloniku. W ten sposób można wyjść na zewnątrz, nie ryzykując utraty szczelności całego statku.
Holden, zmarszczywszy czoło, uważnie przyglądał się urządzeniu.
— Niezwykle pomysłowe — powiedział cicho i ze spokojem — z tym wyjątkiem, że nie wzięto pod uwagę, iż los nieszczęśnika wewnątrz tej trumny będzie przypieczętowany z chwilą otwarcia drugiego włazu. Umrze z braku powietrza.
— Ależ skąd — żachnął się Traveller. — Wewnątrz szafy jest specjalny strój, całkowicie szczelny i połączony z zapasem powietrza. Doprowadza je układ szlauchów. W ten oto sposób człowiek może przebywać i pracować w pustce przez długi czas, nie narażając życia.
Trudno mi było to sobie wyobrazić, ale — po całej serii pytań — pojąłem istotę działania urządzenia.
Kiedy to nastąpiło, ujrzałem mój los tak wyraźnie jak drogę wyrysowaną na mapie.
Ogarnął mnie jakiś dziwny spokój i zapytałem cicho:
— Sir Josiah, jak długie są te szlauchy doprowadzające powietrze?
— W pełni rozciągnięte mają ponad czterdzieści stóp. Postarałem się, aby nieustraszony inżynier mógł dotrzeć do każdej sekcji.
Skinąłem głową.
— Na przykład, do sekcji mostka i włazu wiodącego na mostek — rzekłem powoli.
Zachwyt i coś na kształt nadziei wypełniły oblicze Holdena.
— Ach. I tym oto sposobem można by zdobyć dostęp na sam mostek.
Oczy Travellera ciskały pioruny, kiedy spytał:
— Młody człowieku, czyżbyś sugerował, iż próba takiego przedsięwzięcia mieści się w granicach zdrowego rozsądku?
Wzruszyłem ramionami, nie tracąc ani uncji spokoju.
— Wydaje mi się, że stwarza ono co prawda niewielką, ale prawdopodobną szansę. Natomiast pozostanie tutaj i nicnierobienie obiecuje jedynie powolny i niezbyt przyjemny zgon.
— Ale to urządzenie eksperymentalne! — Wymachiwał rękami jak jakieś groteskowe ptaszysko skrzydłami. — Przywdziewałem ten strój tylko na kilka minut, a i to wyłącznie na powierzchni Ziemi; nie rozwiązałem jeszcze problemu przepływu powietrza, utraty ciepła…
— I co z tego? — spytałem. — Niech to będzie ostateczna próba, próba niszcząca. Z pewnością nauki wyciągnięte z takiego spacerku przysłużą się w sposób nieoceniony budowie nowych i lepszych strojów.
To nadkruszyło opór starszego pana i obudziło jego ciekawość naukowca. Przez chwilę widziałem w jego oczach niczym nie maskowaną ciekawość, lecz rzekł:
— Mój młody przyjacielu, nie przeżyłbym na tyle długo podobnej wyprawy, aby spożytkować zdobyte nauki. Teraz pozwól, byśmy zamknęli ten przedział i…
— Nie mam żadnych wątpliwości, że nie przeżyłby pan takiej wyprawy, sir — powiedziałem bez ogródek. — Ma pan swoje lata i proszę mi wybaczyć, że przypomnę, ale jest pan astmatykiem. — Rozejrzałem się po pozostałych członkach naszej kompanii. — Holden, przepraszam, że to powiem, ale jesteś o wiele za gruby, aby wśliznąć się w to urządzenie, a poza tym twój stan zdrowia w żadnym wypadku nie zezwala na równie wyczerpującą przechadzkę. Co zaś się tyczy Pocketa… — Oczy służącego spoczywały na mnie z błaganiem. Powiedziałem tylko łagodnie: — Oczywiście, nie będziemy wymagać od naszego wiernego przyjaciela, aby podjął się podobnej podróży. Dżentelmeni, mamy więc całkowitą jasność.
— Ned, chyba nie…
— Vicars, absolutnie zakazuję. To samobójstwo!
Puszczałem ich słowa mimo uszu, ledwo co słysząc, gdyż byłem całkowicie zdecydowany. Mój wzrok wybiegał poza towarzyszy podróży, poza kadłub statku, jakby ten był zbudowany ze szkła, i zdawało mi się, że widzę pustkę: przestworza nieskończonego zimna, otchłań przenikaną kanonadą skalnych pocisków…
Międzygwiezdne przestworza, w które — teraz o tym wiedziałem — niebawem musiałem wkroczyć.