Rozdział 14 Franc-tireurzy

— Nie mamy czasu do stracenia — powiedziałem z naciskiem. — Nawet w tej chwili „Książę Albert” może zbliżać się do wojsk pruskich. Kiedy wybuchnie starcie, życie niewinnych osób na pokładzie liniowca z pewnością będzie narażone na jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Traveller potarł podbródek.

— Tak, i twój ryzykancki plan odbicia Françoise utraci wszelkie szansę powodzenia, kiedy pruskie i francuskie pociski zaczną latać w powietrzu. Musimy znaleźć liniowiec, zanim zaatakuje Prusaków. Pośpiech jest wskazany z jeszcze jednej przyczyny, która może umknęła twojej uwadze.

— Cóż to za przyczyna?

Zacisnął kościstą pięść.

— Broń antylodowa.

— Przecież przygotowanie urządzeń, które pan opisał, musi zająć trochę czasu. Zwłaszcza że pan sam i pańska wiedza jesteście teraz poza terenem Anglii.

Pokręcił przecząco wielką głową.

— Obawiam się, że sytuacja nie wygląda tak pięknie, jak byś sobie życzył. Liczne urządzenia rakietowe… prototypy silników „Faetona”… leżą ukończone w moim laboratorium. Ludzie Gladstone’a niebawem przerobią je do swoich celów. I, Ned, nie wolno ci przeceniać wagi mojej osoby. Newton raz dwa pojąłby zasady działania silników antylodowych. Dzisiejszy łebski inżynier będzie potrzebował na to kilku minut. Nawet moje najbardziej oryginalne rozwiązania, w rodzaju żyroskopowego układu prowadzącego, nie są wcale tak trudne do pojęcie.

Jego uwagi były niezwykle niepokojące.

— Mój Boże. W takim razie musimy natychmiast startować!

— Nie. — Wskazał na ciemniejące niebo. Była już piąta po południu, a mieliśmy jesień. — Lądowanie „Faetonem” w głębokich ciemnościach pośrodku pola bitwy to niezbyt dobry pomysł. A poza tym obaj mamy za sobą bardzo ciężki dzień. Zaledwie kilka godzin temu witałem w moich progach starego Gladstone’a.

Użyłem wszelkich możliwych argumentów przeciwko dalszej zwłoce, ale Traveller był niewzruszony. Tak więc pozostało nam jedynie przygotować się na jeszcze jedną noc w aluminiowych ścianach „Faetona”. Udało mi się sklecić jakiś posiłek z resztek konserwowanego prowiantu; Traveller napełnił kielichy znakomitym koniakiem i siedliśmy w światłach saloniku, jak dawniej w przestrzeni kosmicznej.

Centralny element saloniku, precyzyjny model „Wielkiej Wschodzącej”, zastąpiła replika, dokładna co do ostatniego szczegółu, na ile mogłem to ocenić. Pianinko Travellera pozostało na swoim miejscu, smutna pamiątka weselszych chwil.

Przez moment wspominaliśmy wyprawę w przestrzeń, ale nasze umysły były za bardzo zaangażowane w sprawy jutrzejszego dnia. W końcu powiedziałem:

— Oczywiście, bieg wypadków tej wojny nie zostanie zdeterminowany wyłącznie kwestią użycia antylodu. Przecież rząd z pewnością wykorzysta kanały dyplomatyczne. Ludzie z kontynentu muszą zdawać sobie sprawę, że w razie czego Brytyjczycy nie zawahają się użyć antylodu.

Roześmiał się.

— Aha, wystarczy, że stary Gladstone pogrozi im palcem, a oni grzecznie złożą broń! Nie, Ned, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Bismarck wiedział wszystko o naszych możliwościach użycia antylodu, zanim wywołał tę wojnę, a jednak zlekceważył zagrożenie. Tylko zrzucenie antylodowej bomby w środek jego armii przekona go, że nie będziemy przyglądać się z dala z założonymi rękami. Co zaś się tyczy Francuzów… Ned, ci ludzie walczą o swoje życie, honor i ukochaną patrie. Trudno się spodziewać, żeby rozważali teoretyczną możliwość użycia angielskiej superbroni. I w tym wypadku jedynie zastosowanie jej na polu bitwy przemówi im do rozsądku. Tak więc dyplomacja nie ma tu żadnego znaczenia; za jej pomocą nie osiągnie się niczego. I jestem przekonany, że do takich samych wniosków doszedł Gladstone i jego gabinet.

To była ponura ocena sytuacji. Pociągnąłem tęgi łyk koniaku.

— Tak więc uważa pan, że wszystko przemawia za użyciem antylodu.

Rozejrzał się po migocących palnikach.

— Nie widzę innej możliwości.

Pochyliłem się ku niemu.

— Sir Josiah, może powinien pan zostać w Anglii i wypowiedzieć się przeciwko takiemu krokowi. Być może siła pańskich argumentów przeważyłaby w debacie.

Spojrzał na mnie z rozbawieniem w chłodnych oczach.

— Serdeczne dzięki za tę niezwykłe przemyślaną i zgrabnie wyrażoną poradę, i to od człowieka, który nie zostawił mi żadnego wyboru, ale wręcz zmusił do opuszczenia miejsca, w którym niebawem zapadną najważniejsze decyzje! Ale moja obecność w kraju i tak nic by nie zmieniła. Gladstone nie przyjechał, by omówić zagadnienie, ale by zmusić mnie do poparcia swojej decyzji.

Tak minął wieczór.

Gdy zapadła ciemność, ułożyliśmy się do snu na wąskich kojach. Przez całą noc spoczywałem bez ruchu, ale w głowie wirowały mi tysiące scenariuszy przyszłych wypadków i prawie nie zmrużyłem oka.

Obaj zerwaliśmy się, kiedy szarość poranka wyjrzała za bulajami. Mały Księżyc wisiał wysoko na czystym niebie, rozjaśniając ostrym światłem budzącą się okolicę.

Wymieniwszy kilka słów, umyliśmy się, odziali, zjedli z pośpiechem śniadanie i — w niecałą godzinę po świcie — kolejny raz wzbiliśmy się „Faetonem” w niebo okupowanej Francji.


Wiekowy Orlean znajduje się jakieś pięćdziesiąt mil na południe od Paryża, nad brzegami Loary. Czterysta lat temu Joanna D’Arc, zwana Dziewicą Orleańską, uwolniła go z uścisku angielskiego oblężenia. Obecnie na przedpolach miasta toczyła się inna wojna, a Francja była w jeszcze bardziej rozpaczliwym położeniu.

Traveller uparł się, by napełnić zbiorniki, i ku mojej wielkiej irytacji posadził „Faetona” nad rzeką. Gderając, pomogłem mu przeciągnąć długie szlauchy do zarośniętego trzciną brzegu i czekałem z niecierpliwością, podczas gdy pompy zasysały płyn niezbędny do wprawiania w ruch silników.

Dotarliśmy do Orleanu tuż przed wpół do ósmej. Mimo niedawnego zwycięstwa Gambetty pod pobliskim Coulmiers sam Orlean był nadal okupowany. Kiedy zawiśliśmy jakieś ćwierć mili nad dachami i wieżyczkami miasta, rozglądając się przez teleskopy po uniesionych obliczach mieszkańców, wszędzie widzieliśmy pruskich żołnierzy i oficerów. Jeden z nich — kirasjer we wspaniałym napierśniku z białego metalu i hełmie z pióropuszem ślącym oślepiające błyski — wycelował w nas z karabinu i oddał strzał. Ujrzałem błysk i po chwili dobiegł mnie daleki huk wystrzału; ale kula spadła na ziemię, nie wyrządzając żadnej szkody.

Nie było śladu „Księcia Alberta”. Proponowałem, aby wylądować i zebrać świeże wiadomości, ale Traveller zwrócił moją uwagę na fakt, że roje Prusaków opuszczają kwatery; w świetle poranka widzieliśmy formującą się kolumnę marszową na północnych obrzeżach miasta.

— Myślę, że najmądrzej będzie zachować dyskrecję — powiedział Traveller. — Gdybyśmy wylądowali z hukiem, ci skorzy do walki Niemcy niewątpliwie wpadliby w bitewny zapał.

— Co w takim razie powinniśmy uczynić?

Inżynier, spoczywający na kanapce pilota, manipulował przy okularze peryskopu.

— Rzekłbym, iż pruska kolumna szykuje się, by wyruszyć na zachód, może w kierunku Coulmiers, aby znów zetrzeć się z Francuzami. Niewątpliwie jeśli mamy spotkać „Alberta”, to najpewniej tam.

— A jeśli znów się nam nie uda?

— To wtedy faktycznie pozostaje nam tylko wylądować z nadzieją, że zdołamy zasięgnąć języka i nie dostać przy tym kuli w łeb. Ale nie ma co martwić się na zapas. Do Coulmiers!

Traveller poprowadził „Faetona” lśniącym szlakiem Loary na zachód, a po jakimś czasie skręcił na północ, nad szeroką równinę ograniczoną żywopłotami. Lecz im bliżej było Coulmiers, tym wyraźniejszy stawał się kobierzec barw wyrastający nad horyzontem, urozmaicenie nudnego pejzażu francuskiej wsi. Niebiesko-szare kurtyny kurzu i metaliczne błyski zwiastowały przemarsz wojsk. Ten obszar aktywności powoli, ale nieustępliwie przemieszczał się na wschód, ku Orleanowi!

Tak więc natrafiliśmy na francuską Armię Loary, nową levee en masse Gambetty.

Przemknęliśmy nad nadciągającymi wojskami jak drapieżny ptak. Z bliska te spore, licho odziane i nie najlepiej wyposażone oddziały nie robiły już wrażenia. Działa artyleryjskie ciągnione przez konie sunęły jak żelazne tratwy w morzu żołnierstwa, ale granatowe szynele i czerwone czapki piechoty, zniszczone białe plecaki i płótna namiotowe, wszystko świadczyło o wielodniowych ciężkich przeprawach. Twarze, zarówno młode, jak i stare, pełne były zmęczenia i lęku.

Kolejny raz obsypano nas kulami, nie czyniąc żadnej szkody; lecz kiedy zatrzymano działa i skierowano lufy w górę, Traveller szybko zwiększył wysokość.

Gdy żołnierze kolejny raz zlali się w monstrualne ludzkie morze, zdałem sobie sprawę z ogromu pospolitego ruszenia. Oddziały wypełniały przestrzeń po horyzont, wielka fala grożąca zatopieniem dumnych Prusaków, jak zdarzyło się to wielu na-jeźdźcom.

— Dobry Boże, Traveller, to największa armia świata — powiedziałem. — Tam musi być pół miliona żołnierzy. Zmiażdżą Prusaków samą przewagą liczebną.

— Może. Ten Gambetta najwyraźniej umie przemówić do ludzkich serc, że zebrał takie masy. Tyle że niektóre z dział wyglądają na mocno przestarzałe, a czy zauważyłeś te flinty? Trudno będzie zaopatrzyć w amunicję tych dzielnych ludzi, kiedy każdy taska broń innego kalibru.

Traveller okazał się bystrzejszym obserwatorem ode mnie, ja bowiem nie zwróciłem uwagi na te sprawy.

— Więc zapatruje się pan pesymistycznie na ich szansę w starciu z Prusakami? — spytałem.

— Dość napatrzyłem się wojny i wiem więcej o jej mechanizmach, niżbym tego pragnął — rzekł, odsuwając peryskop. — Przewaga liczebna, chociaż jest istotnym czynnikiem, niewiele znaczy w obliczu wyszkolenia i umiejętności. Spójrz na ten żałosny szyk, Ned! Francuzi są jeszcze w marszu, a już ich zgrupowano w formacje bojowe. To wyraźnie świadczy, że nie umieją się szybko przegrupować. Dowódcy pewnie dużo wcześniej muszą zaganiać ich niczym stado baranów i wieść jak do bitwy. Tymczasem Prusacy maszerują swobodnie i w każdej chwili potrafią sformować szyk bojowy… Ned, lękam się, że czeka nas dzień krwi i grozy. Jeśli dzisiejsze starcie ma okazać się decydujące, to możemy się jedynie spodziewać sukcesu Prusaków…

Ale ledwo go słuchałem, gdyż na wschodzie dostrzegłem coś nowego. Jakby jakaś forteca wyrastała nad połyskującymi bagnetami francuskich żołnierzy; ale ta forteca toczyła się równiną wraz z piechotą…

Niezdolny powściągnąć ekscytację, odwróciłem się i złapałem Travellera za ramię.

— Sir Josiah, niech pan spojrzy tam. Czy Prusacy nie zawrócą i nie uciekną przed… tym?

To był „Książę Albert”. Znaleźliśmy go w końcu!

Liniowiec lądowy był sztabą żelaza unoszącą się pośród ludzkiego oceanu. Statek zostawiał pasma poruszonej ziemi, idealnie proste bruzdy sięgające horyzontu. Traveller był uradowany tym dowodem sprawności antylodowego systemu napędowego.

Najwyraźniej na pokładzie „Alberta” pozostała nadal masa ludzi, znająca historię jego powstania i związki łączące go z niesłychaną łodzią powietrzną, która nad nimi zawisła, powitały nas bowiem wiwaty z pokładu spacerowego i okrzyki żołnierzy kroczących blisko błotnistych kolein. Pomachałem w odpowiedzi, mając nadzieję, że widać mnie przez kopułę „Faetona”. To była ze wszech miar przyjemna odmiana po karabinowych kulach na dzień dobry.

Lecz Traveller zachował mroczny wyraz twarzy; przyłożywszy oko do peryskopu, oceniał szkody, które poniosła jego gigantyczna maszyna.

Pięć z sześciu kominów stało nadal, chociaż ozdobna czerwona farba była zniszczona i pokryta błotem. W miejscu, w którym niegdyś sterczał szósty, ziała tylko wielka, czarna, rozwarta rana, prowadząca jak usta trupa w ciemne wątpia statku. Zaglądając w nią, wspomniałem szczegóły tamtego upiornego sierpniowego dnia, kiedy przeprowadzono rozruch silników. Krew uderzyła mi do głowy, tak że niemal słyszałem, jak tętni mi w skroniach.

Reszta uszkodzeń wyglądała na powierzchowne. Osłonięte szkłem zejściówki, zdobiące niegdyś burty, odcięto i zastąpiono sznurowymi drabinkami — podejrzewam, że obecni posiadacze statku obawiali się abordażu. W kadłubie wyrąbano tysiąc nieregularnych otworów. Kiedyś może odsłoniłyby eleganckie wnętrza salonów lub delikatne koronki żelaznych arabesek, typowe dla oszczędnej elegancji statku, lecz teraz widniały w nich brzydkie paszcze niewielkich dział.

W rzeczy samej liniowiec lądowy przemieniono w machinę wojenną.

Traveller był zły i głęboko rozgoryczony.

— Edwardzie, gdyby tylko Prusacy uświadamiali sobie, jak delikatny jest „Albert”, z pewnością nie pozwoliliby mu wtargnąć tak głęboko w obszar Francji.

— Ale widzi pan, że dla francuskiej piechoty jest czymś na kształt świętego sztandaru, znakiem, pod którym się gromadzi.

— To symbol, ale nic więcej. I, Edwardzie, ten symbol prędzej poprowadzi biedaków do grobu niż ku wiktorii.

Zmarszczyłem brwi i odwróciłem się ku bulajowi wychodzącemu na wschód.

— W takim razie lepiej będzie, jak wylądujemy bez dalszej zwłoki, sir Josiah, gdyż… niech pan patrzy!

Na horyzoncie, pod lśniącym Małym Księżycem, rozciągała się połyskliwa linia srebra, granatowych mundurów, ziejących paszcz dział, nerwowo tańczących wierzchowców. Pruska armia, która opuściła Orlean, zbliżała się w szyku bojowym.

Od bitwy dzieliło nas może pół godziny.


Ozdobną sadzawkę „Alberta” zakryto deskami i ogród zamienił się w błotnistą kałużę zasłaną pniakami połamanych drzew. Cały górny pokład był pełen artylerii i ludzi gotowych do walki; ta zbieranina obejmowała z jednej strony wspaniałych oficerów huzarów w wysokich czapach z czarnej owczej wełny, z drugiej cywili — panów i panie — w zniszczonych, niegdyś eleganckich strojach. Widząc tych ostatnich, poczułem uścisk w sercu, ponieważ jeśli zwiedzający tego autoramentu, osoby dobrze urodzone, pozostali na statku po nieszczęsnym rozruchu silników, to była jakaś szansa, że znajdę Françoise żywą.

Traveller przez dobrą chwilę utrzymywał „Faetona” w bezruchu, aż zrozumiano nasze intencje; jeden z oficerów huzarów wziął się do usuwania ludzi z miejsca lądowania.

„Faeton” spoczął na pokładzie tak łagodnie, jakby był ze szkła. Nie czekając, aż dysze ostygną, otworzyłem właz, opuściłem drabinkę sznurową i zszedłem na pokład.

Oślepiło mnie mocne słońce. (Tymczasem zrobiło się wpół do dziewiątej). Kiedy hałas silników ucichł, osoby z pokładu spacerowego, zarówno żołnierze, jak i cywile, zbliżyły się do nas. Wszyscy byli uzbrojeni, nawet pewna kobieta! Byłem wstrząśnięty tym widokiem. Ta wyjątkowa istota miała na sobie resztki jedwabnej sukni, która przypominała mi kreację noszoną przez Franç tamtego dnia; ale suknia była porwana i zakrwawiona, odsłaniając spore fragmenty bielizny, co w mniej ponurych okolicznościach świadczyłoby o wielkim braku skromności. Kobieta miała zabrudzone oblicze ziemistej barwy, w dłoniach fuzję myśliwską, wycelowaną we mnie równie sprawnie i bezwzględnie, jak broń jej towarzyszy brzydszej płci.

Z podejrzliwie spoglądającej zbieraniny wyłonił się ten sam oficer, który uprzednio opróżnił lądowisko. Był to wysoki mężczyzna mający około trzydziestu lat, w dobrze skrojonym brązowym mundurze i białej szarfie, oznace pułku. Surowe spojrzenie piwnych oczu, cienki wąsik, regulaminowo zapięty pasek czapki — wszystko to świadczyło o sile woli, inteligencji i kompetencji. Ale pod oczami widniały ciemne podkowy, a twarz okrywał kilkudniowy zarost. Przedstawił się jako kapitan Drugiego Pułku Huzarów i spytał o powód naszego przybycia. Ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, ze wschodu dobiegło nas jakby ciężkie basowe kaszlnięcie.

Huzar padł na pokład jak podcięty; Traveller i ja nieco wolniej poszliśmy w jego ślady.

— Pruska artyleria — szepnął Traveller.

— Niewątpliwie. Niech tylko wstrzelą się w cel… Gdzieś po mojej lewej stronie rozległ się ostry gwizd. Pocisk zarył się w ziemię nieopodal rzeszy francuskich żołnierzy i wybuchł, nie czyniąc żadnej szkody. Pasażerowie „Alberta” wydali bezładny okrzyk zadowolenia.

Lecz ochota do wiwatowania znacznie opadła, kiedy drugi pocisk uderzył w ziemię około ćwierć mili za naszymi plecami, rozrzucając żołnierzy jak kula kręgle. Pokład zatrząsł się pode mną i wielki gejzer koloru rdzy trysnął w powietrze. Był to przerażający widok. Bryły ziemi i ludzkie szczątki wymieszały się tak ściśle, jakby ranę zadano samej Ziemi.

— Traveller, to bitwa?

— Obawiam się, że tak, chłopcze.

Huzar odwrócił się do mnie i rzekł potoczystą francuszczyzną:

— Panowie, jak widzicie, zostaliśmy namierzeni; jeśli nie chcecie, żeby wasza zabawka została rozerwana na kawałki, to lepiej udajcie się w jakieś zaciszniejsze miejsce.

Złapałem go za ramię.

— Czekaj pan! Szukamy pasażerki tego statku, została uwięziona, kiedy…

Ale kapitan z gniewnym zniecierpliwieniem odtrącił moją rękę i pośpieszył do podkomendnych. Odwróciłem się do Travellera.

— Muszę ją odszukać — powiedziałem.

— Edwardzie, mamy nie więcej niż dziesięć minut. Jeden dobry strzał Prusaków…

Rozpaczliwie potrząsnąłem go za ramiona.

— Dotarliśmy tak daleko. Zaczeka pan na mnie?

Odepchnął mnie ze słowami:

— Nie trać czasu, chłopcze.


Błąkałem się po pokładzie jak w koszmarnym śnie. Nie po-trafiłem wyobrazić sobie Françoise w innej roli niż uwięzionej pasażerki, ofiary, dlatego też szukałem jej kryjówki bądź prowizorycznej celi. Zajrzałem w dół schodów prowadzących do wnętrza statku. Ale tam, gdzie niegdyś królowały szampan i błyskotliwa konwersacja, wszystko kojarzyło się z wnętrzem okrętów wojennych lorda Nelsona. Lufy dział wyglądały z rozdartych płyt kadłuba jak psie pyski, wszędzie unosił się smród kordytu i oparów formaldehydu, wszędzie leżały zwoje bandaży jak w lazarecie. Natknąłem się na salon reprezentacyjny — lub to, co z niego pozostało. W miejscu, gdzie niegdyś ozdobne panele osłaniały komin, ziała ohydna dziura, a całe wnętrze było sczerniałe i zniszczone. Ale ludzie, którzy się tam poruszali, zrówno mężczyźni, jak i niewiasty, nie ulegli panice, szykowali broń. Postacie z eleganckich malowideł, zniszczonych, popękanych, oglądały ze zdumieniem i niewiarą wydarzenia, których nie przewidzieli twórcy porozwieszanych dzieł.

Lecz nigdzie nie zauważyłem śladu Françoise. Byłem tak podminowany, że niemal odchodziłem od zmysłów.

Wróciłem na pokład spacerowy. Ze wszystkich stron dobiegały mnie bezładne okrzyki. Wyjrzałem poza burtę. Nierówne francuskie formacje rozpoczęły już wymianę ognia z Prusakami. Pociski z gwizdem przelatywały nad naszymi głowami, płynęła francuska krew. Odezwały się również działa „Alberta”. Z każdym wystrzeliwanym pociskiem cała delikatna konstrukcja liniowca trzęsła się i dygotała.

Wtem usłyszałem Travellera wzywającego mnie po imieniu. Jego głos miał siłę oboju pokonującego z łatwością harmider wielkiej orkiestry podczas strojenia instrumentów. Odwróciłem się ku „Faetonowi”. Kiedy inżynier mnie zobaczył, wskazał na niebo.

Mrużąc oczy w blasku wschodzącego słońca, ujrzałem białą linię, coś na kształt wąskiej chmury, przecinającą niebiosa na tle Małego Księżyca. Ta linia wydłużała się, jakby pisana ręką Boga… i zmierzała nad polem bitwy w kierunku Orleanu. Żaden dźwięk nie towarzyszył zjawisku i jednocześnie rozjuszeni i ogarnięci trwogą żołnierze nie zwracali nań najmniejszej uwagi.

Bez kłopotu zrozumiałem, co widzę. To była antylodowa rakieta. Serce mi zamarło, nie z lęku o siebie, ale porażone wstydem w tej godzinie hańby Anglii i wszystkich Anglików.

Jednak otrząsnąłem się i rozejrzałem po najbliższym otoczeniu. Chaos rósł. Zastanawiałem się, jak doprowadzić do końca poszukiwania w ciągu tych paru chwil, które zostały do spadnięcia anty lodowej bomby.

Dostrzegłem kobietę żołnierza, którą zauważyłem wcześniej. Zażarta damulka wybrała stanowisko strzeleckie przy relingu dziobowym i przyciskała broń do ramienia, celując w Prusaków. Postanowiłem ją zagadnąć. Z pewnością te nieliczne kobiety, które pozostały na statku, pomagały sobie i wspierały się nawzajem, bez względu na to, co sądziły o całym konflikcie, tak więc może ta współczesna Joanna mogłaby wskazać mi drogę do Françoise, której uratowanie było moim jedynym celem w tym całym zamieszaniu!

Zacząłem powoli przedzierać się na dziób. Pobudliwi Francuzi miotali się między burtami, podekscytowani wonią pruskiej krwi, nieraz zbijając mnie z nóg. Panowała piekielna wrzawa. Pruskie pociski nadal wybuchały nad nami i co chwila musiałem przykucać lub nawet kłaść się plackiem na pokładzie.

Lecz w końcu dotarłem do walecznej damy. Strzelała z lodowatym spokojem, a kiedy położyłem jej dłoń na ramieniu, odwróciła się do mnie i warknęła szybko po francusku z marsylskim akcentem:

— Zjeżdżaj, do diabła! Czego chcesz…? — Wtem przerwała i zwęziła oczy — błękitne oczy, których urody nie mogła zasłonić maska kurzu, okrywająca twarz.

Cofnąłem się, zapominając o armatniej kanonadzie.

— Françoise? To ty?

— A któż by inny! A kim ty, do diabła… Ach, przypominam sobie. Vicars. Edward Vicars. — Miałem wrażenie, że jej oblicze oddala się ode mnie, jakbym patrzył przez odwróconą lunetę. Krew zakrzepła mi w żyłach i ogłuchłem na huk bitwy.

Tak więc to była prawda. Jak podejrzewał Holden, jak szybko dostrzegł Traveller. Tylko ja w swojej naiwności i głupocie nie chciałem niczego zrozumieć.

Potrząsnęła głową, dopuszczając do siebie zdumienie mimo napięcia i gniewu.

— Edward Vicars. Myślałam, że zginąłeś w wybuchu.

— Byłem na pokładzie „Faetona”, kiedy doszło do eksplozji. Frederic Bourne porwał latający statek. Polecieliśmy… Françoise, polecieliśmy na Księżyc!

Popatrzyła na mnie, jakbym oszalał.

— Co mówisz…? Ale co się stało z Frederikiem?

— Żyje i jest dobrze strzeżony. Ale co z tobą… — Położyłem dłonie na jej ramionach i poczułem, jak bardzo jest napięta. — Françoise, co się z tobą stało?

Odepchnęła mnie i przycisnęła broń do ubrudzonej sukni.

— Nic mi się nie stało.

— Ale twoje zachowanie… ta broń…

Roześmiała się.

— Cóż w tym dziwnego, że kobieta dzierży broń? Jestem Francuzką, a mojemu krajowi zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo! Oczywiście, użyję jej.

— Ale… — Smród dymu i kordytu, dziki huk pocisków, kołysanie się pokładu — wszystko to przyprawiało mnie o zamęt w głowie. — Myślałem, że może zginęłaś, kiedy komin wybuchł; a jeśli przeżyłaś, to że cię uwięziono.

Przysunęła się do mnie i popatrzyła mi głęboko w oczy. Na jej twarzy, która niegdyś wydawała mi się piękna, malowała się pogarda.

— Kiedyś uważałam, że ty i podobni tobie jesteście… mili. W najgorszym wypadku nieszkodliwi. Teraz widzę, że jesteś niebezpiecznym głupcem. Edwardzie, posłuchaj. Nie mogłam zostać ranna, bo ukryłam się w najdalszym kącie statku, po tym, jak podczas obchodu z tamtym inżynierkiem zakręciłam kurek odcinający.

Wreszcie zrozumiałem, dlaczego tak mi zależało na przybyciu do tego strasznego miejsca. Zjawiłem się tu, aby w końcu spojrzeć prawdzie w oczy. I dowiedziałem się, jak wygląda, naga i straszliwa. Niemal nie mogłem mówić.

Zahuczał nadlatujący pocisk. Był głośniejszy niż wszystkie do tej pory. Starałem się przekrzyczeć huk:

— Françoise… wróć ze mną!

Otworzyła usta i wybuchła gromkim śmiechem. Na jej ślicznych ząbkach zalśniła ślina.

— Ned, wy, Anglicy, nigdy nie pojmiecie, co to jest wojna. Wynoś się do domu. — Odwróciła się ode mnie i…

…pokład podskoczył. Runąłem na plecy. Uszy wypełnił mi huk i zgiełk okrzyków.

„Albert” został trafiony. Zarył się w ziemię. Traveller miał rację; wystarczył jeden pocisk, żeby unieruchomić liniowiec. Cztery kominy pracowały nadal, lecz z piątego wzlatywał złowróżbny czarny dym, a z otchłani statku dobiegał powolny, rozpaczliwy zgrzyt, jakby metalowe odnóża drapały grunt, nadaremnie usiłując zdobywać przestrzeń.

Pokład spacerowy zamienił się we wzburzony ocean metalu. Stalowe płyty uwolniły się ze śrub i sterczały na wszystkie strony.

Żołnierze leżeli pokotem, karabiny i działa wyglądały jak porozrzucane zabawki. Ale wszędzie wszczął się już ruch, żywi pełzali po trupach towarzyszy broni, sięgając po karabiny.

Françoise znikła. Może ocknęła się wcześniej ode mnie — a może leżała ranna lub bez życia pośród swych ziomków, nowa Dziewica Orleańska.

Nie byłem w stanie niczego dla niej uczynić — zapewne nie tylko w tej chwili, ale zawsze. Musiałem skupić się na ratowaniu własnego życia. „Faeton” nadal stał na pokładzie, chociaż pod nieco zwariowanym kątem. Kiedy rzuciłem się do biegu, druga eksplozja wstrząsnęła statkiem i kolejny raz padłem na zlany krwią pokład. Wyglądało na to, że „Książę Albert” sam rozpadnie się na kawałki bez dalszej pomocy Prusaków.

Z dysz „Faetona” buchała para. Wdrapałem się po drabince, wciągnąłem ją za sobą, zatrzasnąłem właz, a potem resztką sił powlokłem się na mostek.

Traveller spoczywał na kanapce. Jego twarz była groteskową maską; platynowy nos został oderwany i w tym miejscu była tylko dziura, z której sączyła się gęsta, ciemna krew. Zimne oczy omiotły mnie krótkim spojrzeniem, po czym nacisnął dźwignie sterujące i „Faeton” bez ceremonii wzbił się w powietrze.

Równocześnie światło skąpało mostek. Przylgnąłem do podłogi, podczas gdy statek podskoczył w wirujących masach powietrza, niczym spłoszony koń!

Naczynia Dewara na pokładzie „Alberta” odmówiły posłuszeństwa. Uwolniona energia rozerwała kadłub statku jak papierową torebkę. Powiew żaru niczym wiatr z piekła złapał „Faetona” i cisnął wzwyż, jakby był jesiennym liściem niesionym nad ogniskiem. Traveller długo walczył z dźwigniami sterującymi, a mnie pozostało tylko czekać na chwilę, w której latający statek fiknie kozła, spadnie i roztrzaska się o ziemię.

…Ale powoli opuszczaliśmy burzową strefę, wrzenie powietrza ustało. „Faeton” przestał stawać dęba, jedynie łagodnie zatoczył się kilka razy i w końcu wyrównał lot.

Powstałem ostrożnie; wydawało mi się, że każdy cal mojego ciała przeszedł solidną i systematyczną młóckę. Ale nie odniosłem żadnej rany, wszystkie kości miałem całe, tak że kolejny raz mogłem podziękować Bogu za wyratowanie mnie z opałów.

Traveller odwrócił do mnie okropną twarz.

— Nic ci nie jest?

— Nie. Françoise… jest franc-tireurem.

— Ned, ona z pewnością już nie żyje. Ale to była jej decyzja… I mnie nie pozostaje nic innego — dodał tajemniczo.

Wyjrzałem na zewnątrz. Oddziały Francuzów i Prusaków zwarły się w starciu. Pod sobą mieliśmy obszar kurzu, rozlanej krwi, tysięcy niewielkich eksplozji; los łaskawie oddzielił nas od tego pola śmierci, toteż nie słyszeliśmy krzyków rannych i nie czuliśmy smrodu krwi.

Traveller wskazał na lewo.

— Patrz. Widzisz? To ślad bomby Gladstone’a. Spojrzałem w górę. Kiedy wytężyłem wzrok, dostrzegłem dziwną linię oparu, rozciągniętą w powietrzu. Nieco się powykrzywiała. Czy naprawdę minęły tylko minuty od chwili, w której stałem na pokładzie „Alberta” i przyglądałem się temu śladowi?

— Traveller, dokąd ona leci?

— No cóż, z pewnością została wycelowana w pole bitwy. Czyż jest jakiś lepszy sposób zademonstrowania niezadowolenia jego królewskiej mości niż upokorzyć jednym ciosem dumę Prusaków i Francuzów…? Ale te jołopy Gladstone’a pokpiły sprawę. Przestrzeliły. Wiedziałem, że powinienem zostać w kraju i zrobić za nich wszystko, jak należy. Wiedziałem…

Mówił spokojnym tonem, ale kryła się w nim dziwna nuta, i czułem, że lada chwila straci nad sobą panowanie.

— Traveller, być może to błogosławieństwo, że źle wycelowano. Jeśli bomba spadnie bez szkody na obszar niezamieszkany…

— Ned, w komorze ładowania bomby jest naczynie Dewara zawierające kilka funtów antylodu. Niepodobna, aby spadła „bez szkody”… A zresztą śledziłem trajektorię lotu na tyle długo, że wiem, gdzie spadnie.

— Gdzie?

— To nastąpi za kilka sekund, Ned; lepiej zasłoń oczy.

— Gdzie, do cholery?!

— Na Orlean.


Najpierw rozkwitło przepiękne światło, rozszerzające się po ziemi we wszystkich kierunkach z centrum starego miasta. Kiedy opadło i mogliśmy otworzyć oślepione i zalane łzami oczy, ujrzeliśmy, że za światłem ruszył w pogoń potężny wiatr; drzewa łamały się jak zapałki, domy sypały w gruzy.

W kilka sekund po bombardowaniu nad miastem wzniósł się ogromny balon dymu. Monstrualna burzowa chmura żeglująca do nieba, która czerniała w miarę wysokości, a której spód lizało czerwone lśnienie przywodzące na myśl ognie piekieł — niewątpliwie odblask pożarów Orleanu. Błyskawice przeszywały kłęby dymu.

Wszystko to rozgrywało się w zupełnej ciszy.

Zdałem sobie sprawę, że walczące armie znieruchomiały, karabiny i działa umilkły. Zapewne setki tysięcy żołnierzy odwracały się od dotychczasowych przeciwników i kierowały wzrok ku monstrualnej zjawie.

— Co ja zrobiłem? — szepnął Traveller. — Sewastopol przy tym to pestka.

— Nie mógł pan temu zapobiec… — usiłowałem go uspokoić.

Odwrócił się do mnie. Parodia uśmiechu pojawiła się na groteskowo wyglądającym obliczu.

— Ned, od czasu Krymu poświęciłem życie pokojowemu wykorzystaniu antylodu. Wierzyłem, że jeśli uda mi się spożytkować to cholerstwo do nieszkodliwych, choć czasem efektownych celów, wtedy ludzie nigdy więcej nie użyją go przeciwko sobie. No cóż, teraz odpowiedzialność spada na Gladstone’a… Aleja zawiodłem. Więcej, rozwijając coraz to bardziej pomysłowe technologie, sprowadziłem ten dzień na Ziemię. Ned, chciałbym zademonstrować ci jeszcze jeden wynalazek.

Zaczął rozpinać pasy. Upiorny uśmiech nadal zniekształcał mu twarz.

— Jaki?

— To pomysł Leonarda, jednego z tych niewielu Włochów, którzy mieli smykałkę do spraw praktycznych. Sądzę, że uznasz go za zabawny…

I przy ostatnich słowach walnął mnie z całej siły pięścią w skroń.


Zimne powietrze otrzeźwiło mnie jak uderzenie w policzek. Otworzyłem oczy. W głowie czułem pulsujący ból.

Cały zasięg mego pola widzenia wypełniał Mały Księżyc.

Siedziałem w rozwartym włazie, blisko saloniku. Nogi dyndały mi poza kadłubem, pod sobą miałem setki metrów pustki, a potem pole bitewne. Do piersi przytroczono mi dziwny bawełniany plecak barwy khaki, przypominający żołnierski tornister.

Ocknąwszy się zupełnie, gorączkowo złapałem się krawędzi włazu. Czyjaś dłoń spoczęła na moim ramieniu. Odwróciłem się i patrzyłem tępo na długie palce, wyglądające jak odnóża starego pająka.

Oczywiście, była to dłoń Travellera.

— Niewiele zostało do zrobienia, Ned — powiedział, przekrzykując wycie powietrza. — Antarktyczny pokład anty lodu jest już niemal na wyczerpaniu. Teraz muszę tylko zniszczyć ostatni zapas. — Roześmiał się. Dziura w twarzy zniekształcała brzmienie głosu, który i bez tego miał przerażający ton.

— Traveller, wylądujmy gdzieś w bezpiecznym miejscu… — zacząłem.

— Nie, Ned. Kiedyś nasz młody francuski sabotażysta powiedział, że dla zniszczenia kilku uncji antylodu warto poświęcić życie patrioty. No cóż, dzisiaj muszę przyznać mu rację. Zamierzam zniszczyć „Faetona” i tym aktem skruchy przyspieszyć usunięcie antylodowej klątwy z powierzchni Ziemi.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

— Traveller, rozumiem. Ale…

Ale nie dane mi było kontynuować, gdyż poczęstowany kopniakiem w miejsce, w którym plecy kończą swoją szlachetną nazwę, wypadłem nogami do przodu w przestwór!

Kiedy poczułem w uszach świst zimnego powietrza, wrzasnąłem, przekonany, iż w końcu przyjdzie mi umrzeć. Jakich głębi rozpaczy musiał sięgnąć Traveller, że zdecydował się na podobny czyn — pomyślałem, ale… po przeleceniu około pięćdziesięciu stóp poczułem ostre szarpnięcie na wysokości torsu. Dopiero teraz dostrzegłem sznury przymocowane do plecaka. Naprężyły się i chociaż początkowo wydało mi się, że zawisam w powietrzu, po chwili stwierdziłem, iż powoli opadam. Spojrzałem w górę — z trudnością, gdyż pasy plecaka wrzynały mi się w pachy. Okazało się, że sznury zamocowane do plecaka sięgają konstrukcji z materiału i linek, czaszy łapiącej powietrze, tak że moje spadanie zostało spowolnione do bezpiecznej prędkości.

Wiercąc się, popatrzyłem z kolei w dół, poniżej dyndających stóp. Antylodowa chmura nadal rosła, wspinając się nad trupem Orleanu. Armie Francji i Prus rozciągały się pode mną, ale nie przeprowadzały żadnych manewrów i uznałem za rzecz nie do pojęcia, żeby po tym, co zaszło, ludzie ci znów rzucili się sobie do gardeł. W ciszy i spokoju mojego otoczenia przyszło mi do głowy, iż teraz, kiedy właściwie wyczerpano światowe zasoby antylodu, ten upiorny… wypadek… będzie ostrzegał przyszłe pokolenia przed niebezpieczeństwami i potwornościami wojny.

Może Traveller wreszcie osiągnął swój cel, świat pozbawiony wojen — ale za cenę trudną do zaakceptowania.

Gdzieś znad mojej czaszy dobiegał ryk i padał blask ognia. Znów wykręciłem głowę w górę — tam, gdzie zdumiony Mały Księżyc spoglądał na umęczoną Ziemię — i ujrzałem cudownego „Faetona”, jak po raz ostatni stroszy pióropusze pary.

Wspinał się coraz wyżej niezachwianym kursem. Niebawem tylko smuga skondensowanej pary, pozostałość bomby Gladstone’a, wyznaczała jego lot i zrozumiałem, że Traveller nie miał zamiaru powracać do świata ludzi. W końcu smuga stała się prawie niewidoczna, gdy Traveller dosięgnął granicy atmosfery… ale biegła niczym strzała w serce Małego Księżyca.

Teraz intencja Travellera stał się oczywista. Zamierzał roztrzaskać latający statek o powierzchnię ziemskiego satelity.

Minęło kilka minut. Wszelki ślad po „Faetonie” się rozpłynął, a ja huśtałem się bezwolnie, chociaż wygodnie, pod czaszą Leonarda; nie odrywałem wzroku od Małego Księżyca, żywiąc nadzieję, iż wypatrzę moment upadku „Faetona”…

Światło zalało Ziemię po horyzont. Można by pomyśleć, że niebo się zapaliło.

Mały Księżyc eksplodował.

Oślepiony opadłem ciężko na ziemię w sam środek ugrupowania zdumionej francuskiej piechoty.

Загрузка...