Rozdział 8 Debata

Następne dni zatarły się w mojej pamięci. Wyprawa w przestrzeń wyssała ze mnie wszelkie siły. A dziwne środowisko „Faetona” — bujanie w powietrzu, pory dnia i nocy wyznaczane jedynie codziennymi czynnościami Pocketa i Holdena (Traveller pogrążony w pracach na mostku ani się nam pokazywał na oczy), zadymione, stojące powietrze, które sprawiało, że miało się ochotę rozewrzeć na oścież okna — wszystko to razem sprowadzało nieustanny półsen. Być może o moim stanie mentalnym decydowało oderwanie od naturalnych warunków bytowania na Ziemi; być może nasze organizmy są bardziej przywiązane do rytmu dni i nocy ojczystego świata, niż byśmy się tego spodziewali.

Jednakże kilka razy zaniepokoił mnie jakiś huk i czułem, że jestem łagodnie wciskany w koję. Zastanawiałem się mętnie, czy poza wyjściem w pustkę nie odbyłem także podróży w czasie i jakimś sposobem nie powróciłem do koszmarnych chwil startu „Faetona”. Ale wstrząsy zawsze łagodniały i za każdym razem zapadałem w nienaturalnie ciężki sen. Później dowiedziałem się, że wcale logicznie kojarzyłem te odczucia ze startem, dźwięki bowiem, które do mnie docierały, dobywały się z głównych rakiet statku. Traveller wprawiał w ruch swoje silniki, tak że rwaliśmy przed siebie w przestrzeni, znów — chociaż krótko — panowie swego losu.

Lecz tym razem nie wzbijaliśmy się po prostu nad Ziemię; tym razem manewry statku były podporządkowane znacznie bardziej niesamowitemu celowi…

Poza Pocketem, który mył mnie z całą delikatnością, karmił zupkami i ciepłą herbatą oraz wykonywał inne opiekuńcze obowiązki, pozostali w żaden sposób nie przerywali mi snu. Uznali, że postąpią słuszniej, dając pole do popisu naturze. Ja również nie miałem ochoty wyrywać się z tego stanu nie narodzonego dziecka, bo i cóż czekałoby mnie po otrzeźwieniu? — tylko ta sama ponura parada wiodących ku śmierci możliwości wyboru, która skłoniła mnie do desperackiej wyprawy w pustkę.

Lecz w końcu dziwna sieć snu rozpłynęła się i zostałem z niej wyrzucony w nieprzyjazny świat, bez szans na powrót, jak kwilący noworodek.

Czując, iż jestem spowity w luźny kokon pościeli i nie znajdując nawet siły, by się z niego uwolnić, słabym głosem wezwałem na pomoc Pocketa.

Służącemu udało się podnieść mnie z łóżka, jakbym faktycznie był noworodkiem… chociaż niesłychanie tajemnicze prawo akcji i reakcji, posłuszne odkryciom wielkiego sir Izaaka Newtona, sprawiło, że odleciał w drugą stronę saloniku. Ubrał mnie w szlafrok należący do Travellera, nakarmił kolejny raz i nawet ogolił.

W lustrze ujrzałem wychudłą twarz, podbite i zaczerwienione oczy. Obawiam się, że zupełnie nie przypominałem tamtego młodego człowieka, który w świetnym nastroju uczestniczył w lanczu na pokładzie „Księcia Alberta” zaledwie kilka dni temu.

— Dobry Boże, Pocket, la belle Françoise widząc mnie w tym stanie, ledwo zwróciłaby na mnie uwagę.

Zacny chłop położył mi rękę na ramieniu.

— Sir, proszę sobie nie zawracać głowy takimi myślami. Kiedy tylko nakarmię pana, jak należy, odzyska pan dawną formę.

Słysząc jego wesoły, swojski akcent nie pozbawiony prawdziwego ciepła, poczułem się niezwykle podniesiony na duchu.

— Dziękuję za opiekę, Pocket.

— To panu należą się podziękowania, panie Vicars.

George Holden ukazał się naszym oczom w swej pełnej obfitości krasie i mimo wrodzonej niezdarności spłynął lekko niczym piórko z przesławnego sufitowego włazu — obecnie szeroko rozwartego.

— Witaj, mój drogi Ned — powiedział. — Jak się miewasz?

— Nie najgorzej — odparłem, nieco zażenowany jego wylewnością.

— Nie da się ukryć, uratowałeś nam wszystkim życie, dając pokaz niezwykłej odwagi… Mnie nigdy nie byłoby stać na taki spacerek w ciemnościach! Trzęsę się na samą myśl, że miałbym wsadzić głowę do tej miedzianej bani…

Wzdrygnąłem się.

— Nie przypominaj mi o niej. Zresztą trudno mówić, żebym nas uratował. Nadal jesteśmy zagubieni w przestrzeni i nasze wybawienie zależy od ekscentrycznych planów Travellera, nieprawdaż?

— Może, ale teraz przynajmniej możemy te plany wprowadzić w czyn. Gdyby nie twoja odwaga, nadal bylibyśmy uwięzieni, spadając bezwolnie w ciemność, zdani na łaskę i niełaskę tej francuskiej świni. Kiedy tak leżałeś nieprzytomny, zaczęliśmy się obawiać, że jednak, chłopcze, udusiłeś się na dobre bezwodnikiem kwasu węglowego, i byłem gotów gołymi rękami zmiażdżyć kark temu Francuzikowi, tymi samymi rękami, które przez trzydzieści lat nie imały się żadnej morderczej broni, skazane jedynie na dzierżenie pióra.

Ten wybuch gniewu zaskoczył mnie i wzbudził lekki niesmak.

— Holden, jak długo spałem? Którego dziś mamy?

— Wedle urządzeń Travellera dziś jest dwudziesty drugi sierpnia. Wynika z tego, że spałeś pełne siedem dni.

— Sie… Dobry Boże. — Wciąż nieco oszołomiony starałem się obliczyć, jak bardzo oddaliliśmy się od Ziemi przez ten czas, ale w głowie miałem taki zamęt, iż nie pamiętałem, czy doba liczy dwadzieścia cztery godziny czy sześćdziesiąt, i porzuciłem te usiłowania. — A ten sabotażysta, Holden, ten Bourne… Co z nim? Odzyskał przytomność?

— Tak — parsknął Holden. — Gdyby nie ty, zginąłby. Prawdę powiedziawszy, ocknął się z zamroczenia wywołanego brakiem powietrza szybciej od ciebie. — Odwrócił się i wskazał na koję opuszczoną z przeciwległej ściany. Widniał na niej kłąb zabrudzonych kocy.

— Tam wciąż leży, kanalia — dodał z goryczą żurnalista — i ma się całkiem dobrze na statku, który był gotów zamienić w aluminiową trumnę nas wszystkich.

Holden dotrzymywał mi towarzystwa przez jakiś czas, ale ogarnęła mnie kolejna fala znużenia i przeprosiwszy go, wezwałem Pocketa, z którego pomocą zająłem pozycję leżącą. Przymknąłem powieki na kilka godzin.

Kiedy się obudziłem, salonik był pusty, wyjąwszy Pocketa, mnie i postać okrytą kocami na przeciwległej koi. Poprosiłem Pocketa o herbatę; następnie poczuwszy świeży przypływ energii, wstałem z posłania. Po równie długim leżeniu w łóżku na Ziemi moje nogi z pewnością miałyby kłopot z udźwignięciem reszty ciała, lecz międzygwiezdne przestworza znacznie bardziej wyrozumiale potraktowały moje osłabienie i doskonale sprawny, bez wysiłku pokonałem szerokość kabiny.

Zatrzymałem się nad Bourne’em. Francuz spoczywał twarzą do ściany — widziałem, że ma otwarte oczy — a kiedy wyczuł mój cień, odwrócił się i wzniósł ku mnie wzrok. Nie przypominał wyniosłego, nawet aroganckiego towarzysza Françoise Michelet. Jego szczupła twarz przybrała wygląd trupiej czaszki — kości policzkowe sterczały jak wyciągnięte szufladki — a zmierzwiony zarost zakrywał podbródek. Resztki stroju dandysa — czerwony żakiet i kamizelka w szachownicę — były poplamione i wymięte, a jaskrawe materiały tylko podkreślały żałosny wygląd faceta.

Długo mierzyliśmy się wzrokiem.

— Sądzę, że zakończy pan teraz to, co pan zaczął, monsieur Vicars.

— Mianowicie?

— Zabije mnie. — Powiedział to bez żadnych emocji, jak ktoś opisujący stan pogody, i nadal wpatrywał się we mnie.

Nachmurzyłem się i zgłębiłem stan mych uczuć. Oto, napomniałem siebie, człowiek, który ukradł prototyp latającego statku Travellera, który uwięził mnie i trzech moich towarzyszy i cisnął nas w przestrzeń międzyplanetarną, skazując na całkowicie prawdopodobną śmierć, który był bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć wielu niewinnych widzów startu „Faetona” i który, jako osobnik niewątpliwie zamieszany w spisek mający na celu sabotaż na „Księciu Albercie”, odebrał życie kilkuset następnym ludziom — w tym, możliwe, Françoise Michelet, dziewczynie, do której przywiązało się moje głupie serce.

— Mam wszelkie powody, żeby pana zabić — oznajmiłem ze spokojem. — Mam wszelkie powody, żeby pana nienawidzić.

Przyglądał mi się bez cienia lęku.

— I zabije mnie pan?

Spojrzałem w głąb mego serca i na wymizerowaną, cierpiącą twarz Bourne’a.

— Nie wiem — odparłem szczerze. — Muszę się nad tym zastanowić.

Skinął głową.

— No cóż, podejrzewam, że pański towarzysz nie dzieli pańskiego opanowania — stwierdził sucho.

— Który? Traveller?

— Inżynier? Nie. Tamten drugi, tłuścioch.

— Holden? Groził panu?

Bourne roześmiał się i odwrócił twarz ku ścianie. Kiedy się znów odezwał, mówił przytłumionym głosem:

— Inżynier powstrzymał go od uduszenia mnie, kiedy, osłabiony, byłem skazany na jego łaskę i niełaskę. Jednak monsieur Holden nie zrezygnował z pozbawienia mnie życia. Postanowił zagłodzić mnie na śmierć, a być może zasuszyć jak okaz do zielnika.

— O czym pan mówi? — Odwróciłem się do służącego, który przyglądał się nam czujnie. — Pocket… Czy to prawda?

Pocket skinął głową, ale znacząco stuknął się przy tym w swój wąski nos.

— Był już na wpół zagłodzony po tych wszystkich dniach bez pożywienia i wody, sir. Ale sumienie nie pozwala mi dopuścić do tego, żeby ktokolwiek umarł z głodu w mej przytomności. Jak nikt nie patrzył, podsuwałem mu resztki jedzenia.

Poczułem wielką ułgę, że okrutny plan Holdena został zniweczony.

— Dobry z was chłop, Pocket; postąpiliście ze wszech miar słusznie. Co na to wszystko sir Josiah?

Pocket wzruszył filozoficznie ramionami.

— Po tym, jak uspokoił pana Holdena w dzień pańskiego wielkiego czynu… no cóż, zna pan sir Josiaha. Podejrzewam, że zapomniał z kretesem o Francuziku; prawie nie pokazywał się na dole.

Uśmiechnąłem się.

— Łatwo mi to sobie wyobrazić.

— Nie prosiłem o łaskę służącego — powiedział zimno Bourne.

— I to nie o łaskę chodzi, mój chłopcze — odparł Pocket. — Ale chyba nie myślisz, że zamierzam spędzić moje ostatnie dni w blaszanym pudle z trupem jakiegoś Francuzika. — Przemawiał surowo, ale bez gniewu, raczej jak rodzic napominający dziecko, i zdałem sobie sprawę, że w duszy tego wyjątkowego człeka nie ma nawet krzty zła.

Odwróciłem się do Bourne’a.

— Co popchnęło cię do tego czynu, Bourne?

Wykręcił głowę, rysy jego twarzy uległy zniekształceniu.

— Do jakiego czynu?

— Co sprawiło, że porwałeś ten statek, spowodowałeś tyle szkody i cierpień?

Ukrył z powrotem twarz, nie odpowiedziawszy ni słowem.

Z siłą, która zaskoczyła mnie samego, złapałem go za ramię i odwróciłem ku sobie.

— Chyba jesteś mi winien wytłumaczenie — syknąłem.

— To nie ma sensu. Wy, Anglicy, nigdy tego nie zrozumiecie.

Zacisnąłem wargi, powstrzymując gniew.

— Nieważne. Mów, co popchnęło cię do tego czynu!

— Zrobiłem to przez wzgląd na tricolore — warknął. — Przez wzgląd na tricolore!

Wyrwał mi się i wszelkie dalsze naciski okazały się bezowocne.


Ze zgrozą przekonałem się, że Bourne był skrępowany paskami od spodni i kawałkami szlauchów powietrznych. Na moje nalegania — i pod warunkiem, że pozostanie na swojej koi i ktoś z nas będzie go cały czas pilnował — uwolniono go następnego dnia i usiadł niezdarnie, masując zsiniałe przeguby i kostki u nóg.

Czując się silniejszy, wspiąłem się z Holdenem przez właz sufitowy.

Gdy kilka dni wcześniej wdzierałem się na mostek, widziałem wszystko zatarte i we fragmentach, jak w koszmarze sennym; teraz jednak mogłem się przekonać, że to pomieszczenie było kopalnią cudów mechaniki. Pod szklanym dziobem „Faetona” nieustannie wirowały i stukały najprzeróżniejsze urządzenia, tak że miało się wrażenie obcowania ze sztucznym umysłem, dokonującym rozlicznych kalkulacji. Przez kopułę spływała powódź srebrnego światła Księżyca, który groźnie wielki zwisał nad nami.

— Ach, Łikers! — zahuczał z góry głos. Odwróciłem się i w ostrych cieniach dostrzegłem wielki tron przymocowany do jednej ze ścian pomieszczenia. Ten tron, obity grubym adamaszkiem i ozdobiony aksamitnymi sznurami, zwisał nad mostkiem jak łoże Cezara. Na nim rozpierał się wygodnie Traveller, zabezpieczony pasem. Nogi trzymał wysoko w powietrzu. Temu wizerunkowi wielkopańskiego sybarytyzmu brakowało tylko sługi podającego wprost do ust pana winne grona. — Trochę teraz łatwiej wejść na mostek niż ostatnim razem, hę?

— W rzeczy samej.

Odepchnąłem się od pokładu i uniosłem ku szklanej kopule. Złapałem się pomalowanego na biało pręta i zawisłem wygodnie w powietrzu. Holden pozostał blisko pokładu, między instrumentami. Teraz dostrzegłem parę dźwigni połączonych ze sworzniami w przeciwległych ścianach. Dźwignie przymocowano do obu stron kanapki Travellera; każda z nich kończyła się łatwo dostępnym uchwytem. Później dowiedziałem się, że uchwyty kontrolowały silniki rakietowe „Faetona”, podczas gdy dźwignie sterowały statkiem, zmieniając położenie wylotów dysz.

Niewątpliwie na tym to fotelu zasiadł nędznik Bourne tamtego gorącego sierpniowego popołudnia, spocony i przerażony, czekając stosownej chwili na oderwanie statku od Ziemi.

Nad głową Travellera wisiała długa, czarnej barwy rura, zakończona wygiętym okularem. Dostrzegłem, iż urządzenie to wysuwało się przez otwory w kadłubie, zapewniając pilotowi szeroki kąt widzenia. Rzecz jasna otwory nie przepuszczały powietrza. I tak, korzystając z peryskopu i szkła optycznego kopuły, Tra-veller miał panoramiczny widok wszechświata za ścianami latającego statku — i mikroświata wewnątrz, zastępu urządzeń tworzącego metalowy pejzaż. Zasadniczym elementem tego drugiego świata było urządzenie wyglądające jak stolik, zapamiętane podczas mej pierwszej wizyty, drewniany dysk średnicy pięciu stóp. Okrągła mapa wypełniała blat. Wokół stolika zgromadzono pomniejsze instrumenty; równomierny delikatny blask rozświetlał zegarowe tarcze, które dzięki temu stawały się żółtawymi wysepkami w morzu cienia. Dojrzałem, iż tarcze były skierowane ku tronowi (jak go w myślach nazwałem), co najwyraźniej pozwalało pilotowi na siedząco ocenić stan „Faetona”. Całość sprawiała wrażenie tłumu mechanicznych pielgrzymów, trzymających zapalone świeczki na wysokości piersi i zwracających błagalne oblicza ku swemu panu i władcy.

Pogratulowałem Travellerowi znakomitej precyzji rozkładu instrumentarium, lecz dodałem, iż nie pojmuję zastosowania większości urządzeń.

Ku mojej konsternacji komplement zachęcił go do wykładu.

— Od czego by tu zacząć… od czego by tu… Z pewnością na pierwszy rzut oka rozpoznałeś urządzenia Ruhmkorffa.

— Przepraszam…?

— Elektryczny zwój zapewniający światło urządzeniom kontrolnym.

Traveller wytłumaczył mi, że zwinięte druciki dostarczają bardziej równomiernego i bezpieczniejszego światła niż lampy acetylenowe i nie pokrywają tarcz sadzą. Następnie opisywał mi każdy instrument, nie pomijając wytwórcy, przeznaczenia, ograniczeń, a w pewnych wypadkach nawet ceny, rozwodząc się z taką miłością i tak szczegółowo, jak tkliwa matka nad zaletami swych pociech. Unoszący się w dole pomiędzy urządzeniami Holden natychmiast zdał sobie sprawę z mojej konfuzji i zaczął grać rolę stosowną do sytuacji; po kolei wskazywał każdy instrument triumfalnym i teatralnym gestem, którego nie powstydziłby się najwytrawniejszy pomocnik światowej sławy iluzjonisty. Musiałem wcisnąć pięść w usta, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem.

Traveller, oczywiście, galopował dalej z wykładem, nie poświęcając nam krzty uwagi.

Były tam chronometry, manometry, termometry Eigela operujące skalą stustopniową, kompasy ułożone względem siebie pod różnymi kątami. Traveller westchnął, patrząc na to wszystko.

— Miałem nadzieję, że wykorzystam pole magnetyczne do orientacji w przestrzeni — powiedział — ale spotkał mnie zawód. Oddziaływanie magnetyczne gaśnie w odległości zaledwie kilku tysięcy mil od powierzchni Ziemi.

— Piekielna niedogodność! — wykrzyknął ironicznie Holden.

— Zamiast wskaźników pola magnetycznego korzysta pan z sekstansu — powiedziałem, wskazując potężne mosiężne urządzenie, walec osadzony na kole zębatym. — Z pewnością Kartagińczycy poznaliby ten instrument… ale nigdy nie przyszłoby im do głowy, że może znaleźć zastosowanie w takim miejscu.

— Kartagińczycy w przestrzeni — rozmarzył się w głos Traveller. — Cóż za pomysł na powieść… Ale rzecz jasna nikomu nie udałoby się tak uprawdopodobnić podobnej historii, aby przekonała współczesnych odbiorców. Wzbudziłaby jeszcze większe kontrowersje niż modne opowiastki Disraelego[4]… — Zauważyłem, że Holden przerwał klaunadę i spojrzał ku nam, wyraźnie zaintrygowany takim niespodziewanym pomysłem. — Masz w zupełności rację, Łikers, zasady nawigacji między gwiazdami i na Ziemi są dokładnie takie same. Lecz wyzwania praktyczne są nieco bardziej skomplikowanej natury. Do określenia pozycji statku potrzeba trzech koordynatów.

Traveller zagłębił się w opis skomplikowanego systemu — nie obyło się bez wykresów, tablic i rozlicznych siatek współrzędnych — który stworzył, aby zlokalizować latający statek, pokonujący przestrzeń jak mucha. Mechaniczne urządzenie nazwane przez niego arytmometrem ułatwiało obliczenia matematyczne. Było to pudło wypchane mosiężnymi przekładniami zębatymi, paskami i zegarami; znajdowały się w nim dwa wielkie cylindry, do których przymocowano kółka z cyframi. Traveller i Holden wytłumaczyli mi, jak używając różnych kół i dźwigni, można zaprząc to urządzenie do dodawania, odejmowania, mnożenia i dzielenia.

Jako że Traveller nigdy poprzednio nie oddalił się od Ziemi więcej niż o kilkaset mil — a więc obraz ojczystego świata miał zawsze pod ręką, jak ogromną oświetloną mapę — nie przewidział, iż będzie zmuszony polegać na wynalezionej przez siebie metodzie nawigacji. Domyślałem się, że to nowe wyzwanie sprawiło mu nie lada przyjemność.

— A zresztą nawigacja wedle gwiazd nie jest naszym podstawowym źródłem informacji — dodał.

— W takim razie, skąd je czerpiemy? — spytałem z grzeczności.

Zamiast odpowiedzieć, uwolnił się od pasa bezpieczeństwa i zerwał z tronu, po czym zawisł do góry nogami, wskazując palcami okrągły stoliczek. Jego faworyty łagodnie falowały.

— Mechanizm nad mechanizmy! — krzyknął. — Moja duma i radość.

Spłynąłem na dół, dołączyłem do niego i uważnie przyjrzałem się blatowi stolika. Jak zauważyłem wcześniej, intarsja miała układ mapy; teraz dostrzegłem, iż był to widok Ziemi znad bieguna północnego. Środek dysku zajmował lodowiec, a równikowe krainy Afryki i Ameryki Południowej zaznaczono na brzegach. Traveller zademonstrował nam, jak za pomocą dźwigni można odwrócić dysk i ujrzeć bliźniacze regiony bieguna południowego. Mapę pomalowano nieco niezdarnie naturalnymi barwami — oceany na niebiesko, lądy na brązowo i zielono. Travelłer wytłumaczył z dumą, że zestaw kolorów dobrał sam na podstawie obserwacji naszej planety z powietrznej platformy „Faetona”.

Holden zapytał, czym należy tłumaczyć brak granic.

— A jaką wartość dla powietrznego podróżnika miałby wykres politycznej przynależności? — spytał Traveller. — Sir, niech pan wyjrzy przez bulaj i skieruje spojrzenie na Ziemię… jeśli uda się ją panu znaleźć w blasku Księżyca. Z tej wysokości nawet nasze przesławne imperium robi mniejsze wrażenie niż cienie pustych oceanów satelity.

Ta uwaga nie przypadła Holdenowi do smaku.

— Sir, są wyjątki. Dominium jego królewskiej mości to wieczny pomnik naszej chwały.

Traveller zareagował na to gwizdnięciem, którego nie powstydziłby się widz z jaskółki najpodlejszego music-hallu.

— Dobry Boże, człowieku, wyjrzyj przez okno! Z naszej perspektywy wyprawy Marco Polo mają takie znaczenie jak ślad muchy na szkle, a imperia Cezara, Kubilaja, Bonapartusia i błogosławionego Edwarda wzięte osobno i do kupy nie robią większej różnicy niż łezka w tafli szkła! Holden, z naszego punktu obserwacyjnego przedsięwzięcia tak zwanych geniuszy zyskują prawdziwe proporcje i widzimy wreszcie, że pompatyczne fantazje obłąkanych i niekompetentnych przywódców ludzkości to jeden bełkot i bzdura.

Dziennikarz wyprężył się, jak tylko pozwalał mu na to obfity baryłkowaty brzuch; lecz że unosił się nad stolikiem nawigacyjnym do góry nogami, osiągnął efekt dużo słabszy od oczekiwanego.

— Sir Josiah, proponuję, by pan wytłumaczył naszemu francuskiemu sabotażyście, jak nieważne są sprawy polityki w tym międzygwiezdnym więzieniu. Niech pan nie zapomina, że to polityka nas tu przywiodła.

Traveller wzruszył ramionami.

— To jedynie dowodzi, że nic nie dorównuje ograniczoności wyobraźni ludzkiej.

— I jeszcze jedno, sir — wysyczał Holden. — Przemawia pan jak przeklęty anarchista.

Już wcześniej chciałem wylać oliwę na wzburzone fale tej dysputy, teraz jednak poczułem, że stanowczo muszę położyć jej tamę.

— Spokojnie, Holden; sądzę, że powinieneś cofnąć te słowa. Ale Traveller położył mi dłoń na ramieniu, przerywając dalszy wywód.

— Holden, czy zetknął się pan bezpośrednio z przemyśleniami takich luminarzy anarchizmu, jak Proudhon?

— Czytałem o uczynkach ludzi pokroju Bakunina — rzekł z pogardą Holden. — To mi wystarcza.

Traveller roześmiał się. Elektryczne światła stolika nawigacyjnego rozjaśniały jego oblicze.

— Gdyby pan wyjrzał poza koniec swego nosa, wiedziałby pan, że pańscy anarchiści spoglądają na bliźnich z prawdziwą atencją. Jakże szlachetny jest wolny człowiek…

— Bzdury — powiedział stanowczo Holden.

Traveller odwrócił się do mnie.

— Edwardzie, anarchista nie wierzy w bezprawie, nie pochwala przestępstw. Wręcz przeciwnie, jest przekonany, iż człowiek jest zdolny żyć w harmonii ze swoim bratem nie ograniczany wcale więzami prawa, że wszyscy ludzie to w gruncie rzeczy porządni goście, którym nie bardziej zależy na zniszczeniu się nawzajem, niż przeciętnemu Anglikowi na zamordowaniu żony, dziecka i psa. I człowiek w swym naturalnym stanie żył w Edenie jak anarchista, nie skrępowany prawem i nie znając prawa!

Holden zamruczał coś o bluźnierstwie, ale ja zastanowiłem się nad tymi zdumiewającymi poglądami.

— Ale jak moglibyśmy się rządzić, nie mając prawa? Jak moglibyśmy prowadzić nasze wielkie przedsiębiorstwa? Jak zorganizowalibyśmy społeczeństwo? Czy biedak nie zazdrościłby bogaczowi jego pałacu i nie mając nad sobą bicza prawa, nie byłby skłonny włamać się i raz dwa wynieść tamtemu wszystkie meble?

— Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie doszłoby do powstania takich różnic między ludźmi, a gdyby nawet, rozwiązano by je po przyjacielsku — wyjaśnił Traveller. — Każdy znałby swoje miejsce i zajmowałby je dla wspólnego dobra, bez komentarza czy narzekań.

— Nonsens. Pobożne życzenia — warknął Holden. Wszystka krew napłynęła mu do twarzy. Nagle poczułem, że tym razem muszę go poprzeć.

— Przecież gdybyśmy żyli w naturalnym stanie bezprawia, jak zwierzęta… — zacząłem.

— Nie jak zwierzęta, Ned — poprawił mnie Traveller. — Jak wolni ludzie.

— Jeśli nawet jest to możliwe, to po co mamy teraz prawa? Traveller uśmiechnął się i światło prawiecznych księżycowych mórz odbiło się od platynowego nosa.

— Być może powinieneś być filozofem, Ned. Oto pytanie, z którym człowiek zmaga się od wielu stuleci. Mamy prawa, gdyż pewne indywidua… a mam tu na myśli przede wszystkich polityków i książęta… nie mogą się bez nich obejść, gdyż dzięki nim podporządkowują swych braci własnym próżnym celom.

Rozważyłem te niezwykłe stwierdzenia. Moja Anglia był to kraj racjonalny, chrześcijański, funkcjonujący na zasadach właściwych społeczności przemysłowej, pewny swej potęgi oraz słuszności postępowania. Źródło tej pewności w dużej mierze było zasilane osiągnięciami przemysłu, który z kolei wiele zawdzięczał wynalazkom Travellera, technice antylodowej.

Lecz oto samo centrum tego królestwa technologii zajmował człowiek wyznający poglądy rosyjskiego idealisty! Zastanawiałem się, nie po raz pierwszy, jaką to moc miały przeżycia — na Krymie i gdzie indziej — które doprowadziły Travellera do takich przekonań. Ciekawe też, jak podobne doświadczenia wpłynęłyby na zmianę poglądów kogoś pokroju George’a Holdena…

Tymczasem sam Holden zbliżył się do nas. Purpurowe oblicze dziennikarza i pierś rozpychająca guziki kamizelki świadczyły o narastającej furii.

— Jest pan o krok od zdrady, sir.

Kolejny raz zacząłem nalegać, by przeprosił, i kolejny raz Traveller przerwał mi gestem.

— Zapomnę pańskie słowa, Holden — rzekł ze spokojem.

Tłuste policzki dziennikarza zadygotały.

— A czy zapomniał pan bomby ciskane przez pańskich kompanów anarchistów? Tylko rządy prawa bronią wolności, którymi cieszy się angielski dżentelmen, przed czynami kogoś pokroju Bourne’a, gotowego zabić dla sztandaru, kawałka kolorowej szmaty!

— Być może — powiedział Traveller, ale jego głos również przeszedł w krzyk, kiedy dodał: — Ale pan też, sir, zamordowałby z podobnego powodu! Bo kogo musieliśmy powstrzymać siłą, żeby nie wyrzucił tego biedaka z szafy powietrznej, jak nie pana…

— Wszystko w porządku, panowie? — spytał nagle Pocket, który wcisnął tors przez otwarty luk.

Jego zimny racjonalny ton ostudził nasze emocje. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, jak wyglądamy; Traveller i Holden wisieli w powietrzu, obróceni względem siebie o pełne sto osiemdziesiąt stopni, niczym dwa ołowiane żołnierzyki w pudełku, i obrzucali wymysłami noski butów adwersarza; ja z kolei unosiłem się na ukos między nimi, bezskutecznie usiłując opanować sytuację.

Odsunęliśmy się pod ściany mostka, obciągając kamizelki i pochrząkując z zażenowaniem. Traveller zapewnił Pocketa, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, i zasugerował, iż może filiżanka herbaty scementuje na powrót naszą podzieloną społeczność. Niewzruszony Pocket oznajmił, iż natychmiast się tym zajmie, i znikł. Holden był nadal purpurowy z wściekłości, lecz wyraźnie starał się nad sobą zapanować. Traveller zdawał się całkiem spokojny.

— No cóż, panowie, zaprezentowaliśmy piękny obraz wyspiarskiej rasy naszemu galijskiemu przyjacielowi tam, na dole. Być może w przyszłości winniśmy trzymać się niekontrowersyjnych tematów?

— Sądzę, że to znakomity pomysł, sir — przytaknąłem gorączkowo.

— A więc, Edwardzie, na czym stanęliśmy? — spytał Traveller, odwracając się kolejny raz do nawigacyjnego urządzenia.

Przyjrzałem się mapie Ziemi.

— Powiedział pan, że to stolik nawigacyjny.

— Dokładnie.

Przysunąłem nos do blatu. Mapę pokrywały rozliczne dziureczki, tak że przypominała chropawe drewniane sito. Z niektórych otworków sterczały małe metalowe flagi o wesołych barwach; pierwsza z Ziemi, następne tworzyły łagodny łuk. Nietrudno było pojąć, co przedstawiają — szlak naszej podróży w przestworzach.

— Ale jak to działa? — spytałem Travellera. — Korzysta pan z map i wykresów?

Uśmiechnął się.

— Przyjrzyj się przez chwilę.

Zawiśliśmy nad stolikiem — Holden również. Wciąż dyszał, ale rumieniec szybko znikał mu z twarzy. W końcu nasza obserwacja została uwieńczona sukcesem. Z dziurki wychynęła nowa flaga. W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, iż mapa się obraca, wolniej niż mała wskazówka zegara ściennego.

— A więc stolik działa sam — powiedziałem. — Mapa obraca się wraz z Ziemią… raz dziennie, jak przypuszczam… i flagi wyskakują na powierzchnię, podczas gdy zanurzamy się coraz dalej w przestrzeń.

— Zgadza się — Traveller potwierdził krótko moje przypuszczenia.

— Ale jak to jest zbudowane?

— Na takiej samej zasadzie, na jakiej działa planetarium. Całe urządzenie to niesłychanie precyzyjne dzieło młodszego Boisonnasa, zegarmistrza z Genewy. Ale tajemnica urządzenia nawigacyjnego tkwi w układzie żyroskopów, wiszących wewnątrz stolika.

Wyjaśnienia Travellera jak zwykle tylko wprawiły mój umysł w większe pomieszanie.

— Żyroskopów…?

Westchnął.

— Małych obracających się krążków, Ned. Jak może wiesz, wektor ruchu obiektów poruszających się w przestrzeni, które obracają się wokół swej osi symetrii, nie ulega zmianie… to jeszcze jeden powód, dla którego silniki rakietowe nadają ruch wirowy „Faetonowi”… i dzięki temu stoliczek „wyczuwa” zmiany kursu statku. To, w połączeniu ze sprężynowymi urządzeniami mierzącymi przyspieszenie, wystarcza do określenia pozycji statku w dowolnej chwili, bez potrzeby obliczania jej względem gwiazd. Można by zasłonić bulaje mostka i nadal wyznaczać kurs z dokładnością do kilku mil. Wszystko dzięki mojemu pomysłowemu rozwiązaniu.

Holden stukał palcem w model Ziemi. Dostrzegłem, iż wskazuje Anglię, a dokładnie biorąc grubą czarną linię ciągnącą się od bieguna do Londynu i kilka tysięcy mil dalej, poza granice naszej planety.

— A to?

— Południk Greenwich, oczywiście — powiedział niecierpliwie Traveller.

Holden skinął głową z całkowitym spokojem, ale zerknął przy tym na mnie. Obaj bowiem dostrzegliśmy, iż ten zdumiewający i zaskakujący dżentelmen anarchista dał nieświadomie dowód swym poglądom, malując światowy symbol angielskiego racjonalizmu i nauki, wzbijający się nad powierzchnię Ziemi, ku gwiazdom.

Zdesperowany prześledziłem linię flag pozycyjnych, oddalającą się coraz bardziej od powierzchni Ziemi. Stwierdziłem, że niebawem całkowicie wykroczy poza granice stolika nawigacyjnego. Wspomniałem o tym Travellerowi.

— Przyznaję, że nie wyobrażałem sobie równie dalekiej podróży na nie sprawdzonym statku — odpowiedział. — Ale stół przyda się mimo to. — Mówiąc te słowa, zgiął się i wsadził głowę pod blat. Pogrzebał w szafce i wynurzył się z rulonami papieru szerokości około czterech stóp. Rozłożył je na stoliku. Były to mapy sporządzone przez firmę Beer i Moedler, jak sugerowały napisy. — To znakomita Mappa Selenographica, pomocna w obserwacji teleskopowej z wyżyn atmosfery. Dzięki niej zamierzam sporządzić improwizowany analog oglądanej przez panów mapy Ziemi. Drobne poprawki mechanizmu żyroskopów i stolik powinien bezbłędnie zaprowadzić nas do miejsca przeznaczenia. …

Traveller z rozradowaniem spoglądał na ten kolejny dowód swej pomysłowości, nie odrywając oczu od map; lecz ja i Holden wpierw wymieniliśmy spojrzenia pełne rozpaczy, zanim skierowaliśmy je na mapy. Zaiste w owej chwili ziemskie trudy i niepokoje wydały się nam odległe i nieistotne. Oglądane przez nas mapy ukazywały bowiem martwe morza i pozbawione powietrza góry świata, do którego nieuchronnie zmierzaliśmy. Mieliśmy przed sobą mapy Księżyca.

Загрузка...