Przedpole Sewastopola,
7 lipca 1855 roku
Drogi Ojcze,
zaiste nie wiem, jakimi słowami powinienem zwrócić się do Ciebie, Ojcze, po haniebnym występku, który wygnał mnie za próg rodzinnego domu. Liczyłem każdy dzień, który upłynął od tamtej chwili, i jeśli nie dałem znaku życia, to usprawiedliwia mnie pieczęć wielkiego wstydu, która zamknęła mi usta. Gdy pomyślę, iż Ty, Matka i Ned mniemacie, jakobym tułał się po zakątkach Anglii bez pensa przy duszy, mając tylko widmo bliskiego zgonu za towarzysza, wina ciężkim kamieniem gniecie mi pierś.
Jednak, proszę Ojca, miłość i obowiązek sprzysięgły się z nadzwyczajnymi wydarzeniami ostatnich dni, kazały ująć w dłoń pióro i przerwać milczenie. Ojcze, żyję, jestem zdrów i cały, i służę sprawie imperium w kampanii krymskiej jako żołnierz XC Kompanii Piechoty! Rozpoczynam tę relację, siedząc w szczątkach rosyjskich fortyfikacji, dwuramniku nazywanym przez Francuzów — Ząbek, a składającym się z niepozornych, acz starannie usypanych wałów wzmocnionych workami z piaskiem — przed ruinami Sewastopola. Nie wątpię, że już te wieści wprawią Cię w nie lada zdumienie — i ośmielam się żywić nadzieję, iż Twoje serce zadrży, poruszone wyrokami losu, które przesądziły o moim przetrwaniu — atoli, drogi Ojcze, musisz być gotowy na opisy daleko bardziej zdumiewających zdarzeń, które zamierzam Ci przedstawić. Niewątpliwe czytałeś w „The Times” telegramy Russella o doszczętnym rozbebeszeniu sewastopolskiej fortecy przez infernalny pocisk antylodowy niejakiego Travellera. Proszę Ojca, byłem świadkiem tego wszystkiego. To, że przeżyłem, traktuję w obliczu spoczywającego na mnie wiecznego potępienia jako niczym nie zasłużony dar od Boga, ponieważ wielu chwatów — Francuzów i Turków, Anglików nie wspominając — wyzionęło ducha wokół mnie.
Winienem Ci wyjaśnienia co do mych losów od chwili opuszczenia Leśnego Ustronia, tamtego mrocznego dnia minionego roku, i co do tego, w jakich okolicznościach przybiłem do tego odległego wybrzeża.
Jak wiesz, zabrałem ze sobą tylko parę szylingów. Przenikała mnie odraza do samego siebie, paliła hańba. Postanowiwszy odpokutować swój grzech, udałem się koleją napowietrzną do Liverpoolu i tam zaciągnąłem się do pułku. Zgłosiłem się do szeregu jako prosty żołnierz. Oczywiście, nie stać mnie było na wykupienie patentu oficerskiego, a zresztą i tak postanowiłem się ukorzyć, zmieszać z ludźmi najniższego autoramentu, bo tylko tym sposobem mogłem zmazać swój grzech.
Tydzień po przybyciu do Liverpoolu wysłano mnie do Chatham i spędziłem tam kilka miesięcy, kształtowany na żołnierza imperium. Następnie, oddając los swój w ręce Pana Naszego, w styczniu tego roku zgłosiłem się na ochotnika do służby czynnej, mając w perspektywie wyprawę na Krym.
Kiedy czekałem na okręt transportowy, przekonany, iż śmierć niewątpliwie wypatruje niecierpliwie mojej niegodnej osoby na dalekich polach Krymu, z całego serca pragnąłem napisać do Ciebie, lecz nawet w obliczu tak tuzinkowego obowiązku opuściła mnie odwaga — chociaż nie zabrakło mi jej potem, kiedy wokół mnie toczyły się najstraszliwsze rzezie, jakie człowiek tylko jest sobie w stanie wyobrazić — i opuściłem Anglię, nie odezwawszy się słowem.
Podróż do Bałakławy ciągnęła się piętnaście dni, a po kilkudniowym marszu drogą północną znaleźliśmy się w obozie sprzymierzonych rozłożonym pod Sewastopolem.
Zechciej, proszę, łaskawie przeczytać opis sytuacji, którą tam zastałem. Co prawda główne wydarzenia kampanii szczegółowo zrelacjonowali korespondenci pokroju Russella, być może jednak zainteresuje Cię pogląd zwyczajnego piechociarza — gdyż za takiego się uważam i czerpię z tego tytuł do chwały — jak ja.
Ojcze, wiadomo, dlaczego się tu znaleźliśmy.
Nasze imperium opasuje świat. Wiążą je nici szlaków komunikacyjnych: drogi bite, drogi żelazne, drogi kolei napowietrznej i drogi morskie.
Car Mikołaj, wypatrując portu nad Morzem Śródziemnym, wpierw skierował chciwe spojrzenie na upadające imperium ot-tomańskie. Zagroził samemu Konstantynopolowi — i naszym szlakom do Indii. Niebawem sponiewierał tureckiego żołnierza na lądzie i morzu, tak więc z Francuzami u boku wyruszyliśmy na wojnę z Rosjaninem.
Rozpoczęliśmy ją pod dowództwem lorda Raglana, niegdyś podkomendnego samego Wellingtona na polach Waterloo. Ojcze, widziałem raz na własne oczy tego wielkiego dżentelmena, jadącego przez nasz obóz na naradę z francuskim współdowodzącym, Canrobertem. Proszę Ojca, widząc Raglana tamtego dnia, sztywnego, jakby kij połknął, na grzbiecie stąpającego dostojnie siwka, z pustym rękawem ukrytym w palcie (Francuzi odstrzelili bowiem naszemu wodzowi ramię do łokcia), lustrującego nas tym swoim wielkopańskim, znużonym, acz zawsze jastrzębim wzrokiem, którym przeszywał ongi samego Bonapartego — zaprawdę, nie byłem jedyny, który darł gardło na jego cześć i ciskał czapką pod niebiosa!
Ale od dnia przybycia nieraz obiły mi się o uszy pogłoski wymierzone w naszego wodza.
Z głową nabitą wspomnieniami dawnej chwały, wyniesionej z walk przeciwko Korsykaninowi, ponoć zwykł nazywać Rosjan „Francuzami”! I, oczywiście, szemrano przeciwko jego sposobowi prowadzenia kampanii. Cokolwiek gadano, nasze pierwsze starcie z Rosjanami pod Almą, dobre dziesięć miesięcy temu, było zwycięskie. Daliśmy żołnierzom cara tęgiego łupnia. Z tego, co się słyszy, było to nie lada widowisko. Siły sprzymierzonych tworzyły las mundurów, rozświetlony błyskami bagnetów, podczas gdy uszy rozrywał niebywały tumult, bębny i trąbki wszelkiego rodzaju, a wszystko to niesione na nie kończącej się fali brzęku i warkotu maszerujących armii. Mamy tu zucha, który opisuje szarżę drugiego pułku dragonów szkockich. Ich wielkie czapy z niedźwiedziego futra płynęły nad szeregami wroga, gdy walczyli ramię przy ramieniu, tnąc i siekąc kogo popadło…
Żałuję tylko, iż nie dane mi było zakosztować tak przedniej zabawy!
Ale po Almie Raglan nie wykorzystał wiktorii, nie siadł Rosjanom na karki.
Być może przegonilibyśmy ich aż na piaski Krymu, a potem sprzątnęli z półwyspu i świętowali Boże Narodzenie w domu! Ale sprawy przybrały inny obrót i znasz ich bieg: wielkie bitwy pod Bałakławą i Inkermanem, hekatomba zacnej Lekkiej Brygady pod earlem Cardiganem. (Ojcze, niech dodam, iż na początku maja zdarzyła mi się okazja przejechać sławną doliną Bałakławy, prawie do stanowiska Rosjan, których bateria była celem Brygady. Ziemia pstrzyła się od kwiatów, ciepłych i złotych w promieniach zachodzącego słońca, okrywających rdzę na gęsto leżących pociskach z sześciocalówek i kawałkach gilz. Znalazłem koński czerep, całkiem obrany z mięsa i skóry, z którego życie wyciekło wylotem kuli. Nie natrafiliśmy na żołnierskie szczątki. Ale słyszałem, że pewien żołnierz widział ludzką szczękę — całą, wybielałą, z idealnie równymi zębami).
W każdym razie Rosjanie wylizali się i do świąt zaszyli w sewastopolskiej fortecy.
Musisz wiedzieć, Ojcze, że Sewastopol to ich wielka baza morska. Gdybyśmy ją zdobyli, wszelkie zagrożenie wiszące nad Konstantynopolem rozwiałoby się natychmiast i śródziemnomorskie ambicje cara spaliłyby na panewce. A tak zalegliśmy tu w wielkiej liczbie i oblegaliśmy miasto od świąt, zdani na saperów, drążenie podkopów, kładzenie min i sypanie okopów.
Lecz wszystko to były — tak mi się przynajmniej wydawało — istne kpiny, a nie oblężenie. Rosjanie amunicji mieli, ile dusza zapragnie, a że my w żaden sposób nie mogliśmy zamknąć blokady morskiej, okręty cara niemal co dnia dowoziły oblężonym prowiant!
Jednak Raglanowi ani się śniło wyrzucać szturmem Rosjan z ciepłego gniazdka. Uznał, że jedyny sposób to czekać cierpliwie w okopach i zagłodzić ich na śmierć. I, oczywiście, z uporem odrzucał wszelkie sugestie, aby spożytkować broń antylodową; uważał, że człowiekowi honoru nie wypada sięgać po tego rodzaju nowomodne potworności.
Tak więc tylkośmy czekali i czekali…
Mogę jedynie podziękować dobremu Stwórcy, że okazał mi tę łaskawość i chociaż zupełnie nie zasłużyłem na taki zbieg okoliczności, przysłał mnie już po najsroższych okrucieństwach zimy. Chłopcy, którzy przeżyli to wszystko, opowiadają rzeczy, od których włos się jeży. Letnie miesiące okazały się łaskawe, a jakże, i nietrudno było o kęs dobrego jadła i furaż dla koni, a czasu starczało nawet na zabawę w krykieta i chociaż nie obyło się bez najrozmaitszych improwizacji, trzymano się zasad, jak się patrzy! Ale zima zamieniła drogi i okopy w błotne rozlewiska. Jedyne schronienie oferował dach namiotu — a i to nie wszystkim — i jeśli już komuś nadarzyła się okazja zmrużyć oko, to w lodowatym błocie po kolana. Nawet oficerowie cierpieli haniebne męki; ponoć musieli nosić szable w okopach, bo inaczej nie rozróżniłbyś ich od prostych szeregowców! Ojcze, zaiste była to poniewierka, nie żołnierka.
I, oczywiście, zjechała do nas z portu w Warnie jaśnie pani cholera i nie było takiego zakątka obozu, do którego by nie zajrzała. Panie Ojcze, epidemia cholery to nie kaszka z mleczkiem, bo człek w przeciągu kilku godzin z junaka przemienia się w mizerny cień, a następnego dnia ląduje w dole z innymi zwłokami. To, że te zuchy zachowały dyscyplinę i dobry humor w tych okolicznościach, wiele mówi o ich zaletach ducha i śmiem twierdzić, że zwykły Anglik trzymał się znaczenie lepiej niż Francuziki, chociaż docierały do nas plotki, że zaopatrzenie sprzymierzeńców jest o niebo lepsze.
Ale względem aprowizacji mam własne zdanie, proszę Ojca. W mojej ocenie Francuzi lepiej umieją się znaleźć, kiedy niedostatek żywności zagląda im w oczy, niż Anglicy! Sprzątnij Anglikowi ze stołu pieczeń wołową i kufelek piwka, a tylko pogdera, legnie i wyzionie ducha. Tymczasem te Francuziki… Niejaki kapitan Maude, zażywny chwat (później odprawiony do domu, kiedy szrapnel eksplodował pod brzuchem jego konia i po-szatkował nogę jeźdźcowi), opowiadał nam, jak to raz zaprosił go na kolację francuski poruczniczek. Kiedy nasz Maude zbliżał się do namiotu tamtego zucha, błogie wonie pysznego żarełka połaskotały mu nozdrza, uszy oczarowały dźwięki muzyki operowej, a oczy olśniła biel obrusu rozłożonego pod płachtą namiotu. Wyobraź sobie, że zaserwowany posiłek składał się z całych trzech dań! Kiedy Maude wynosił pod niebiosa gościnność gospodarza, zdumiał się usłyszawszy, że te wszystkie smakołyki to jedynie parę garści fasoli umiejętnie przyprawionych mieszanką ziół rosnących w pobliżu!
Niech mnie kule biją!
Mnie samemu jednak trudno narzekać na warunki, odbiegały bowiem od tego, co musiał znosić przeciętny Anglik w czasach mojego przybycia. Kwaterowałem w chacie wzniesionej przez pluton Turków. Codziennie na stół wjeżdżała porcja solonej wołowiny i suchary. Prawda, żałosne menu w porównaniu z tym, czym rozpieszczano nas w ojczyźnie, ale trudno rzec, żeby to była porcja głodowa. Co zaś się tyczy trunków, to już doprawdy nie można się było uskarżać. Piwo trafiało się z rzadka i było horrendalnie drogie — ale nie siarczyste trunki. Jest tu na przykład odmiana trucizny, którą zwą „rakija”, a którą pędzi miejscowe chłopstwo. Nieraz zdarzało mi się wiedzieć żołnierzy, w tym również noszących szlify, rozpaczliwie szukających godnej postawy po zmierzeniu się z paroma szklaneczkami zdradzieckiego płynu; takie zachowanie, oczywiście, nie było tolerowane. Niech przypomnę, jak to pewnemu zuchowi w naszej kompanii powinęła się noga, bo chociaż wyśmienity był z niego żołnierz i chłop na schwał, dobre sześć stóp cielska bez butów, to lubił tęgo popić. Karny apel jest zawsze wczesnym rankiem, przed całym regimentem; wtedy mróz ściął powietrze i wiał przenikliwy wiatr. Naszemu żołnierzowi przywiązano przeguby i kostki u nóg do solidnego trójkąta zbitego z drewna i obnażono go do pasa. Dobosz pracował dziewięcioramiennym pieścidełkiem, a tamburmajor liczył razy. Ojcze, ten zuch wytrzymał ich pięć tuzinów i ani nie pisnął, chociaż strumyki krwi trysnęły już po pierwszej dwunastce. Kiedy było po wszystkim, wyprężył się i zasalutował kapitanowi.
— To dopiero ciepłe śniadanko, panie kapitanie, serdeczne dzięki — rzekł, po czym odprowadzono go do lazaretu.
Wierz mi, Ojcze, lub nie, ale od tamtego nieszczęsnego dnia, w którym opuściłem Twój dom, nie zakosztowałem ani kropli trunku.
Teraz — wreszcie niemal słyszę Twój płacz! — opiszę Ci wielkie wydarzenia ostatnich kilku dni i jeśli łaskawie nakłonisz ucha, zakończę, zdając sprawę ze stanu mojego ducha i ciała.
Sewastopol to port wojenny nad Morzem Czarnym. Wyobraź więc sobie rozległą zatokę ciągnącą się od zachodu ku wschodowi i miasto rozłożone szeroko po jej południowej stronie. Jest podzielone na dwoje drugą, tym razem wąską zatoką, która wrzyna się na jakieś dwie mile w głąb lądu.
Ma to ten praktyczny skutek, Ojcze, że do zdobycia miast potrzeba dwóch armii. Siły atakujące jedną stronę nie mogą zaoferować wsparcia pozostałym, gdyż uniemożliwia im to zatoczka. Stąd też my i Francuzi rozłożyliśmy się osobno — oni po lewej, Brytyjczycy po prawej.
Obrona Rosjan jest — czy była — z pozoru skromna, ale zajmowali wyższe pozycje, ufortyfikowane z woli samej natury. Wspomniałem już o Ząbku, obsadzonym siedemnastoma ciężkimi działami.
Pamiętam, jak pewnego dnia zbliżyłem się milę do miasta, zamierzając przyjrzeć się okolicom. Ze wzgórka roztaczał się widok na znakomite okręty wojenne Rosjan, spoczywające niczym szare upiory w zatoce, i na mieszkańców Sewastopola przechadzających się bez żadnej obawy ulicami miasta, jakby sto czterdzieści tysięcy żołnierzy oblegających port było tylko snem. Ale forteca, która spoglądała w dół na nasze pozycje, nie była żadnym snem. Wielkie czarne lufy lustrowały mnie ze strzelnic, a kiedy okazałem zbytnią śmiałość, podniósł się obłoczek dymu i kula przeleciała z sykiem nad moją głową; tamci bowiem bardzo dobrze wstrzelali się w cel i trzymali w szachu całe przedpole.
Wspomniałem już, że oblężenie ciągnęło się przez wiele miesięcy i sporo ludzi, zniecierpliwionych brakiem postępu, pomrukiwało, że lord Raglan, żyjący dalekimi wspomnieniami i przyzwyczajony do tradycyjnych metod prowadzenia operacji, nie ma dość giętkiego umysłu, aby rozwiązać problem Sewastopola.
Z początkiem maja dało znać o sobie podobne niezadowolenie w kręgach dowódczych. Dołączyła do nas grupa oficerów, wyraźnie świeżo przybyłych z Anglii, gdyż ich epolety błyszczały jasno. Przewodził im generał James Simpson, zażywny dżentelmen o srogim spojrzeniu. Był z nimi cywil, dziwaczny jegomość mający pięćdziesiąt lat, wysoki na sześć stóp, obdarzony krogulczym nosem i gęstymi, smoliście czarnymi bokobrodami. Na głowie nosił niebotyczny cylinder, który przydawał mu jeszcze cztery stopy. (Krążyła legenda, że zabłąkany strzał Ruskich — jeden z tych, które nieustannie powalały kogoś z naszych — któregoś dnia przeszył na wylot to nakrycie głowy, ale nasz dżentelmen zdjął je, spokojny nad podziw, obejrzał dokładnie szkodę i obiecał, że po powrocie do Anglii wezwie do sądu carską ambasadę, domagając się zwrotu kosztów cerowania!) Jegomość ostrożnie brnął przez błoto, zaglądał do okopów i przypatrywał się inwalidom i rannym, a wszyscy widzieli jego zaaferowanie i troskę.
Mam nadzieję, że z mojego opisu rozpoznasz sławnego sir Josiaha Travellera, autora tych wszystkich cudów inżynierii, które przysporzyły wielkiej chwały manchesterskim przemysłowcom. Ale na ile mi wiadomo, urządzeń antylodowych nigdy wcześniej nie wykorzystywano podczas działań wojennych.
No cóż, sir Josiah przybył na półwysep we własnej osobie, służyć nam radą w tej właśnie sprawie.
Oczywiście, nie znalazłem się w gronie, które naradzało się po przybyciu Travellera, i z konieczności moja relacja opiera się na zasłyszanych wieściach. Generał Simpson, gorący zwolennik użycia nowego pocisku Travellera, optował za jak najszybszym wykorzystaniem wynalazku. Ale Raglan był temu z gruntu przeciwny. Czy stary książę sięgnąłby po diabelskie urządzenia tego rodzaju, ten sam książę, który zakazywał nawet używać bata przeciwko niepoprawnym moczymordom? (Takie pewnie argumenty wygłaszał Raglan). Nie, panowie, nie sięgnąłby, i lord Fitzroy Raglan nie zaaprobuje podobnego sprzecznego z naturą działania. Tradycyjne metody oblężenia, udoskonalone przez stulecia, nie mogą zawieść i nie zawiodą w tym miejscu.
No cóż, słowa Raglana spotkały się z poklaskiem i zaplanowano atak na fortecę.
Lecz tak się składa, Ojcze, że wystarczała już niewielka znajomość sztuki oblężniczej, aby zrozumieć, iż porywamy się z motyką na słońce. Zdobywanie takiej fortecy, jak Sewastopol z odsłoniętymi skrzydłami, przy niewielkiej przewadze liczebnej, bez wielkokalibrowych dział oblężniczych i wsparcia, było wręcz rozpaczliwym przedsięwzięciem. Niemniej jednak osiemnastego czerwca, po dziewięciu miesiącach wyczerpującego i bezowocnego oblężenia, oddziały sprzymierzonych podjęły się tego wyczynu.
Nasze bombardowanie zaczęło się dwa tygodnie wcześniej. Ojcze, pociski z dział i karabinów latały nad naszymi głowami nocą i dniem, a Rosjanie odpowiadali nam pięknym za nadobne. Nie ściągając munduru z grzbietu, tuląc karabin do piersi, prawie nie zmrużyłem oka podczas całego przygotowania artyleryjskiego. A jakby hałas dział nie wystarczał do zniszczenia spokoju naszych umysłów, żołnierze cara z całym zapałem zasypywali nasze pozycje trzydziestodwufuntowymi pociskami, jakby to były piłki krykietowe, we dnie, jak i w nocy, tak że o spaniu nie było nawet mowy!
W końcu wczesnym rankiem osiemnastego usłyszeliśmy trąbki i bębny wzywające do ataku. Wydaliśmy niezbyt zgrany okrzyk — pamiętaj, Panie Ojcze, że wtedy po raz pierwszy dane mi było skosztować smaku prawdziwej bitwy — i wystawiłem swój głupi łeb z okopu, żeby lepiej widzieć, co się dzieje.
Jako pierwsi ruszyli w dymach wystrzałów i oparach mgły Francuzi, depcąc zsiekaną ziemię. Rosjanie tylko na nich czekali i galijskie zuchy legły pokotem, niczym podcięte kosą; następne szeregi wpadły na powalonych i niebawem rozpętało się prawdziwe piekło. Obawiam się, Ojcze, że część dzielnych Galów oddała życie w tym całym chaosie z winy źle prowadzonego ognia sprzymierzonych.
W końcu dostaliśmy rozkaz do natarcia. Ruszyliśmy, strzelcy, po zrytym błocie, okrzyki paliły nam gardła, a odblaski słońca na zjeżonych bagnetach wskazywały drogę. Biegliśmy na najświetniejszą rosyjską redutę — Ząbek; mieliśmy osłaniać oddział, który niósł drabiny i worki z wełną, żeby wspiąć się na kamienne ściany dwuramnika. Wypaliłem z mojego karabinu i przez kilka chwil ogień bitewny płonął mi w żyłach!
Na nieszczęście Rosjanom ani było w głowach tańczyć do naszej melodii.
Pozostali w fortyfikacjach i zasypali nas najbardziej morderczym gradem z kartaczy i karabinów, jaki można było sobie wyobrazić. Ojcze, nigdy nie pojmę, jakim cudem przeżyłem tamto natarcie, gdyż wszędzie wokół mnie padali i nie wstawali lepsi niż ja żołnierze. W końcu zahaczyłem obcasem o miękką krawędź leja po pocisku; poleciałem na brzuch i wylądowałem na dnie leja. Ogień kartaczowy Rosjan zasłonił mi światło słońca. Wciskałem się w błoto, wiedząc, że wychylić nos w tamtej chwili, to szukać pewnej śmierci.
Mam nadzieję, że wierzysz mi, Ojcze, iż to nie tchórzostwo kazało mi przywrzeć do ziemi. Kiedy tam leżałem, w nozdrzach mając smród krwi i kordytu, a w duszy wściekły gniew, ślubowałem sobie, że kiedy tylko będę mógł, podejmę atak i drogo sprzedam młode życie.
W końcu wygramoliłem się z mojego schronienia i do wtóru gwizdu kul, z karabinem w dłoniach, pobiegłem przed siebie.
Przywitał mnie najbardziej niesamowity widok, jakiego mógłbym się spodziewać.
Długie drabiny oblężnicze zasłały równinę jak patyczki, a pośród nich spoczywały trupy żołnierzy — niektóre całe, inne pokawałkowane, zasnute dymem strzelniczym i zarzucone odłamkami pocisków. Tylko jedna drabina jakimś cudem zdołała wesprzeć się o wyniosłą ścianę reduty; drużyna, która ją doniosła, zastygła u dołu w błotnistej mazi — splątany kłąb rąk i nóg. A rosyjskie armaty spoglądały wyniośle z każdej strzelnicy.
Zagrała trąbka do odwrotu i pokuśtykaliśmy do okopów, odprowadzani świeżym gradem kul kartacznych naszych niegościnnych gospodarzy.
Tak zakosztowałem po raz pierwszy prochu, Ojcze, i kiedy tego wieczoru spocząłem na posłaniu, nękały mnie poważne wątpliwości. Bo jak usprawiedliwić równie absurdalne natarcie i śmierć tak wielu świetnych żołnierzy?
Nastał ponury tydzień. Między namiotami i chatami ciągnęły szeregi dwukółek, przyjmowały naszych biednych rannych i podskakując, odwoziły ich do szpitala, trzy mile w głąb wybrzeża.
Straszliwe krzyki i szlochy unosiły się w powietrzu.
A kanonada rosyjskiej artylerii nie dawała nam spokoju dniami i nocami, jakby szydząc z porażki i bezradności.
Niemniej niepokojące były pogłoski o awanturach, które wybuchły wśród dowództwa. Obrady toczyły się na okrągło i nieraz widziało się jakiegoś wyniosłego dżentelmena, jak wynurza się z kwatery lorda Raglana i przemierza obóz wielkimi krokami, płonąc gniewem na pobliźnionych policzkach, trzaskając białymi rękawiczkami o tańczącą pochwę szabli. Kilka razy widzieliśmy tego inżyniera, Travellera, przemierzającego kłusem obozowisko do namiotu Raglana, dźwigającego pod pachą tajemnicze plany i inne rysunki. Tak więc zdawaliśmy sobie sprawę, że w końcu zaczęto rozważać użycie tej dziwnej substancji — antylodu.
Ale sam lord Raglan nie ukazał się ani razu.
Wyobrażałem sobie tego dżentelmena, Ojcze, z twarzą zmartwiałą, choć ściągniętą bólem, głową pełną wspomnień o Waterloo i Żelaznym Księciu, w oku huraganu szykan i oskarżeń.
W końcu, dwudziestego siódmego czerwca, nasz kapitan zrobił zbiórkę. Z posępną miną poinformował nas, że lord Fitzroy Raglan zmarł poprzedniego dnia, dwudziestego szóstego. Generał James Simpson został mianowany nowym naczelnym dowódcą i powinniśmy być gotowi do kolejnej ofensywy, która nastąpi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Tę ofensywę, powiedział kapitan, poprzedzi „inne niż dotychczas przygotowanie artyleryjskie o bezprecedensowej sile”.
Po czym odszedł szybkim krokiem, sztywno wyprostowany, odmawiając wszelkich wyjaśnień.
Nigdy nie podano nam przyczyny śmierci Raglana. Niektórzy powiadali, że umarł rażony zawodem, po tym jak załamało się natarcie na reduty Rosjan, ale trudno mi w to uwierzyć. Bo już miesiąc wcześniej, kiedy przeprowadzał inspekcję obozu, Ojcze, troska i długotrwałe zmęczenie, zdawały się na stałe wyryte na jego szlachetnym obliczu. Niech Bóg broni, abyś kiedykolwiek spotkał ofiarę cholery, Ojcze — ja sam widziałem ich za dużo — ale jeśliby ci się miało to przydarzyć, to na pewno rzuci ci się w oczy wynędzniałe, niespokojne oblicze takiego nieszczęśnika; tak więc nie wątpię, co przypieczętowało los Raglana.
Takim jak on serce nie pęka z żalu.
Tamtej nocy powróciliśmy do naszych błotnistych kwater. Nie spałem dobrze, Ojcze, lecz nie dokuczały mi obawy czy ekscytacja, ani nawet nieustanny łomot artylerii, raczej depresja z powodu śmierci tylu dzielnych chwatów i samego Raglana — a wszystko to okazało się daremne. Miałem wrażenie, że tam, na równinach Krymu, kona armia brytyjska.
Pobudka była o świcie. Trąbki i bębny milczały, niemniej jednak zarządzono szyk jak do natarcia.
Zająłem miejsce w szeregu, kryjąc dłonie w manszetach kurtki przed chłodem szarego brzasku, a parciany pas karabinu tarł mi zarośnięty kark. Nieustanny ogień artyleryjski walił zza naszych pleców, odpowiadały mu reduty Sewastopola i koszmarna obawa chwyciła mnie w swoje szpony. Bo jeśli działa Rosjan nie umilkły, to znaczyło, że natarcie będzie kolejną szarżą samobójców. Znów błagam, Ojcze, nie bierz mnie za tchórza, ale nie miałem — i nie mam — ochoty oddawać życia bez pożytku, a w tamtej chwili wydawało mi się, że mój los został przesądzony.
Nagle nasze działa umilkły i niebawem, jakby w odpowiedzi, ucichły również działa Rosjan. Nad naszym obozem zapadła cisza, co w mglisty poranek stworzyło tak niesamowity nastrój, że drżąc, objąłem się ramionami. Poruszał się jedynie Mały Księżyc, wyrosły nad nami oślepiający strumień blasku. Rozpoczynał kolejną półgodzinną przechadzkę po niebie. Rozejrzałem się dookoła, szukając oparcia w szeregach ściągniętych, niepewnych twarzy; ale nie znalazłem żadnego pocieszenia. Można by pomyśleć, że wszyscy, piechota, oficerowie i konie, zostaliśmy przetransportowani na jakąś odległą, zbielałą gwiazdę.
Wstrzymałem oddech.
Z baterii za moimi plecami dobiegł huk działa.
Pewien zaprzyjaźniony artylerzysta zdał mi później relację z tego, co wydarzyło się w ostatnich chwilach poprzedzających ten pojedynczy wystrzał. Działonowy widział, jak inżynier Josiah Traveller w cylindrze wciśniętym głęboko na uszy zbliżył się do wzmiankowanej baterii. Co zabawne, na rękach miał grube skórzane rękawice, a w wyciągniętych dłoniach dźwigał sporych rozmiarów metalowy kuferek, który lśnił od mrozu, lodowatego niczym śmierć. Za Travellerem stąpał sam sir James Simpson i kilka osób z jego sztabu. Blask ćmił się na ich epoletach i orderach, ale miny mieli ponure. Inżynier złożył kuferek na ziemi, poniżej wylotu lufy, zwolnił zatrzaski i uchylił pokrywę. Mój przyjaciel twierdzi, że wnętrze kuferka było skromnych rozmiarów, co znaczyło, że ścianki miały dobrych kilka cali grubości, i mogły zawierać jakąś substancję, która utrzymywała w środku niezwykle niską temperaturę.
W kuferku spoczywał jeden pocisk, na oko dziesięciofuntówka. Inżynier uniósł go delikatnie jak niemowlę i wsunął do lufy. Następnie odstąpił na bok.
Działo wystrzeliło z głuchym odgłosem przypominającym kaszlnięcie. W przeciągu kilku sekund cenny pocisk zatoczył łuk nad moją głową, niosąc parę uncji antylodu do Sewastopola.
Z mojego miejsca nie widziałem samego miasta, lecz mimo to wytężałem wzrok nad głowami kolegów, podczas gdy pocisk sunął ku podniszczonej fortecy; nawet zepchnąłem z czoła czapkę i zrobiłem daszek z dłoni, żeby lepiej widzieć.
Ojcze, od tamtej pory dowiedziałem się co nieco o tej dziwnej substancji, antylodzie. Jest dobywana z dziwnego złoża w zamarzniętym oceanie bieguna południowego i tak długo jak spoczywa w lodowatych temperaturach, jest idealnie bezpieczna. Jednak podgrzana…
No cóż, pozwól, że opiszę Ci, co widziałem.
Pocisk pomknął z wyciem.
A potem jakby Słońce dotknęło Ziemi.
Horyzont nad Sewastopolem wybuchł w milczącym morzu światła, światła, które wdarło się w skórę, tak że każdy z patrzących czuł, jak wyskakują mu pęcherze. Zatoczyłem się w tył, dołączając swój głos do chóru ogarniętych grozą i wstrząśniętych żołnierzy. Odjąłem dłoń od czoła i wpatrywałem się w nią. Okryta bąblami, poparzona, była zupełnie jak nie moja, raczej przypominała groteskową rzeźbę w wosku. Wreszcie czucie powróciło w odrętwiałe ciało i zawyłem z bólu. W tej samej chwili skóra na moich spalonych policzkach zaczęła pękać. Trysnęła ropa i krew. Musiałem czym prędzej się zamknąć. Nie minęło jednak wiele czasu, Ojcze, a dowiedziałem się, że choć zupełnie na to nie zasłużyłem, szczęście kolejny raz uśmiechnęło się do mnie; co prawda spaliłem sobie dłoń, ale osłoniłem oczy przed najgorszym porażeniem świetlnym, podczas gdy wszędzie wokół moi towarzysze zwijali się na ziemi, trąc wypalone oczodoły. A potem — zaledwie chwilę po straszliwym olśnieniu — nadleciał wiatr jak tchnienie Boga. Cisnął nas w tył i schowałem oparzoną rękę do kieszeni kurtki, by uchronić kończynę przed dalszymi urazami. Przywarłem do ziemi pośród kurzawy pyłu i drobnych kamyków i krzyczałem nieprzytomnie, zagłuszany przez wiatr.
Żar był nieprawdopodobny.
Po długim czasie podmuch opadł i podniosłem się na rozdygotane nogi. Poparzeni i szlochający ludzie, broń, resztki namiotów, oszalałe ze strachu konie — wszystko leżało porozrzucane na ziemi, jak zabawki rozkapryszonego dziecka gigantów. Ojcze, w niecały kwadrans nasz obóz został zniszczony w takim stopniu, w jakim do tej pory nie udało się tego uczynić Rosjanom, jaśnie pani cholerze, generałowi styczniowi i pułkownikowi lutemu.
Tymczasem nad Sewastopolem wyrósł wielki czarny młot.
Jakiś żołnierz leżał obok mnie i płakał. Jego oczy zamieniły się w mętną galaretę — straszną galaretę, jak ślepia gotowanego pstrąga. Długie chwile kucałem przy nim, ściskając mu dłoń i pocieszając, jak tylko umiałem. Obok przechodził oficer — mundur miał spalony nie do poznania, ale poskręcana szabla nadal wisiała u pasa — i zawołałem:
— Co oni nam wyrządzili, panie kapitanie? Czy to jakaś nowa diabelska broń Kozaków?
Przystanął i spojrzał na mnie. Piekielne światło wyryło na twarzy tego młodego człowieka starcze zmarszczki.
— Nie, chłopcze, to nie Kozacy, to nasze dzieło — rzekł.
Początkowo nie pojmowałem sensu jego słów, ale wskazał na chmurę rozwiewającą się nad Sewastopolem i wreszcie dotarła do mnie zdumiewająca prawda: jeden pocisk naszego inżyniera trafił w Sewastopol i doprowadził do tak potężnego wybuchu, że nawet my — oddaleni o trzy mile — staliśmy się ofiarami jego działania.
Najwyraźniej zupełnie nie doceniano mocy nowej bomby; w przeciwnym razie rozkazano by nam ukryć się w okopach i zagłębieniach terenu.
Powoli zdałem sobie sprawę, że działa Rosjan, przemawiające nie milknącym chórem od dnia mojego przybycia na półwysep, wreszcie umilkły. Czy w takim razie osiągnęliśmy zasadniczy cel? Czy jeden niszczycielski cios rozłożył Sewastopol na łopatki?
Uniesienie i radość z odniesionego zwycięstwa pulsowały mi w żyłach; ale ból, widok zniszczenia wokół i tamta chmura burzowa nad Sewastopolem sprawiły, że rychło przestałem się radować, a z ust tych, którzy wokół mnie jako tako trzymali się na nogach, nie padł ani jeden okrzyk triumfu.
Było zaledwie wpół do ósmej rano.
Nasi oficerowie szybko zaprowadzili porządek. Ci jako tako sprawni — ja również, Ojcze, kiedy tylko opatrzono, obandażowano i wsadzono w grubą rękawicę moją biedną rękę — dostali rozkaz niesienia pomocy pozostałym. Postawiliśmy namioty i doprowadziliśmy obóz do stanu, w którym choć z grubsza przypominał zgrupowanie brytyjskiej armii.
Zaczęto podstawiać szpitalne dwukółki.
Tak więc mozoliliśmy się do południa, aż słońce stanęło wysoko na niebie. Siadłem w cieniu. Słony pot wżerał się w oparzenia, kiedy żułem zimną wołowinę i popijałem wodą, z trudem rozchylając popękane wargi.
Chociaż czarna chmura nad Sewastopolem rozpłynęła się ostatecznie, nie przemówiło żadne rosyjskie działo.
Około drugiej po południu rozkazano nam ustawić się do ostatecznego szturmu. Ale, Ojcze, dziwnie się ten szturm zapowiadał; co prawda nie pozbyliśmy się karabinów i amunicji, ale dozbrojono nas w łopaty, oskardy i inne narzędzia przydatne do kopania ziemi. Załadowaliśmy na wózki wszystkie koce, bandaże, medykamenty i zapasy wody, jakie mieliśmy na zbyciu.
Wreszcie ruszyliśmy. Od Sewastopola dzieliły nas trzy mile.
Pokonanie ich zajęło nam ze dwie godziny. Po dziesięciu miesiącach bombardowań artyleryjskich i wojny pozycyjnej ziemia była oceanem rozpadlin, kruchego błota. Wciąż wpadałem do lejów po pociskach i niebawem wszyscy byliśmy skąpani w cuchnącej, mętnej wodzie. Brnęliśmy przez istny śmietnik wojny: potrzaskane łuski, porzucony sprzęt, rozerwane pociski artyleryjskie… i strzępy tak ponurej natury, że szacunek do Ciebie, Ojcze, nie pozwala mi ich opisać.
Lecz w końcu dotarliśmy do Sewastopola. Przystanąłem kilka minut na wzniesieniu i spoglądałem na miasto z góry.
Ojcze, wspomnisz mój wcześniejszy opis, nietkniętych murów, groźnych paszcz armatnich. Teraz wszystko wyglądało tak, jakby przeszedł tam jakiś wielki bucior. Nie znajduję innych słów na odmalowanie tego, co się stało. Tam, gdzie dawniej nieopodal doków było śródmieście, ział krater na trzy czwarte mili. Rozdarta ziemia nadal dymiła, rozżarzone kamienie i żużel płonęły czerwienią. Wokół krateru był wielki płaski krąg. Domy mieszkalne i inne budynki zostały zrównane z ziemią, zmiecione do fundamentów, widocznych teraz, jakbyśmy oglądali jakiś gigantyczny plan. Tu i tam jakiś sczerniały komin lub kawałek ściany trwał uparcie w pionie. Za obszarem zniszczenia budynki wydawały się przeważnie nietknięte — ale z okien i dachówek zostało niewiele. W kilku dzielnicach wybuchły rozległe pożary. Chyba nikt ich nie gasił.
Dumne mury obronne runęły na zewnątrz i zamieniły się w kupy gruzu; wyloty luf armatnich celowały na chybił trafił w niebo. Z reduty zostały tylko szczątki; trupy Rosjan walały się na resztkach dział, okryte strzępkami workowatych mundurów.
Za piekielnym pejzażem rozciągały się błękitne, rozmigotane, spokojne wody zatoki; lecz po kotwiczących okrętach zostały jedynie wraki z potrzaskanymi masztami.
Staliśmy długą chwilę, rozdziawiając usta.
— Ruszać się, chłopcy — zarządził wreszcie kapitan. — Robota czeka.
Kolejny raz stanęliśmy w szyku. Rozległy się trąbki i bębny, ich dziarskie dźwięki wydawały się zupełnie nie na miejscu, i pomaszerowaliśmy przez zburzone mury.
Tak więc w końcu o czwartej po południu armia brytyjska wkroczyła do Sewastopola.
Początkowo trzymaliśmy broń gotową do strzału i zachowywaliśmy szyk jak się patrzy, poprzedzani przez zwiadowców i czujki; ale towarzyszył nam jedynie chrzęst szkła i gruzu pod butami, tak że mogło by się zdawać, iż zdobyliśmy Księżyc. Nawet budynki na obrzeżach były bez wyjątku spalone i sczerniałe, przypominając o straszliwym gorącu, które runęło z serca miasta. Przeszliśmy przez dom, który wyglądał jak rozłupany na dwoje, tak że oglądaliśmy meble i wyposażenie nieszczęsnych mieszkańców. Zmiażdżone pojazdy wszelkich rozmiarów tarasowały ulice, martwe lub ranne konie nadal tkwiły w uprzężach.
A ludzie…
Ojcze, ludzie leżeli tam, gdzie upadli: mężczyźni, kobiety i dzieci, o ciałach powykręcanych i bezradnych jak lalki, a ich obfite, rosyjskie stroje były potargane, pokrwawione i wciąż się tliły. Wygląd tych nieszczęsnych trupów zupełnie nie przypominał ludzkich i szedłem ogarnięty nie zgrozą, ale obrzydzeniem i odrętwieniem.
Natrafiliśmy na pierwszego żywego Rosjanina.
Przykuśtykał przez próg, za którym już nic nie było. Był żołnierzem — na ile mogłem to ocenić, oficerem — i wokół mnie chłopcy zaczęli mruczeć i szykować broń do strzału. Ale biedak nie miał czapki, broni i wspierał się na improwizowanej kuli z kawałka drewna. Wlókł za sobą nogę. Kapitan zakomenderował: „Na ramię broń!”. Rosjanin zaczął bełkotać po swojemu i kapitan stopniowo wyciągnął od niego, że kawałek dalej tuzin ludzi został uwięziony w ruinach szkoły.
Posłano tam drużynę z łopatami i innymi narzędziami. Rosjanin wskazywał jej drogę.
I tak to wyglądało przez następnych kilka dni. Ojcze, o ile wiem, po zrzuceniu pocisku z antylodu nie oddano w Sewastopolu ani jednego strzału. Wręcz przeciwnie, pracowaliśmy ramię w ramię z tymi Rosjanami, którym udało się przeżyć — i z Francuzami, i Turkami — w trzewiach zdruzgotanego portu.
Pamiętam jedną dziewczynkę. Leżała na plecach, na głowie miała czerwoną chustkę. Unosiła dłoń ku niebu, które ją zdradziło, a jej palce płonęły jak świeczki. Jeden nieszczęśnik wyczołgał się ze szwalni żagli. Nie miał nóg, poruszał tylko rękami. Zostawiał za sobą czerwony lśniący ślad, jak jakiś upiorny ślimak…
Ojcze, zdecydowałem się opowiedzieć Ci te rzeczy, ale wiem, że nie dopuścisz do tego, aby zapoznali się z nimi Matka i Ned, mogłyby bowiem przyprawić ich o nadmierne cierpienia.
Najtrudniejszym zadaniem było uprzątnięcie zwłok; wypełnienie go trwało długo. Po kilku dniach gorącego krymskiego słońca nie dało się wytrzymać i wszyscy nosiliśmy na ustach przepaski zamoczone w rakii.
Na najdziwniejszy widok natknąłem się blisko krateru w sercu miasta. Musieliśmy obwiązywać buty mokrymi ścierkami, bo gruz był tak gorący, że parzył skórę. Ujrzałem tam odłamek muru, sterczący z rozwalonej ziemi jak wielka szczerbata płyta nagrobna. Był jednolicie czarny — poza dziwną jasną plamą. Po jakimś czasie rozpoznałem kształt skulonej starej kobiety.
Ojcze, ten mur zachował zarys postaci jakiejś biednej staruszki, kiedy padło na nią światło antylodowego pocisku. Oczywiście, po kobiecinie nie został nawet paznokieć i w tamtej części miasta nie znaleźliśmy nikogo żywego.
Wiele razy natknąłem się na inżyniera Travellera, pracującego w pocie czoła obok nas, i zdarzyło mi się ujrzeć łzy cieknące po wpadniętych, szarych od kurzu policzkach. Doszliśmy do wniosku, że nawet on się nie spodziewał rozmiarów zniszczenia, które spowoduje jego wynalazek. Rozważałem, jakże Traveller przeżyje resztę swoich dni i jakie inne cuda — lub przekleństwa — zrodzi antylód.
Ale nie zagadnąłem go nigdy i nie widziałem, żeby ktoś inny to uczynił.
Mam niewiele więcej do dodania, Ojcze. Zwolniono mnie z pracy w Sewastopolu, kiedy świeże oddziały i wyposażenie przybyły z Brytanii i Francji. Teraz, po dziewięciu czy dziesięciu dniach, miasto — chociaż w ruinie — już trochę mniej przypomina sceny z Boskiej komedii, a port znów zaczyna funkcjonować.
Oczywiście, miesiące oblężenia mają się ku końcowi i wojna jest wygrana. Ale podczas okupacji dowiedzieliśmy się, że przed zrzuceniem antylodu Rosjanie tracili tysiąc dusz dziennie z winy ostrzału i przeróżnych braków, które musieli wycierpieć. Rozważali coraz bardziej rozpaczliwe kroki i, jak mi powiedziano, rosyjskie dowództwo zastanawiało się nad ostatecznym ryzykownym zagraniem, szturmem na oblegających i próbą rozerwania naszego pierścienia, próbą, która jestem pewien, zakończyłaby tę wojnę ich klęską, a naszym zwycięstwem.
Tak więc, Ojcze, czy musiano użyć antylodu? Nie mogliśmy zwyciężyć bez narażania cywilów na ogrom cierpień?
Obawiam się, że jedynie Bóg, Pan nie tylko naszego padołu, ale i innych światów, zna odpowiedź na te pytania.
Co się tyczy mnie samego, to lekarz oznajmił mi, że z czasem powinienem odzyskać częściową władzę w oparzonej ręce, chociaż nigdy nie będzie przedstawiać pięknego widoku i nigdy więcej nie ujmę w nią smyczka! Względem zaś pięknych widoków, muszę wspomnieć, uprzedzając dzień naszego spotkania i pojednania, które, mam nadzieję, kiedyś nastąpi, że płomienie antylodu zostawiły wieczny znak na mojej twarzy. Widnieje na niej także nie dający się z niczym pomylić cień dłoni, którą zasłaniałem oczy, kiedy tamten niezwykły pocisk ugodził w Sewastopol.
Ojcze, będę kończył. Proszę, przekaż wyrazy mojej miłości i przywiązania Matce i Nedowi. Powtarzam, mam nadzieję, że spotkam się z Wami wszystkimi, jeśli wyrazicie na to ochotę, po moim powrocie do Anglii. Wtedy będę mógł Ci podziękować, Ojcze, za zadośćuczynienie krzywdom tej młodej damy, której cześć tak niebacznie naraziłem na szwank mym młodzieńczym zachowaniem.
Niech Bóg ma Cię w opiece, Ojcze.
Łączę wyrazy miłości, Twój wierny syn
Hedley Vicars