Rozdział 5 W powietrzu

Leżałem w jakimś niesłychanie miękkim puchowym łożu. Otaczała mnie cisza i rozkoszowałem się snem jak dziecko.

— Ned? Ned, słyszysz mnie?

Te słowa pobudziły moją czujność. Początkowo się im opierałem, ale głos nie dawał mi spokoju i w końcu poczułem, że moje „ja” wyskakuje na powierzchnię świadomości jak uwolniony korek.

Otworzyłem oczy. Nade mną unosiła się twarz Holdena, wyrażająca wielkie zatroskanie. Ogarnąłem wzrokiem całą jego postać. Zgubił szeroki pas jedwabny, kołnierzyk i krawat miał pomięte i przekrzywione, a rozwichrzone włosy falowały dziwnie wokół jego twarzy, niczym mieniąca się czarna aureola.

— Holden. — Gardło miałem wyschnięte, w ustach smak krwi.

— Dobrze się czujesz? Możesz wstać?

Leżałem przez chwilę i czucie powracało w mój korpus, koń-czyny, nie mówiąc o głowie, która znów zaczęła funkcjonować.

— Jestem zesztywniały, jakby potraktowało mnie kilku obwiesiów, a równocześnie czuję się niezwykle wygodnie. — Odwróciłem głowę, spodziewając się na poły, że spoczywam na jakiejś koi, ale pode mną był tylko dywan… pokryty krwią. — Jak długo byłem nieprzytomny?

Holden objął mnie i pomógł usiąść. Miałem dziwne wrażenie, Jakbym oderwał się od dywanu, i żołądek podjechał mi do gardła, które to odczucie zwykle towarzyszy spadaniu. Uznałem, że trapią mnie normalne zawroty głowy.

— Zaledwie kilka minut, ale… Ned, nasza sytuacja się zmieniła — powiedział Holden. — Chyba powinieneś przygotować się na wstrząs.

— Wstrząs?

Rozejrzałem się po saloniku. Sam Holden przykucnął na dywanie, trzymając się skraju, jakby jego życie od tego zależało. Biedny Pocket nadal siedział pod ścianą. Twarz miał bezbarwną jak oskubane kurczę.

A Traveller?

Sir Josiah stał przed bulajem. Cylinder miał wciśnięty na uszy. W jednej ręce trzymał notatnik i ołówek, drugą osłaniał twarz przed biało-niebieskim światłem, które przedostając się przez szkło, odbijało się ostro od platynowego nosa inżyniera. (Dostrzegłem, że w innych bulajach zalegała czerń i zapalono acetylenowe lampki).

A potem zadałem sobie pytanie, czy w dalszym ciągu nie jestem pogrążony we śnie.

Jak już wspomniałem, dostrzegłem, że Traveller stoi przed bulajem; lecz kiedy mu się baczniej przyjrzałem, zauważyłem, że jego duże buty wiszą jakieś cztery cale nad podłogową ceratą. Więcej, jako że uginał lekko nogi w kolanach, mogłem nawet odczytać nazwisko szewca wyciśnięte na podeszwach.

Tak więc sir Josiah bujał w powietrzu niczym jakiś iluzjonista, bez żadnego widomego podparcia.

Spojrzałem na Holdena. Położył mi dłoń na ramieniu.

— Spokojnie, Ned. Nie próbuj zrozumieć wszystkiego naraz…

Ogarnęła mnie fala paniki.

— Holden, czy ja tracę zmysły?

Oparłem dłonie o podłogę, zamierzając podciągnąć nogi i wstać. Dywan uciekł ode mnie, gdyż uniosłem się, jakby pociągany niewidzialnymi sznurkami. Usiłowałem dosięgnąć dywanu rękami, potem czubkami butów, ale na próżno, i niebawem zawisłem bezradnie w powietrzu, rozkładając ręce i nogi jak meduza swój welon.

— Holden! Co się ze mną dzieje?

Dziennikarz nadal trzymał się mocno dywanu.

— Ned, złaź stamtąd.

— Kiedy powiesz mi, jak to zrobić, to zejdę! — krzyknąłem rozpaczliwie.

Stuknąłem lekko karkiem i ramionami o górną, zaokrągloną część kabiny. Wyciągnąłem ręce za siebie, szukając punktu zahaczenia, ale tylko przejechałem bezradnie palcami po tapicerowanej ścianie i osiągnąłem jedynie tyle, że wykręciłem się do góry nogami. Teraz miałem absurdalne wrażenie, iż Holden i Pocket zwisają głowami w dół, jeden z sufitu, drugi ze strapontenu, podczas gdy model „Wielkiej Wschodzącej” pełni rolę żyrandola.

Poczułem, że mój żołądek buntuje się przeciwko temu wszystkiemu.

Silna dłoń złapała mnie za ramię.

— W imię boże, Łikers, pilnuj śniadania. Nigdy nie doczyścimy tej przeklętej nory.

To był Traveller. Zahaczony kościstymi goleniami o pasy strapontenu i wyglądając jak małpa w marynarce, przywrócił mi właściwą pozycję i cisnął w dół. Wylądowawszy blisko swego siedziska, złapałem je z ulgą. Przyciągnąłem się do strapontenu i przypiąłem pasami.

Traveller stracił cylinder podczas ratowania mnie z opresji. Teraz jego rurowate nakrycie głowy wisiało w powietrzu, obracając się jak dmuchawiec; Traveller stękając z irytacją, łowił je gwałtownymi ruchami dłoni, aż odzyskawszy cylinder, wbił go sobie na głowę.

Kiedy jako tako powróciłem do normalności — poza tym, że nadal dziwnie wywijałem nogami w powietrzu — zwróciłem się do Holdena, okazując całkiem zimną krew, zważywszy na okoliczności.

— Nie wątpię, że to wszystko ma jakieś racjonalne wytłumaczenie.

— Och, w istocie. — Przeciągnął ręką po włosach, przywracając im pewien porządek. — Chociaż podejrzewam, że nie przypadnie ci do gustu.

Traveller z powrotem unosił się przed rozświetlonym bulajem (innym niż poprzednio, co oznaczało, że tajemnicze niebieskie światło poruszało się wokół statku).

— Sir Josiah, jako że ciąży na panu odpowiedzialność za uwięzienie nas w tym powietrznym powozie, chyba winien jest pan nam jakieś wytłumaczenie sytuacji — oświadczyłem głośno.

Traveller stał — a raczej unosił się — ze spokojem w powietrzu, wspierając się dłonią o obramowanie bulaja. Wyjął z kieszeni humidorek, otworzył go, wyciągnął cygaretkę i — pozostawiwszy humidor wiszący w powietrzu! — zapalił zapałkę. Wnętrze saloniku niebawem zasnuły ostre wyziewy. Następnie Traveller litościwie ukrył latający przedmiot.

— Skąd u tego młodzieńca taka piekielna pompatyczność? — spytał opryskliwie. — Nasza sytuacja jest oczywista. Otworzyłem usta, szykując się do jakieś popędliwej repliki, ale Holden gładko wszedł mi w słowo.

— Musi pan wziąć pod rozwagę nasze profesje, sir, mające niewiele wspólnego z nauką. Wydarzenia, które nastąpiły, nie są dła nas tak proste do zrozumienia, jak dla pana.

— Na przykład, wyświadczy nam pan może tę łaskawość i wytłumaczy to przeklęte unoszenie się w powietrzu — powiedziałem lodowato. — Czy to jakiś fenomen związany z lataniem nad Ziemią?

Traveller potarł kikut prawdziwego nosa, który sterczał mu poniżej brwi.

— Dobry Boże, czego oni teraz uczą w tych szkołach. Czy dzieło sir Izaaka Newtona jest zamkniętą księgą?

— Proszę opisać, jaki związek ma szacowny sir Izaak z unoszeniem się w powietrzu ludzi niczym pyłków kurzu — rzekłem z uporem.

— Silniki „Faetona” zostały wyłączone — odparł Traveller. — Nie słyszysz różnicy tła dźwiękowego?

To mnie zaskoczyło, gdyż póki sir Josiah nie zwrócił mi na to uwagi, nie zorientowałem się, że w saloniku panowała cisza.

Serce podskoczyło mi radośnie w piersiach.

— W takim razie jesteśmy na powierzchni. Ale gdzie? — Wyjrzałem przez okno, lecz na zewnątrz nadal rozciągała się ciemność, wyjąwszy ruchome niebieskie świało, które wpadało teraz przez kolejny bulaj. — Jest noc. Czy znaleźliśmy się w obszarze ciemności? — Zacząłem gorączkowo myśleć; może znajdowaliśmy się w Ameryce Północnej lub w jakiejś innej odległej krainie… a co, jeśli utknęliśmy na amen w nieprzebytej dżungli? — Wystarczy zejść ze statku i odszukać najbliższy konsulat brytyjski. Nie ma takiego większego miasta na Ziemi, w którym nie byłoby naszego przedstawicielstwa. Ono zadba o naszą wygodę i pomoże…

— Ned. — Holden spoglądał na mnie ze spokojem, chociaż dostrzegłem, iż tłuste dłonie, które zaciskał na dywanie, wciąż drżą. — Musisz zachować spokój i zrozumieć sytuację. Przebywamy dalej od jakiegokolwiek konsulatu, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić.

— Przejdźmy to krok po kroku — odezwał się Traveller, powoli i używając prostych słów, jakby mówił do dziecka. — Silniki są wyłączone. Ale nie jesteśmy na powierzchni. To oczywiste, nawet dla dyplomaty. Tak więc statek nie popychany odrzutem silników spada swobodnie. I my spadamy wewnątrz niego jak kulki w opuszczonym pudełku. — Sir Josiah kontynuował długie i skomplikowane wyjaśnienie, dotyczące między innymi braku oddziaływania między tylną częścią mojego ciała, a strapontenem, na którym siedziałem…

Ale pojąłem zasadniczy element sprawy. Spadaliśmy.

Ogarnęła mnie fala paniki i złapałem za pasy bezpieczeństwa.

— W takim razie jesteśmy zgubieni, gdyż niebawem roztrzaskamy się o ziemię!

Traveller zajęczał teatralnie i klepnął się w udo.

— Ned, jeszcze nie rozumiesz — powiedział Holden. — Spadek na ziemię nam nie grozi.

Podrapałem się w głowę.

— W takim razie, przyznaję, że kompletnie się pogubiłem, Holden.

— W chwili rozruchu silników „Alberta”… czy raczej aktu sabotażu… włączono też silniki „Faetona”. Statek uniósł się w powietrze. … i nadal się unosi, zostawiając daleko za sobą Ziemię.

Mróz przebiegł mi po kościach, zakręciło mi się w głowie i mało nie zemdlałem.

— W takim razie jesteśmy w górnych warstwach atmosfery?

Traveller zgasił cygaretkę w popielniczce wbudowanej w najbliższy straponten i wyciągnął ku mnie rękę.

— Ned, sądzę, że powinieneś przyłączyć się do mnie. Może ci się uda.

Na myśl, że kolejny raz mam wybić się w powietrze jak jakiś akrobata, ogarnęło mnie przerażenie, ale rozpiąłem pasy. Wyprostowałem się i odepchnąłem obiema rękami od siedzenia. Z wdziękiem kłody drewna przeciąłem salonik, w końcu dotarłem do Travellera, którego silna dłoń przyciągnęła mnie do ramy bulaja.

— Dziękuję, sir.

Niebieskie światło podkreślało jego zniszczony profil godny drapieżnego ptaka.

— A teraz gdybyś zechciał się rozglądnąć…

Przycisnąłem nos do grubego szkła. Wielka kula wisiała na tle gwiazd, niczym jakaś cudowna niebieska latarnia. Jej trzecią część zakrywał cień, rozjaśniony migotliwymi światełkami. Na widocznej części kuli można było rozpoznać znajome kształty kontynentów, przysłonięte cienką warstwą chmur. Drobny punkt świetlny wędrował w oddali, odbijając się w oceanie.

To była, oczywiście, Ziemia, a jej malutki towarzysz, dokonujący półtoragodzinnego okrążenia, to Mały Księżyc.

Poczułem rękę Travellera na ramieniu.

— Z tej odległości nawet imperium brytyjskie wydaje się niewiele znaczące, co, Ned?

— Czy nadal jesteśmy w atmosferze?

— Obawiam się, że nie. Za kadłubem „Faetona” rozciąga się jedynie pustynia, pozbawiona światła i powietrza… i o całe dziesiątki stopni zimniej sza niż zakładał monsieur Fourier.

— I w dalszym ciągu oddalamy się od Ziemi?

— Jak najbardziej. — Traveller z niejaką zręcznością wydobył z kieszeni notatnik, posługując się tylko jedną ręką, i sprawdził obliczenia. — Określiłem z grubsza naszą prędkość metodą triangulacji, opierając się na znanych punktach globu. Otrzymane wyniki są, oczywiście, przybliżone, gdyż brak mi przyrządów z prawdziwego zdarzenia…

— Niemniej jednak… — ponaglił go Holden.

— Niemniej jednak ustaliłem, że oddalamy się od Ziemi z prędkością około pięciuset mil na godzinę. I to by się mniej więcej zgadzało z czasem działania silników rakietowych, odpychających nas od Ziemi z przyspieszeniem dwa razy większym niż siła grawitacji na poziomie morza.

Zza pleców dobiegło mnie łkanie; odwróciłem się od Ziemi. Pocket, nadal przypasany do strapontenu, ukrył twarz w dłoniach. Ramiona mu się trzęsły, a kosmyki rzadkich włosów zakrywały palce.

Zadałem sobie pytanie, co czuję. Więc znajdowaliśmy się nad warstwą powietrza. Traveller niewątpliwie nie po raz pierwszy. Panika ustąpiła miejsca chłopięcemu zachwytowi.

Ziemia przesunęła się w prawo i uznałem, że statek z pewnością powoli się obraca. Perspektywa sprawiała, że nasza planeta miała wygląd ogromnej wazy z najdelikatniejszej porcelany; ale w tej wazie znajdowały się wszystkie miasta i wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek przyszli na świat. Kto uwierzyłby, że promieniuje tak oszałamiającą urodą?

— Nie wiem, czemu tak jest, sir Josiah, ale czuję teraz spokój, i będę jeszcze spokojniejszy, gdy włączy pan silniki „Faetona” i sprowadzi nas na Ziemię — powiedziałem, odwracając się do Travellera.

Na pobliźnionym obliczu Travellera pojawiły się złość i nie-cierpliwość.

— Ned, przede wszystkim to nie ja doprowadziłem do startu „Faetona” — oznajmił.

— Nie pan? W takim razie jak…?

— Statek jest sterowany z mostka. Przypominasz sobie, że przed startem próbowałem otworzyć luk?

Dostrzegłem, że luk w suficie pozostał zamknięty, mimo iż nosił wyraźne ślady prób otwarcia.

— W takim razie, kto za to odpowiada?

— A skąd możemy o tym wiedzieć? — odparł pytaniem na pytanie Traveller.

— Ale możemy się nad tym zastanowić — oświadczył z podłogi Holden. Lęk na jego twarzy ustąpił miejsca gniewowi. — Ponieważ to wydarzenie i sabotaż na „Księciu Albercie” z pewnością wiążą się ze sobą.

Ogarnął mnie głęboki strach.

— Twierdzisz, że jesteśmy w rękach sabotażysty?

— Boję się, że jakieś indywiduum rodem z Prus stoi w tej chwili za sterami tego statku — stwierdził ponuro Holden.

W końcu w pełni uświadomiłem sobie grozę naszego położenia.

— Jesteśmy uwięzieni w tym pudełku, coraz bardziej oddalamy się od Ziemi, skazani na łaskę i niełaskę szalonego Prusaka… W takim razie musimy natychmiast dostać się na mostek!

Byłem gotów rzucić się do luku, ale Traveller powstrzymał mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.

— Zmarnowałem nieco czasu, próbując tego sposobu, Ned. Ale nawet gdybyśmy jakimś cudem dostali się na mostek, czekałoby nas wiele przeszkód, zanim udałoby się nam powrócić na Ziemię.

— O jakie przeszkody chodzi, sir Josiah? — spytał niecierpliwie Holden.

— Ciągle te same — odpowiedział z uśmiechem Traveller. — A tymczasem jesteście moimi gośćmi. Nieprawdaż, Pocket?

Nieszczęsny służący zdobył się tylko na kiwnięcie głową, nadal kryjąc zapłakaną twarz w dłoniach.

Traveller pociągnął za zmiętą klapę mojej marynarki.

— Ned, wciąż masz na sobie zeschłą krew, rozlaną podczas lanczu. A nie znam niczego lepszego na twoje siniaki niż gorąca kąpiel. Pocket, zajmijcie się tym, dobrze? Potem może przekąsilibyśmy coś lekkiego?

— Kąpiel? Lekki posiłek? — Nie wierzyłem własnym uszom. — Sir Josiah, nie czas ani miejsce na to. No, a Pocket jest w takim stanie, że trudno…

— Wprost przeciwnie — powiedział stanowczo Traveller. Jego przeszywające spojrzenie świadczyło, że wie, co mówi. — Groźny Pocket nie ma w tej chwili nic lepszego do roboty, niż przygotować ci kąpiel. — Patrzyłem to na sir Josiaha, to na Po-cketa i chociaż przygnębienie początkowo wydawało się pozbawiać służącego jego zwykłej sprawności, zabrał się do wypełniania swoich obowiązków i z każdą chwilą robił to coraz lepiej.

Pomyślałem sobie, że być może Josiah Traveller dźwiga większy bagaż wiedzy o bliźnich, niż to okazuje.

Wiedziałem już, że wyściełane ściany saloniku kryją nieskończone cuda, ale trudno mi było przypuszczać, że uda mi się wziąć najprawdziwszą gorącą kąpiel, z wygodami, których mógłby mi pozazdrościć każdy bywalec każdego angielskiego klubu.

Pocket odsunął kawałek tureckiego dywanu, odsłaniając kilka cienkich desek. Złożył je w rodzaj parawanu, wysokiego na pięć stóp, dzięki czemu mogłem zdjąć na osobności zabrudzone odzienie. Pod deskami było okryte gumowymi płachtami zagłębienie, w którym zręcznie rozmieszczono kurki. Pocket odkręcił owe kurki — wielce paradnymi ruchami, nie chciał się bowiem zamoczyć — i spod podłogi dobiegł nas szum wody. Gumowe Płachty rozgrzały się przyjemnie, wypuszczając ze szczelin pióropusze pary, i nasz salonik przeistoczył się w łaźnię.

Kiedy kąpiel była gotowa, Pocket zaprosił mnie między gumy. Zanurzyłem się po szyję w wodzie na tyle gorącej, że odczułem Prawdziwą rozkosz. Samo naczynie — jak wyczuwałem, rozmiarów i kształtu wanny — było ukryte pod płachtami, które całkowicie ograniczały wypłynięcie wody, w innym wypadku grożącej rozprzestrzenieniem się po całym pomieszczeniu. Leżałem, czując, jak moje potłuczone ciało odżywa. A kiedy dzielny Pocket przyniósł mi koniaku — zamkniętego w wielkiej szklanej bańce, dostarczającej trunek gumową rureczką — i poczułem nie dający się z niczym porównać zapach przygotowywanych potraw, a jeszcze dotarły do mnie dźwięki fortepianu…! Zamknąłem oczy, nie wierząc prawie, że wiszę w metalowej skrzynce ciśniętej między światy z szybkością pięciuset mil na godzinę.

Wynurzyłem się z kąpieli i oddałem w ręce Pocketa, który wytarł mnie do sucha. Następnie się przyodziałem, także z pomocą Pocketa. Okazało się, że moje ubranie jest wyczyszczone i wyszczotkowane, co prawda tylko z grubsza, ale na tyle, bym zakosztował czystości i komfortu.

— No i jak teraz się czujecie, Pocket?

— Już trochę się odnalazłem, sir, dziękuję — powiedział służący wyraźnie zażenowany.

— Co sądzicie o naszej sytuacji? Przeżyliście już takie przygody z sir Josiahem?

Wąskie wargi Pocketa zadrżały.

— Śmiem twierdzić, że bywało się już w nielichych opałach, sir, ale nie bardzo można je porównać z tym przypadkiem… Mam dwoje wnucząt, sir — wyrzucił nagle z siebie.

Poprawiłem żakiet.

— Nie masz się czego obawiać, chłopie. Jestem pewny, że sir Josiah niebawem znajdzie jakiś sposób, byście mogli połączyć się z rodziną.

— To zaradny gość — powiedział Pocket i zręcznie złożył parawan. Wyglądało na to, że zaczyna się przyzwyczajać do nowych warunków.

Położyłem dłoń na kościstym ramieniu służącego.

— Powiedzcie, czy Traveller zdaje sobie sprawę z waszej ułomności?

— Chyba nie zna go pan za dobrze, sir. Wątpię, żeby dopuszczał do siebie świadomość, iż ktoś może w ogóle doświadczać takiej przypadłości.

Nie zdziwiłem się, widząc Travellera przy pianinie. Unosił się przed nim, zahaczywszy stopę o nogę instrumentu, i grał wesołą melodyjkę, którą już słyszałem wcześniej w jego wykonaniu. Holden w dalszym ciągu spoczywał na swoim dywanie, czy też raczej się go trzymał. Zdezorientowany obserwował Travellera, najbardziej skrępowany z czterech podróżników mimo woli.

Odwrócił się do mnie z wymuszonym uśmiechem.

— A więc uzdrowiono twoje rany?

— Przynajmniej opatrzono, dziękuję. — Wskazałem ruchem głowy Travellera. — Czy nie będzie końca cudom prokurowanym przez tego człowieka?

Holden uniósł brwi.

— Zdumiewa mnie nie to, że gra na pianinie w przestrzeni międzyplanetarnej… żaden podobny wyczyn nie jest już w stanie mnie zaskoczyć… ale co gra.

Posłuchałem uważniej i ze zdumieniem rozpoznałem jedną ze sprośniej szych piosenek, popularnych w owym czasie w music-hallach.

Traveller zorientował się, że słuchamy, i z nietypowym dla siebie zażenowaniem przerwał w pół frazy.

— Całkiem sensowne urządzonko — bąknął. — Wypatrzyłem je na wystawie w pięćdziesiątym pierwszym roku. Zaprojektowane chyba z myślą o jachtach.

— Co pan powie — odparł sucho Holden.

Cicho zadźwięczał gong. Odwróciwszy się, ujrzałem Pocketa unoszącego się w powietrzu. Był całkowicie opanowany i dzierżył w dłoni mały metalowy krąg.

— Panowie, kolacja podana.

— Wspaniale! — krzyknął Traveller i z trzaskiem wsunął Piano w ścianę.

I tak przystąpiłem do jednego z niewątpliwie najdziwniej-szych posiłków w splątanych dziejach ludzkości.

Trzech nas zajęło miejsca na strapontenach. Założyłem luźno tylko po to, by nie unieść się w powietrze. Pocket rozłożył nam na kolanach serwetki i pomógł przymocować drewniane tacki, używając do tego celu skórzanych rzemieni. Sam prowiant okazał się owinięty przetłuszczonym papierem i Pocket dobywa} go z jednego z niezliczonych schowków saloniku. Uchylił kolejny panel; ukazał się żelazny piecyk, na którym służący umieści} paczuszki z prowiantem. Posiłek okazał się niezwyczajnej jakości; na zakąskę mus rybny o intensywnym, lecz delikatnym smaku; następnie kotlety jagnięce, ziemniaczki i groszek w gęstym sosie; na końcu ciężki pudding polany syropem. Do głównego dania piliśmy — z baniek — niezłe francuskie wino, a zakończyliśmy ucztę mniejszymi banieczkami porto i grubymi, mocno perfumowanymi cygarami.

Podczas posiłku posługiwaliśmy się prawdziwym srebrem i porcelaną zdobioną herbem firmy Książę Albert, przedstawiającym rzeźbę Neptuna, taką jaka zdobiła fontannę na pokładzie spacerowym liniowca.

Były to dania, które ozdobiłyby wiele dostojnych stołów, jak droga i daleka Anglia długa i szeroka, chociaż warunki, w których je spożywaliśmy, odstawały może nieco od zwyczajności. Jedynym ograniczeniem dotyczącym żywności była konieczność przyklejenia jej w taki czy inny sposób do talerza. Na przykład sos do głównego dania był zdecydowanie bardziej kleisty niż bym sobie tego życzył w innych warunkach, ale wypełnił swój cel — jedynie parę niesfornych groszków uleciało mi spod widelca.

Lecz nigdy do tej pory nie obsługiwał mnie służący, który pływał w powietrzu jak ryba w stawie.

Pocketowi wolno było zasiąść z nami do kolacji, jako że „Faeton” nie miał osobnego kubryku czy kuchni.

Kiedy Pocket sprzątnął talerze, siedzieliśmy w ciszy saloniku, sącząc porto i obserwując promienie światła odbitego od Ziemi, tnące skosem cygarowe opary.

— Winszuję tak znakomitego stołu, sir Josiah — powiedział Holden. — Mam na myśli zarówno jakość wiktuałów, jak i pomysłowość w urządzeniu kuchni.

— Cała tajemnica to siłowniki hydrauliczne — oznajmił ze swobodą Traveller, prostując długie nogi. — Jedzenie natomiast przygotowuje porządna londyńska restauracja, z której korzystam od czasu do czasu. Potem suszy się je błyskawiczne w gorących piekarnikach i składa w te paczuszki, które widzieliście. Dzięki temu dysponujemy niewielkimi opakowaniami, których zawartość zachowuje świeżość przez kilka tygodni. Potrzebuje jedynie trochę ciepła i wody, by powrócić do pierwotnego stanu i ucieszyć podniebienia.

— Zadziwiające — powiedziałem. — Zgaduję, że w ścianach statku zmagazynowano wiele takich posiłków.

— O, tak — potwierdził moje przypuszczenie Traveller. — Zapasów mamy na kilka tygodni.

Holden zapalił powtórnie swoje cygaro. (Zauważyłem, że płomień zapałki zachowuje się niezwykle nietypowo w warunkach spadania; rozwijał się kuliście wokół główki i szybko gasł, należało więc machać łagodnie zapałką, szukając nowych skupisk tlenu).

— To prawdziwa ulga dowiedzieć się, że nie grozi nam śmierć z głodu — oznajmił dziennikarz. — Lecz być może nadeszła chwila, w której wypadałoby rozważyć fundamentalne warunki naszego położenia.

Do tej pory myśl o śmierci głodowej nie zagościła w mej ograniczonej wyobraźni, lecz, oczywiście, Holden miał rację. W końcu unosiliśmy się bezwolnie w lodowatym, bezludnym świecie, za jedyne oparcie mając zawartość tego delikatnego latającego stateczku. Na wspomnienie przyjemności, z jaką pałaszowałem kolację, ogarnęło mnie poczucie winy; być może powinniśmy JUz wprowadzić w czyn zasadę racjonowania żywności.

Znakomicie — powiedział Traveller. — Co się tyczy wo-dy to wieziemy jej kilka galonów. — Z tymi słowy tupnął w pod-łogę piszczelowatą nogą. — Jest tu, w kilku małych zbiornikach, Rozumiecie, jeden duży zbiornik byłby niewygodny w użyciu, woda przemieszcza się w lecącym statku…

— Kilka galonów trudno uznać za wystarczającą ilość — zauważyłem z niepokojem. — Zwłaszcza kiedy weźmie się pod uwagę, że chwilę temu wziąłem kąpiel.

Traveller uśmiechnął się.

— Nie ma powodu do obaw, Łikers; woda z kąpieli przechodzi przez szereg filtrów i przewodów, które ją na powrót uzdatniają. Nadaje się do picia, nawet po kilkakrotnej filtracji. — Nasze miny wzbudziły w nim rozbawienie. — Lecz pewnie przyjmiecie z ulgą wiadomość, że woda używana w klozecie… Pocket go wam potem wskaże… jest bezpośrednio pobierana ze zbiornika kadłubowego statku. — Na jego twarzy pojawił się wyraz troski i zastanowienia. — Niemniej jednak woda to nasz główny problem. To nasza substancja napędowa i wielce się lękam, że nasz pruski przyjaciel zużył jej o wiele za dużo, abyśmy mogli czuć się bezpiecznie.

Szykowałem się, by poprosić o wykład na temat tej niepokojącej tajemnicy, „substancji napędowej”, lecz Holden pochylił się i zapytał z naciskiem:

— Sir Josiah, a co z powietrzem? To niewielki statek. Jak czterech ludzi… czy pięciu, licząc Prusaka… może przeżyć tu dłużej niż kilka godzin?

Traveller zbył ten problem pobłażliwym machnięciem długiej dłoni.

— Sir, nie musi się pan przejmować. Tą sprawą zajmuje się inny pomysłowy… że pozwolę sobie go tak nazwać… układ filtrujący. Zdrowy człowiek zużywa w ciągu godziny tlen zawarty w dwudziestu pięciu galonach powietrza, oddając w zamian bezwodnik kwasu węglowego[2], bezużyteczny w procesie oddychania. Pompa nieustannie wysysa powietrze z tego saloniku oraz mostka. Powietrze przechodzi dalej przez chloran potasowy podgrzany o kilkaset stopni ponad temperaturę pokojową; chloran rozkłada się na chlorek potasu i uwalnia tlen, wzbogacający zepsute powietrze. Następnie dodaje się nieco potasu żrącego, który łącząc się z bezwodnikiem kwasu węglowego, usuwa go z powietrza. Mamy zapasy stosownych chemikaliów, zdolnych podtrzymać życie przez kilka tygodni.

— Aha — odetchnął Holden, kiwając głową, wyraźnie pod wrażeniem pomysłowości gospodarza.

— Co się zaś tyczy ciepła i światła — kontynuował Traveller — to za ich obecność odpowiadają acetylenowe palniki pracujące nad naszymi głowami, ogrzewają również powietrze biegnące rurkami w kadłubie statku. Prawdę mówiąc, jako że nieprzerwanie jesteśmy skąpani w promieniach słońca, to nie zimno jest naszym wrogiem, lecz wysokie temperatury grożące usmażeniem żywcem. Stąd też, jak panowie zauważyliście, statek nieprzerwanie i powoli wiruje wokół własnej osi, dzięki czemu ciepło rozkłada się równomiernie na całym kadłubie.

— Wnoszę z tego, iż pańskim zdaniem nic nie może nam zagrozić i prawdopodobnie wyjdziemy obronną ręką z tej opresji, i bezpiecznie powrócimy do znanego nam świata — stwierdziłem.

— Tego nie powiedziałem, Ned. — Cygaro Travellera wygasło i sięgnął po swoje ulubione tureckie cygaretki. — Zaprojektowałem „Faetona” z myślą o obserwacji górnych warstw atmosfery ziemskiej. Miałem nawet nadzieję, że któregoś dnia wzniosę się na orbitę Ziemi. — (To nowe dla mnie pojęcie wyjaśnił mi później Holden. Przedsięwzięcie tego rodzaju polegało na nieustannym swobodnym unoszeniu się wokół planety pod wpływem sił grawitacji, jak działo się to z Małym Księżycem okrążającym Ziemię). — Ale „Faeton” nie miał latać w przestrzeni międzyplanetarnej.

W dalszej części wywodu Traveller opisał zasadę działania układu odrzutowego latającego statku. Piece antylodowe ogrzewały parę do monstrualnych temperatur. Ale zamiast kierować ją do tłoków (jak zaprojektowano w układzie napędowym liniowca lądowego), przewody wiodły parę do dysz dostrzeżonych przeze mnie u podstawy statku, którymi była wyrzucana na zewnątrz. Pozbywając się niebywale rozgrzanej pary, „Faeton” pchał sam siebie. Podobnie dzieje się w wypadku pary łyżwiarzy; gdy jeden odepchnie drugiego, tak że ten sunie po lodzie, sam nadaje sobie ruch wstecz, wyzwoliwszy siły reakcji. Tak oto wyglądała zasada działania naszego latającego statku, rakiety, a „substancją napędzającą”, wspomnianą wcześniej przez Travellera, była para wyrzucana z wielkim impetem z dysz.

Osiągała prędkość wielu tysięcy mil na godzinę!

Lecz żeby nadać statkowi prędkość dwukrotnie większą niż prędkość spadania w warunkach ziemskiej grawitacji, należało spożytkować pełne cztery funty wody na każdą sekundę.

Holden pokiwał z powagą głową.

— W takim razie waga całkowita statku nie przekracza dwóch do trzech ton.

Na obliczu Travellera zagościł na krótko wyraz uznania.

— Ciężar statku jest sprawą ze wszech miar pierwszoplanową. To dlatego jako podstawowy budulec kadłuba wybrałem aluminium. Jest znacznie lżejsze niż stopy żelaza czy stal, chociaż ma absurdalnie wysoką cenę — pełne dziewięć suwerenów za funt. Ta sama ilość żeliwa kosztuje kilka pensów.

— Dobry Boże — szepnął Holden.

— Zdecydowałem się wybrać wodę na substancję napędową przez wzgląd na ogólną dostępność i taniość. Nawet gdyby „Fae-ton” wpadł do morza, wystarczyłoby napełnić zbiorniki słoną wodą, żeby znów wzbić się w powietrze.

Wskazałem na ciemne bulaje.

— Ale tam nie ma oceanu.

— Nie ma. Mamy tyle wody, ile pozostało w naszych zbiornikach. I chociaż pozbawiony dostępu na mostek nie znam dokładnie sytuacji, spodziewam się kłopotów. Obawiam się wielce, że nasz pruski gość wyczerpał gruntownie zapasy statku i nie da się zawrócić i polecieć na Ziemię. A nawet gdyby nam się to udało, zapewne pozostało zbyt mało wody, żeby przeprowadzić kontrolowane lądowanie, i grozi nam, że spadniemy niczym jakiś meteor, roztrzaskując się o ziemię.

Na te słowa zadrżałem i zacisnąłem kurczowo rękę na ramie bulaja.

Загрузка...