Rozdział 13 Pilot balonu

Salonik na „Faetonie” został cudownie odrestaurowany. Rozmaite smugi i rozdarcia tapicerowanych ścian powstałe podczas tygodni naszego przymusowego pobytu znikły bez śladu i zmówiłem w myślach krótką żarliwą modlitwę z prośbą, aby układy napędowe statku były w równie nienagannym stanie.

Wdrapałem się po sznurowej drabince na mostek. Przez chwilę wymieniałem spojrzenie z rzędami tarcz zegarów kontrolnych, tak niepewny jak barbarzyńca w przedsionku świątyni.

Ale otrząsnąłem się z tego nastroju i bez dalszej zwłoki zasiadłem na kanapce Travellera.

Kiedy miękka tapicerka ugięła się pod moim ciężarem, przeskoczył jakiś ukryty przełącznik i ożyły elektryczne lampki instrumentów. Wydawało mi się, że słyszę syk, kiedy wzrosło ciśnienie hydrauliczne w obwodach statku.

Latająca maszyna pod wpływem mojego dotknięcia budziła się do życia niczym wielkie zwierzę.

Spoczywałem na kanapce, niepewnym wzrokiem ogarniając konstelację instrumentów. Ale przecież przyglądałem się Travellerowi, kiedy sprowadzał statek z Księżyca na Ziemię, i wyglądało to całkiem prosto; nie spodziewałem się jakichkolwiek trudności podczas drobnej przejażdżki na drugą stronę kanału La Manche!

Czując świeży przypływ determinacji, odwróciłem się do dźwigni kontrolnych. Kończyły się uchwytami z wyprofilowanej gumy, nieco zbyt wielkimi dla mnie. Same dźwignie, sporządzone z lekkiej stali, służyły, o ile dobrze pamiętałem, do kontroli zapłonu i siły ciągu silników rakietowych „Faetona”.

Kiedy zacisnąłem dłonie na uchwytach, poczułem, jak spływa po nich mój pot.

Silniki ożyły z rykiem. Statek zadygotał.

— Ned!

Traveller wdrapywał się z trudnością przez właz saloniku. Zgubił cylinder i rozburzone siwe włosy zasłaniały mu czoło. Dyszał, pot spływał po platynowym nosie, a spojrzenie, którym mnie mierzył, było równie palące jak promienie słońca.

— Niech pan nie próbuje mnie powstrzymać, Traveller!

— Ned. — Stanął nade mną. Głosem spokojnym, ale wystarczająco donośnym rozkazał: — Zejdź z mojego stanowiska.

— Ujawnił mi pan plany Gladstone’a. Jako uczciwy Anglik nie mogę stać z boku i nie zaprotestować przeciwko takim potwornościom. Zamierzam polecieć do Francji i…

— I co? — Pochylił się nade mną, pot zalewał głęboko osadzone oczy. — Co wtedy, Ned? Strącisz z powietrza pociski Gladstone’a? Przemyśl to, do diabła. Co osiągniesz, poza tym, że prawdopodobnie zginiesz jako dodatkowa ofiara masowej zagłady?

Zadarłem podbródek i rzekłem:

— Ale przynajmniej zdołam ostrzec władze…

— Jakie władze? Ned, w tej chwili nie wiadomo, kto rządzi Francuzami! A co się tyczy Prusaków…

— Przynajmniej ostrzegę, kogo trzeba. I może uratuję kilka dusz z otchłani zniszczenia, która niebawem się otworzy, i przywrócę cząstkę utraconego honoru Anglii.

Zacisnął wargi, po czym jego gniew jakby trochę zelżał.

— Edwardzie, jesteś głupcem, ale podejrzewam, że są gorsze sposoby zmarnowania życia… I, oczywiście, masz na względzie swoją Françoise.

Przeszyłem go wzrokiem, który sygnalizował, że gdyby tylko ośmielił się kpić ze mnie, spotkałaby go sroga odprawa.

— Mademoiselle Françoise stała się dla mnie symbolem tych wszystkich nieszczęsnych istot, które padły ofiarą wojny. Jeśli nadal żyje na pokładzie porwanego liniowca, przysięgam, że ją uratuję — lub zginę!

— Och, ty cholerny idioto. Stawiam zakład, że ta przeklęta niewiasta jest dokładnie tam, gdzie ma ochotę przebywać, że zestrzeli cię, kiedy tylko się do niej zbliżysz, rozdziawiając gębę w durnym uśmiechu. — Spojrzał na mnie jeszcze surowiej, ale dostrzegłem w jego wzroku głębię wiedzy o ludzkiej naturze, mądrość, która objawiła się już wcześniej. — Ach, lecz to nie ma znaczenia. Nieprawdaż? To nie myśl o grożącym jej niebezpieczeństwie tak cię dręczy. Musisz znać prawdę o swojej Fran-coise…

Nie podobało mi się to, że grzebał mi w duszy.

— Niech mnie pan zostawi, Traveller! Nie dam się powstrzymać.

— Ned… — Wyciągnął niepewnie dłonie. — Nie możesz poprowadzić tego statku. Zniszczysz go, zanim jeszcze wzbijesz się w powietrze! Przecież nawet nie zamknąłeś włazów.

— Traveller, niech pan nie próbuje mnie zatrzymać…! Niech pan wraca do swojego przyjaciela premiera i buduje jego anioły śmierci w zamian za pieniądze, które panu oferuje.

Zmarszczył czoło.

Poczułem ukłucie wstydu, ale postanowiłem się niczym nie przejmować.

— Sir Josiah, daję panu dziesięć sekund na opuszczenie tego statku. Następnie lecę do Francji.

— Nie dbam o twoje dziesięć sekund! — Krzyczał, ale ten krzyk był pełen siły i spokoju. — Ani mi się śni opuszczać „Faetona”. Nie pozwolę ci go zniszczyć.

— W takim razie jesteśmy w impasie. Czy muszę wyrzucić pana siłą?

Westchnął, ukrył twarz w dłoniach, a potem spojrzał na mnie.

— To nie będzie konieczne, Ned, widzę bowiem, że nie dasz się powstrzymać. Dlatego też nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ci towarzyszyć.

— Co…?

— Poprowadzę statek. A teraz bądź tak łaskaw i opuść moją kanapę, żebyśmy mogli przystąpić do działania…

Przyglądałem mu się z głęboką podejrzliwością, ale na podłużnej twarzy widziałem jedynie twarde postanowienie.

— Traveller, dlaczego jest pan gotów to uczynić? Czemu nie miałbym podejrzewać pana o jakiś szwindel?

Panował nad sobą resztkami woli i cierpliwości.

— Podejrzewaj mnie, o co chcesz. Szwindle nie należą do mojego arsenału środków, Edwardzie, nie minąłem się o włos z prawdą, kiedy powiedziałem, że zniszczysz ten statek w ciągu paru sekund, jeśli pokierujesz nim bez pomocy.

— W takim razie proszę mi pomóc, powiedzieć, jak to robić.

— To niemożliwe. Wytłumaczenie samych podstaw działania układu sterującego zajęłoby kilka dni. Nawet najbystrzejszemu uczniowi — dodał bez śladu ironii, wyliczając na długich palcach. — Po drugie: będziemy lecieć w atmosferze. Ned, „Faeton” nie jest z zasady stabilny, co oznacza, że pilot musi bezustannie reagować na jego zachowania, chyba że chcesz go dźwignąć pionowo, jak nasz francuski kolega. W innym wypadku fiknie kozła i całą siłą ciągu runie prosto na ziemię. To jedyna latająca maszyna na świecie, a ja jestem jedynym człowiekiem, który potrafi ją ujarzmić. Po trzecie: przypomnij sobie, że „Faeton” jest prototypem. Dlatego też ma rozmaite kaprysy i szczególne właściwości, które tylko ja umiem przewidzieć…

— Już dobrze! — Wysiłek, którego wymagało panowanie nad urządzeniami sterującymi, sprawiał, że palce i całe dłonie zesztywniały mi jak odnóża kraba.

Niespodziewanie Traveller uśmiechnął się szeroko, gładząc włosy.

— Pytasz, czemu miałbym poprowadzić statek. Chłopcze, nie chcę, żebyś go rozbił. To oczywiście najważniejsze. Poza tym… No cóż, stary Gladstone Szelmowskie Oko dał jasno do zrozumienia, że zbuduje pociski rakietowe z moim udziałem czy bez niego. Zmusiłeś mnie do głębokiego zastanowienia i skoro antylód znów może zostać użyty jako broń wojenna, to raczej powinienem być świadkiem konsekwencji moich uczynków, niż z trzydniowym opóźnieniem czytać jakieś bezładne relacje w „Guardianie”. Ned, klamka zapadła. Wybieramy się na poszukiwanie twojej cennej damy, lecimy do Paryża, królowej miast!

Powtórnie przyjrzałem mu się uważnie. Na twarzy inżyniera nie było śladu podstępu ani przebiegłości. Wręcz przeciwnie, przypominał mi impulsywnego entuzjastę, którego przebudziłem w nim podczas ostatnich chwil lotu na Księżyc. Tak więc w końcu przystałem na jego propozycję.

Traveller klasnął w dłonie.

— Powiedziałem Pocketowi, aby schronił się w domu, tak więc możemy wyruszać. A teraz, Ned, gdybyś był łaskaw opuścić moją kanapkę… Zwolnij te dźwignie najostrożniej, jak tylko potrafisz…

I niebawem huk rakiet osiągnął głośność gromu; brezentowa osłona opadła i „Faeton” wzbił się wysoko nad wiejskie krajobrazy Surrey.


Traveller sprawnie i z wdziękiem pilotował statek na wysokości około pół mili nad ziemią. Pochylił dysze, tłumacząc, że silniki mogą nie tylko wynieść latającą maszynę w górę, ale nadać jej znaczącą prędkość podczas lotu równoległego do powierzchni.

Udaliśmy się na południe.

Stałem, przyciskając twarz do okna. Ląd oglądany z takiej wysokości, nie zasłonięty przez chmury, przybiera wygląd krainy zabawek, w której wyróżniają się filigranowe domki, drzewa i połyskliwe wstęgi rzek. Przeżyliśmy wstrząs, kiedy nagle wyłoniły się pod nami szare jak stał okrętowa wody kanału La Manche.

Po jakiejś godzinie dotarliśmy nad wybrzeże Francji. W dole rozłożył się port, wyglądem przypominający wielki plan. Traveller przyłożył teleskop do oka i porównał widoki z mapą. W końcu pokiwał głową z satysfakcją.

— Dotarliśmy nad Hawr. Teraz tylko krótki lot do Paryża! Wyobraziłem sobie prostych rybaków, którzy zadzierają głowy i zdumiewają się widokiem ryczącego, plującego ogniem potwora, który przemyka po niebie.

Prowadziła nas Sekwana; lecieliśmy w górę jej srebrzystych nurtów, nad Normandią. Spirale dymów wznosiły się z kominów porozrzucanych chat, a pod wpływem wiatrów, które nadlatywały głównie z zachodu, rozkładały się niczym pióropusze. Z naszej godnej bogów wysokości nie widzieliśmy żadnych oznak wojny.

Kiedy przelatywaliśmy nad Rouen, przypomniałem sobie, że to tam Anglicy spalili na stosie Dziewicę Orleańską. Co też pomyślałaby ta dzielna kobieta-wojownik, ujrzawszy naszą wielką aluminiową łódź powietrzną? Czy uznałaby ją za jeszcze jedną wizję zesłaną przez Pana?

W końcu około drugiej po południu dotarliśmy nad obrzeża Paryża.

Z powietrza stolica Francji przypomina jakby koło, przecięte Sekwaną dokładnie na osi wschód-zachód. Za pomocą peryskopu dostrzegliśmy wysepki w środku miasta i eleganckie dachy katedry Notre Dame — jeszcze nie tknięte przez pruską artylerię, która okrążyła już miasto. Widzieliśmy Rue de Rivoli, ciągnącą się nieopodal pomocnego brzegu rzeki. Idąc wzrokiem na zachód, odnalazłem Pola Elizejskie. Zdumiałem się widokiem drzew zalegających pokotem aleję i przypominających z naszej wysokości rozsypane zapałki. Myślałem, że to dzieło niemieckiej artylerii, ale Traveller podsunął mi myśl, że wspaniałą aleję ogołocono z jej ozdoby, aby zapewnić drewno na opał oblężonym mieszkańcom.

Wokół brązowo-szarego lewiatana rozciągały się główne fortyfikacje; widzieliśmy dwudziestomilowe mury, sięgające od Lasku Bulońskiego na zachodzie do lasku Vincennes na wschodzie. Dalej, na obszarach wiejskich, rozłożyła się armia pruska. Oficerskie namioty rozrzucone między zagajnikami i polami przypominały barwne chusteczki; kiedy zeszliśmy trochę niżej, dojrzeliśmy zagłębienia terenu, w których rozlokowano działa — setki dział kierujących swe groźne paszcze przeciwko bezradnym obywatelom Paryża. Rozróżnialiśmy nawet mundury pruskich żołnierzy, połyskujące czerwienią, srebrem i błękitem.

Kiedy wpatrywałem się w zadarte, zdumione oblicza niemieckich zdobywców, uderzyło mnie, że wystarczyłoby cisnąć naczynie Dewara pełne antylodu, by osiągnąć niesłychanie niszczący skutek. Prusacy nie byliby w stanie zorganizować żadnej obrony. Łatwo usunęlibyśmy się poza zasięg artylerii, nawet gdyby wyszkolenie celowniczych obejmowało zwalczanie obiektów powietrznych.

Zadygotałem, zadając sobie pytanie, czy to nie wizja jakichś wojen przyszłości.

Następnie z fascynacją obserwowaliśmy ogromny, majestatyczny balon, napełniony gorącym powietrzem, wyłaniający się spomiędzy ceglanych zabudowań. Manchesterskie gazety prześcigały się w opisach dzielnych Paryżan, usiłujących stworzyć linie komunikacyjne z resztą Francji za pomocą takich statków powietrznych. Chwytano się jeszcze bardziej rozpaczliwych sposobów. Pocztę kurierską zapewniały tresowane gołębie! Niemniej jednak widok, który ukazał się naszym oczom, był zaiste zdumiewający. Nieporadny statek przypominał wielką kołdrę, zszytą niewprawnymi dłońmi z rozmaitych barwnych kawałków. Za-kołysał się w ostrych podmuchach wiatru, wzniósł się ponad dachy, ale w końcu ruszył na wschód, nie bez pewnej gracji. Niebawem wydostał się poza mury miasta.

Używając teleskopów, przeczesaliśmy wzrokiem horyzont, ale nie dostrzegliśmy śladu „Księcia Alberta”. Inżynier zadumał się i spytał:

— No i co teraz, Ned?

Potrząsnąłem głową, zbity z tropu i zawiedziony. Skala wojennego konfliktu, który rozgrywał się pode mną, była tak wielka, że moje impulsywne pragnienia wydały się mrzonkami głupca. Jak jeden człowiek, nawet uzbrojony w narzędzie klasy „Faetona”, mógłby zmienić bieg tych wydarzeń!

— Nie wiem, co moglibyśmy tu uczynić — wyznałem w końcu. — Ale prawdę mówiąc, nadal bardzo chciałbym odnaleźć Françoise.

Traveller uszczypnął się w podbródek.

— W takim razie musimy zebrać więcej informacji o „Albercie”.

— Powinniśmy wylądować w Paryżu?

Uważnie przestudiował mapę.

— Nie jestem przekonany. Nie zdołalibyśmy ostrzec mieszkańców o naszym lądowaniu i nie mamy jak się upewnić, czy obszar, który wybierzemy do tego celu, okaże się bezludny. Prawdę mówiąc, przy obecnym staniu poruszenia umysłów Paryżan nasze lądowanie mogłoby przyciągnąć tłumy, które dostałyby się w zasięg kłębów gorącej pary, buchającej z silników. Nie, Ned, nie polecałbym lądowania w mieście. Ale mam inną propozycję.

— Jaką?

— Udajmy się za balonem. Kiedy pilot sprowadzi swój statek na ziemię, będziemy mogli bezpiecznie wylądować i nawiążemy z nim kontakt.

Przemyślałem jego słowa. Nie uśmiechało mi się marnować czasu na podążanie śladem prymitywnego i powolnego statku powietrznego. Lecz z drugiej strony pilot balonu na pewno dysponował szerszą wiedzą na temat sytuacji niż przeciętny Pary-żanin, gdyż w innym wypadku nie wyznaczono by go do tej roli. Kilka minut rozmowy z tym nieustraszonym człowiekiem mogło dać lepsze efekty niż kilkugodzinne przepytywanie paryskiej tłuszczy.

— Świetnie — powiedziałem. — Udajmy się za dzielnym pilotem i miejmy nadzieję, że zdoła nam pomóc.


Na wschód od Paryża leży region Szampanii i to tam, jakieś dwadzieścia mil od murów miasta, wiatry złożyły na ziemi naszego pilota. Sflaczała czasza balonu spoczywała niczym kolorowy staw pośród schludnych winnic, doskonale widoczna z powietrza.

Traveller wylądował ćwierć mili dalej na północ. Zanim dysze silników ochłodły, wyrzuciliśmy drabinkę sznurową i zeszliśmy na ziemię. Nastało już późne popołudnie i przystanęliśmy na chwilę, mrużąc oczy i oceniając zachmurzone niebo. „Faeton” po swym zwykłym, spektakularnym lądowaniu rozpierał się w środku koła sczerniałych i powalonych krzewów winnej latorośli; nigdy więcej nie miały one przynieść owoców! Tuż za obszarem spalenizny stał, wytrzeszczając oczy, młody człowiek w prostym fartuchu. Mimo odległości widać było, że rozdziawia szeroko szczęki.

Traveller udał się pewnym krokiem w kierunku wieśniaka i wcisnął mu w dłonie pieniądze. Oznajmił łamaną francuszczyzną, że to rekompensata dla jego chlebodawcy za zniszczenie uprawy. Biedne, ogłupiałe chłopisko rozłożyło bilet bankowy i wpatrywało się w niego, jakby nigdy przedtem nie oglądało pięciu funtów w jednym kawałku. Ale nie mieliśmy czasu na dalsze wyjaśnienia; ze słowami krótkiego pożegnania opuściliśmy naszego gospodarza mimo woli i podążyliśmy na przełaj przez żywopłoty i rzędy winorośli.

Pięć minut później dotarliśmy do balonu. Statek zbudowano z najdziwniejszych materiałów — rozpoznałem obrusy, prześcieradła, zasłony, a nawet miękkie, białe materiały, które kojarzyły mi się z najdelikatniejszymi elementami niewieściej bielizny. Wśród nich odznaczały się regularne prostokąty, do których biegł szpagat. Najwyraźniej szarpnięciem sznurka uwalniało się nagromadzone powietrze, regulując wysokość lotu. Ale wór był nie tylko pootwierany, również częściowo rozdarty, co świadczyło, że opadł prędzej niż planował to uczynić pilot.

— Dobry Boże, sir Josiah, całe to urządzenie to tylko jedna wielka improwizacja — zauważyłem.

— Żeby wzbić się w powietrze za pomocą czegoś takiego, potrzeba więcej odwagi niż wymaga podróż „Faetonem” na Księżyc — odparł Traveller. — Doprawdy, położenie mieszkańców Paryża musi być rozpaczliwe…

— Jestem Paryżaninem, ale tak naprawdę to rozpaczliwie pragnąłbym wydostać się z tego interesu, żeby nie musieć słuchać aroganckich uwag jakichś Anglików i auu…! — przemówił głos ze zwojów materiału.

Zaskoczeni wymieniliśmy spojrzenia i pośpieszyliśmy do zniszczonego statku powietrznego.

Za gondolę służył wielki kosz, w jakim zwykle przenosi się pranie, umocowany skórzanymi pasami do balonu. Kosz spoczywał na boku, roniąc mnogość papierów i zawiniątek. Pośród tego bałaganu siedział młody człowiek. Był mniej więcej w moim wieku, mojej postury i urody, lecz miał smagłą cerę i ciemne włosy typowe dla przystojnego Francuza. Nosił zwykłe, proste ubranie pracownika miejskiego i mógł być na przykład kasjerem bankowym. Ale szara marynarka była rozdarta i zabłocona. Lewą nogę trzymał wyprostowaną i za każdym razem, kiedy usiłował powstać, wspierając się na tej kończynie, opadał z powrotem na ziemię, krzywiąc się z bólu.

Traveller pochylił się, oglądając nadwyrężoną nogę.

— Musi pan tu spocząć — oznajmiłem po angielsku. — Widać przecież, że odniósł pan ranę i…

— Nazywam się Charles Nandron — odparł po francusku. — Jestem członkiem Rządu Obrony Narodowej. Monsieur, jest pan na ziemi francuskiej, niewątpliwie przez nikogo nie zaproszony; będzie pan łaskaw rozmawiać w języku mojego kraju albo w ogóle, auu…!

Palce Travellera dotarły do kostki u nogi. Nandron odrzucił w tył głowę i zazgrzytał zębami.

Przedstawiłem siebie i Travellera płyną francuszczyzną i dodałem:

— Przybyliśmy tu „Faetonem”, antylodowym…

— Nie obchodzą mnie żadne angielskie wymysły — powiedział z pogardą członek francuskiego rządu. — Zaryzykowałem utratę życia, aby skomunikować się z naszym rządem tymczasowym w Tours…

— Jak nie będziesz siedział spokojnie i nie zaczniesz myśleć o swojej nodze, młody człowieku — rzekł swoja warkliwą angielszczyzną Traveller — to przez jakiś czas będziesz skazany wyłącznie na komunikowanie się z tutejszymi hodowcami winorośli. — Odwrócił się do mnie i oznajmił: — Nie jestem lekarzem, ale wydaje mi się, że to nie złamanie. Tylko rozdarcie skóry i brzydkie nadwyrężenie ścięgna. W „Faetonie” mam jakieś szarpie. Jeśli zdołasz utemperować naszego wyniosłego młodzieńca i przypilnujesz, żeby się stąd nie odczołgał, to przyniosę opatrunki.

Skinąłem głową. Kiedy Traveller oddalał się szybkim krokiem, aroganckie spojrzenie Nandrona powędrowało z ciekawością ku platynowemu nosowi sir Josiaha, lecz Francuz wkrótce z powrotem zatopił wzrok w niebiosach.

— Do Manchesteru dochodzą jedynie strzępki informacji o sytuacji w Paryżu — odezwałem się po francusku — oparte głównie na wieściach dostarczanych przez pomysłowych uciekinierów, takich jak pan, i zmącone sporą dawką spekulacji.

Skinął głową i przymknął powieki.

— Paryż jest w wielkim niebezpieczeństwie — rzekł. — Prusacy chcą zmusić nas głodem do kapitulacji.

— Otrzymujecie jakieś wiadomości o wojnie?

— Wiemy, że Bismarck opanował całą Francję na północ i wschód od Orleanu z wyjątkiem samego Paryża. Tak jak w tysiąc osiemset piętnastym Francja utrzyma się lub padnie, co zależy od tego, czy Paryż utrzyma się lub padnie. Lecz tym razem odepchniemy najeźdźców…

— Tak. A czy za murami miastami jest jakieś wojsko?

— Armia obywatelska, monsieur. Stan Gwardii Narodowej został podwojony i wynosi około trzystu tysięcy ludzi; praktycznie każdy sprawny mężczyzna w mieście zgłosił się do obrony ojczyzny. Nawet my, politycy, mamy obowiązek służyć w okopach!

Patrzyłem na dumną twarz, zbolałą i pokrytą warstwą potu, i pomyślałem, że jeśli historia wielogłowej jak hydra tłuszczy paryskiej może być jakimś przewodnikiem, to nietrudno zgadnąć, iż ci nieszczęśni politycy nie mieli specjalnego wyboru, ale musieli wznosić barykady wraz z całą resztą mieszkańców. Lecz wstrzymałem się z jakimkolwiek komentarzem i spytałem:

— A jak przedstawia się sytuacja w mieście?

Potrząsnął głową.

— Wie pan, że nie da się sprowadzać żywności. Przeciwne wiatry uniemożliwiają dostarczenie nawet paru marnych funtów balonem. Ale są spore zapasy. Rząd boryka się głównie z problemem równomiernej dystrybucji, zarówno jeśli chodzi o zaopatrzenie wszystkich zakątków regionu, jak i wszystkich warstw społeczeństwa. — Roześmiał się nieco cynicznie. — Nic dziwnego, że najbiedniejsi cierpią najbardziej. Również sklepikarze są zrujnowani. Ale najlepsze restauracje gwarantują pełne menu. — Zmierzył mnie płomiennym wzrokiem i usiłował się wyprostować. — Być może pan i jego dyletancki towarzysz mielibyście ochotę odwiedzić jedną z nich podczas waszej wizyty. W imieniu wszystkich Paryżan proszę o wybaczenie braków. Nie ma świeżych warzyw i owoców morza. Ale menu zyskało na egzotyczności za sprawą potraw z kangura, słonia i wielkich kotów…

Położyłem dłoń na jego ramieniu uspokajającym gestem.

— Drogi panie, nie jesteśmy waszymi wrogami. Ryzykujemy życie, aby znaleźć pewną osobę.

— Kogo? — zapytał, popchnięty ciekawości.

— Czy słyszał pan o „Księciu Albercie”? — Wyjaśniłem mu okoliczności porwania statku przez franc-tireurów i opowiedziałem, że podobno znajduje się na południe od Paryża.

Ale Nandron pokręcił przecząco głową.

— Nic mi nie wiadomo o takim statku — rzekł. — Zresztą nasi bojowcy mają teraz o wiele istotniejsze zajęcie. Atakują pruskie linie zaopatrzeniowe, prowadzące aż z Berlina…

Chociaż spotkał mnie kolejny zawód, czas pozostały do przybycia Travellera strawiłem na rozmowie z wyniosłym Paryżaninem o warunkach panujących w mieście. Opowiedział mi na przykład, że nawet teraz trwają liczne spory i kłótnie w sprawie odbudowy trzydziestoletnich murów obronnych, gdyż rywalizujące grupy inżynierów nie mogą dojść do zgody, który projekt jest najelegantszy i najpiękniejszy. Natychmiast przypomniałem sobie relację brata o prostych, choć skutecznych fortyfikacjach ziemnych wzniesionych przez Rosjan wokół Sewastopola.

W spokojnym, gasnącym blasku sielskiego popołudnia ciężko mi się słuchało tych dręczących serce opowieści.

Wyglądało na to, że największą nadzieją Francji był minister spraw wewnętrznych, Gambetta, który kilka tygodni wcześniej wyleciał balonem z Paryża. Tenże Gambetta stworzył nową armię, złożoną z samych prostych synów Francji, i uderzył już na Prusaków — nie bez powodzenia — pod Coulmiers, nieopodal Orleanu. Teraz zbliżał się do samego miasta, gdzie zamierzał utworzyć punkt oporu przeciwko najeźdźcom. Lecz wielkie siły pruskie, do tej pory zajęte oblężeniem Metzu, wyruszyły mu na spotkanie. Orlean miał stać się równie decydującym miejscem bitwy jak Sedan.

Traveller powrócił i sprawnie założył opatrunek Nandronowi. Tymczasem ten mówił:

— Podobno generał Trochu, szef rządu tymczasowego, nie lęka się o przyszłość Francji, gdyż wierzy, że święta Genowefa, która uratowała ojczyznę przed barbarzyńcami w piątym stuleciu, powróci i dokona jeszcze raz tego wyczynu. — Roześmiał się z pewną goryczą.

— Nie dzieli pan tej wiary? — zapytałem.

— Bliższe są mi już plotki krążące po gospodach miasta, jakoby sam Bonaparte wstał z grobu. Przy czym twierdzi się, że wcale nie umarł i żył do tej pory na wygnaniu z woli Anglików. Ma powrócić na wielkim rydwanie, łącząc się z wojskami Gambetty pod Orleanem, i wygoni Prusaków.

— Sam dobry, stary Bonapartuś, hę? — spytałem, kiwając głową. — Co za uroczy obrazek…

Ale Traveller uciszył mnie ruchem dłoni.

— Czy te uliczne plotki przytaczają jakieś szczegóły względem tego „wielkiego rydwanu”? — warknął łamaną francuszczyzną.

— Oczywiście, że nie. To pożywka dla umysłów gamoni i tumanów…

Spojrzałem na Travellera, tknięty jakimś przeczuciem.

— Myśli pan, że chodzi o „Alberta”?

Wzruszył ramionami.

— Czemu nie? Wyobraź sobie ten wielki liniowiec antylodowy krążący po polach Francji, pilotowany przez nieustraszonych franc-tireurów. Czy zniekształcone wieści na jego temat nie mogły dotrzeć do zdesperowanych Paryżan i spleść się z jakimiś bzdurami o Korsykaninie?

— W takim razie musimy udać się do Orleanu! — wykrzyknąłem.

— Mylicie się. Żaden szanujący się syn Francji nie chciałby mieć do czynienia z jarmarcznymi maszynami Anglików — warknął Nandron. — W opinii Rządu Obrony Narodowej technologiczna inwazja Wielkiej Brytanii na Francję jest równie ohydna, jak napór pruskich barbarzyńców…

— Mimo że nieco trudniejsza do sprecyzowania, hę? — oświadczył z humorem Traveller. — No cóż, mój chłopcze, nienawidź sobie, ile wlezie, nawet imienia Brytanii, ale jeśli nie przyjmiesz naszej brytyjskiej pomocy, to mimo moich czarodziejskich talentów uzdrowicielskich nie dotrzesz na piechotę do Tours przed zimą.

— Dziękuję, ale wolę uczynić to własnym sposobem — rzekł lodowato Francuz.

Sfrustrowany Traveller palnął się w czoło.

— Czy głupota tego młodzieńca zna jakieś granice…?!

— Zrozumcie, nie jesteście tu mile widziani — oznajmił Nandron po angielsku z wyraźnym francuskim akcentem. — Nie chcemy was. Musimy zrzucić jarzmo Prusaków, płacąc francuską krwią!

Podrapałem się po policzku.

— Żałuję, że nie może pan tego powiedzieć Gladstone’owi.

— Komu? — Nie wiedział, o kim mówię.

— Nieważne. — Wyprostowałem się. — No cóż, sir Josiah, wygląda na to, że więcej tu nie osiągniemy.

— Do Orleanu?

— Tak jest!

Pożegnaliśmy się z Nandronem, słysząc w zamian głuche milczenie, i wyruszyliśmy przez staranne rządki winorośli: kiedy obejrzałem się po raz ostatni, ujrzałem, jak uparty przedstawiciel rządu Francji, podskakując na jednej nodze, zbiera dokumenty i inne rzeczy, które z takimi trudnościami wywiózł z oblężonego Paryża.

Загрузка...