Rozdział 2 Podróż przez kanał La Manche

„Książę Albert” miał jeszcze trzy tygodnie do zaprezentowania się szerokiej publiczności, więc Holden i ja postanowiliśmy zaczekać przed podróżą do Ostendy. Zbijaliśmy bąki w okolicach mojej kwatery w Bayswater i w samej miejscowości. Kiedy włóczyliśmy się po kawiarniach, restauracjach i music-hallach, nagle kompania moich przyjaciół wydała mi się pusta i niewiele warta; wielokrotnie przyłapałem się na tym, że topię smętny wzrok w szklaneczce whisky z wodą, zakotwiczony w kącie klubowej kanapy i obserwując moich rozweselonych kumpli, robiących z siebie idiotów — podczas gdy sam rozważałem, jak wytworna Françoise potraktowałaby podobne wygłupy.

Wróciłem na wystawę, ale nie spotkałem uroczej rozmówczyni. I chociaż przeglądałem kolumny wydarzeń towarzyskich od deski do deski, o niej nie było ani słowa.

Tak oto dałem się głupio usidlić uczuciu po przelotnym spotkaniu…

Ale miałem dwadzieścia trzy lata i chociaż w tym okresie cielęctwa zaiste zachowywałem się jeszcze jak cielę, to przecież nie mogłem mieć o to do siebie pretensji. Każdy wiek ma swoje prawa!

W końcu pierwszego sierpnia spakowałem mój skromny sakwojaż i udałem się na Międzynarodowy Dworzec Dover. Mgła nadal czaiła się w zakątkach doków, gdy przecierając oczy zapuchnięte z niewyspania, wynurzyłem się przy Waterloo, na dworcu kolei napowietrznej — lecz oczekujący mnie korpulentny George Holden tryskał energią. Uścisnął mi dłoń i zaoferował powitalny łyk koniaczku ze srebrnej manierki. Wzbraniałem się początkowo, lecz pokusa ognistego trunku okazała się nieodparta, a jego czary szybko dały o sobie znać.

Nasz pociąg połyskiwał na wysokiej szynie niczym ryba wykuta w drewnie i mosiądzu, której żywiołem nie jest woda, lecz powietrze, i kiedy podnosiłem wzrok, wydawało mi się, że przyszłość zwiastuje mi przygodę, ekscytację i — może — romans.

…Ale wpierw czekało nas opóźnienie.

Słońce wisiało na niebie, białe i gorące. Holden i ja piliśmy niezliczone filiżanki herbaty i skubaliśmy kandyzowaną skórkę pomarańczy. Wypity wczesnym rankiem koniak nie dawał spokoju mojemu żołądkowi, gdy włóczyliśmy się po stacji.

Tymczasem ośrodkiem niepokoju pracowników kolei był jeden z pylonów wyrastający z asfaltowego peronu i podtrzymujący napowietrzną szynę, biegnącą sto stóp nad naszymi głowami. Tenże pylon odgrodzono długą, usmarowaną liną, podczas gdy funkcjonariusze ochrony kolei sprawdzali każdy cal konstrukcji. Nieszczęśni strażnicy, spoceni w grubych serżowych mundurach, sprawiali komiczne wrażenie, gdy łazili po chwiejnych drabinach. Jeden z nich stuknął łbem o poprzeczne wzmocnienie i jego hełm sfrunął na asfaltowe podłoże, do wtóru wiwatów gapiów. Funkcjonariusz potarł łysiejącą głowę i zamruczał coś niesłychanie nieparlamentarnego.

Tęgi starszawy konstabl trzymał straż przy kordonie. Twarz miał okrytą potem, a gdy przemówił, usłyszeliśmy szorstki akcent, właściwy bukolicznym zakątkom hrabstwa Kent.

— Widzi się, że podłożono urządzenie wybuchowe — odparł na nasze pytania.

— Macie na myśli bombę? — spytałem z niewiarą. — Ale przecież bomba nawet średnich rozmiarów zniszczyłaby szynę. Dziesiątki… setki ludzi poniosłyby śmierć!

Mundurowy spojrzał na mnie z milczącą powagą.

— Kto targnąłby się na taki czyn?

— Hm. — Zsunął hełm na potylicę. — Świat jest pełen anarchistów, socjalistów i innych szaleńców, sir. Nie kużden jest tak wrażliwy jak pon czy ja.

Holden odciągnął mnie na bok.

— Może pański wiejski przyjaciel ma rację — mruknął. — Ale obawiam się, że o taką potworność można podejrzewać wielu osobników, których spora część wydaje się na pierwszy rzut oka równie zdrowa na umyśle jak pan, ja… czy nawet ten hrabia herbu widły.

Roześmiałem się.

— Ale kto to mógłby być?

Holden wzruszył ramionami.

— Kolej napowietrzna to piękny wytwór rąk ludzkich, nieprawdaż? Ale wielu uważają za zagrożenie. Widzisz, mój młody przyjacielu, wszystko, co nowe, godzi w stary porządek. Wszystko, co nowe, wymaga nowego sposobu widzenia świata, nowych sposobów myślenia, a w rozlicznych zakątkach kontynentu wielu 1 po prostu nie stać na rewolucyjne zmiany poglądów.

Podrapałem się w podbródek i spojrzałem w górę. Lśniący łuk napowietrznej kolei wybiegał ponad kanał, obojętny na zamęt w mojej głowie.


Była dziewiąta wieczór, kiedy wreszcie weszliśmy na ruchome schody, które zaniosły nas do naszego pociągu. Ogarnąłem spojrzeniem port. Słońce całowało teraz wodę i Księżyc wisiał wysoko na niebie, tworząc idealny sierp; Mały Księżyc, chmurka o zamazanych konturach i wielkości ziemniaka, wspinał się na ciemniejące niebo.

Ustawiliśmy się w kolejce przed krótkim pomostem. Przebiegłem wzrokiem sznur wagonów i zatrzymałem go na lokomotywie. Ogromna maszyna drzemała na szynie niczym wielka pan-tera; na połyskującym układzie przenoszącym skraplał się opar. Lokomotywa miała zasadniczo kształt cylindra, jak starsze modele napędzane węglem — chociaż komin, żelazny pierścień wysokości dwóch cali, był ledwo zarysowany. Wynikało z tego, że lokomotywa nie pluje zwałami dymu, powstałymi ze spalanego węgla. Wręcz przeciwnie, opar, na który zwróciłem uwagę, to nie był dym ani para wodna. To skroplone powietrze zbierało się wokół gigantycznego naczynia Dewara, spoczywającego w brzuchu lokomotywy i utrzymującego kilka cennych uncji antylodu w arktycznej temperaturze.

Na mosiężnej plakietce przyśrubowanej do cylindra wpisano numer silnika i nazwę lokomotywy „Latawiec z Dower”. Dziwne miano wzbudziło moje rozbawienie.

Podałem sakwojaż tragarzowi, który zaniósł go przerażająco wąską kładką do wagonu bagażowego, po czym udałem się za Holdenem do naszego przedziału. Był niezwykle wygodny, z rozłożystymi, dobrze sprężynującymi skórzanymi kanapami barwy gęstej purpury — koloru Międzynarodowego Przedsiębiorstwa Transportu Napowietrznego. Kelner, drobny facecik o małpiej twarzyczce, wyglądającej prześmiesznie nad kołnierzem śnieżnobiałej kurtki, przyniósł nam napitki — mnie szkocką z wodą, Holdenowi koniak; czekając na zajęcie miejsc przez resztę towarzyszy podróży, spoczęliśmy przy wygodnym oknie, paląc i gawędząc.

Wyznałem Holdenowi, jak bardzo rozbawiły mnie kształty naszej lokomotywy, nie dające się porównać z nową maszyną o kształcie pocisku, przedstawioną na wystawie. Wyraziłem myśl, iż postęp dokonany dzięki antylodowi musiał zapewne kosztować. Rozważyliśmy szczegółowo tę sprawę, nie szczędząc jej czasu, po czym przeszliśmy do zagadnień ogólniejszych, roli i wpływu technologii antyłodowej na życie społeczeństw. W końcu Holden stał się bardziej wylewny; rozkrochmalił się na dobre i przedstawił mi niezwykle intrygującą historię odkrycia antylodu…


U jej początków były tajemnicze legendy australijskich tubylców, Aborygenów. Te dzikusy opowiadały, że dawno temu w Australii spadł „ogień uwięziony w lodzie”. Byłoby to mniej więcej wtedy, kiedy Mały Księżyc po raz pierwszy pojawił się na niebiosach Europy (około 1720 roku). Tenże lód był zabarwiony na żółto i czerwono, a kiedy jakiś śmiałek ujął go w dłonie, wybuchał diabelski ogień, co kończyło się całkowitą zagładą ciekawskiego.

Legendy usłyszane w jakimś podłym szynku zaintrygowały brytyjskiego uczonego i podróżnika Rossa, kierującego się na Antarktydę. Zdecydował się wyjaśnić zagadkę.

Poszukiwania doprowadziły go na przylądek Adare, skraj Antarktydy na południe od Australii. Ross i jego ludzie strawili sporo czasu na przeczesywaniu skutych lodem równin. W końcu dotarli do łagodnie pofałdowanych gór i niespodziewanie natrafili na płaskowyż zarzucony ogromnymi głazami. Kiedy psi zaprzęg z trudem kluczył między ostrymi, pokrytymi lodem fragmentami skał, Ross miał wrażenie (co opisał w swoim dzienniku), że nastąpiła tam jakaś podziemna eksplozja, która wyniosła odłamki skalne na powierzchnię. A co jeszcze dziwniejsze, w górskim łańcuchu pojawiła się wyrwa, jakby zdrową szczękę pozbawiono jednego zęba.

W miarę jak Ross zbliżał się do serca dziwnej równiny, zauważył, że głazy malały, aż płozy sań zaskrzypiały na kamykach drobnych jak żwir rzeczny. Tamtejszy lód był bardzo dziwny; miał gładkość szkła, jakby górna warstwa została do czysta zmieciona, i więził liczne kamienie, większe i mniejsze, niczym owady w bursztynie.

— Ross odniósł wrażenie, że dotarł do miejsca ogromnej eksplozji — powiedział Holden. — Góra rozpękła się, wielkie głazy wzleciały wiele mil w powietrze; lód w mgnieniu oka zamienił się w parę, która gigantycznymi chmurami sięgnęła mroźnego podbiegunowego nieba. Para zamarzła, otulając fragmenty skalnego gruzowiska.

Holden, postukując cybuchem, wysypał popiół. Wydał mi się wtedy gnomem, opowiadającym pasjonującą opowieść o skarbach ukrytych w ziemi.

Coraz bardziej podekscytowany Ross parł dalej przed siebie, kontynuował opowieść Holden.

W końcu dotarł do centrum eksplozji.

Wyznaczała go wysoka na dziesięć stóp kopuła z nieznanej żółtej substancji.

Początkowo Ross mniemał, iż natknął się na jakiś rodzaj budynku, i rozważał, czy nie dane mu było dokonać nieoczekiwanego odkrycia antarktycznych dzikusów. Lecz szybko zdał sobie sprawę, że nie jest to ludzka konstrukcja; a kopuła nie była wydrążona. Miał przed sobą jakiś dziwny nowy lód. Zbliżył twarz do mroźnej powierzchni, starł kilkucalową warstwę świeżego śniegu i spróbował przeniknąć wzrokiem tajemnicze wnętrze.

Pokłady różowo-czerwonej substancji wisiały w żółtej masie jak zastygłe welony.

Ekspedycja rozbiła obóz w pobliżu lodowej kopuły. Ross zdawał sobie sprawę, że najbezpieczniej byłoby przewieźć próbki wyjątkowego lodu na statek — albo nawet do Anglii — i tam dopiero poddać je uważnej analizie. Ale zafascynowany opowieściami Aborygenów nie potrafił czekać z założonymi rękami.

Cóż, był człowiek dociekliwym, badaczem.

Tak więc gdy krótka antarktyczna noc miała się ku końcowi, nakazał jednemu ze swoich ludzi naskrobać pełny cynowy garnuszek dziwnego materiału i postawił naczynie na przenośnym piecyku.

Większość uczestników wyprawy zgromadziła się wokół.

— Wybuch pozbawił życia trzech ludzi, a resztę ciężko poranił — rzekł sucho Holden. — Zabił część psów, część śmiertelnie wystraszył, powywracał sanie. Sam Ross stracił ramię i oko, a w miejscu, w którym stał piecyk, zionął krater głęboki na sześć stóp. — Holden uśmiechnął się. — Tamtego dnia Ross umieścił w dzienniku zapis, który zyskał nieśmiertelną sławę: „Żółty lód przyprawił mnie o pożałowania godny stan. Po piecyku i garnuszku Bena nie zostało ani śladu”.

Proste bohaterstwo tych słów wycisnęło mi gorące łzy z oczu. Iście angielski styl!, pomyślałem.

Ross i ci jego towarzysze, którzy przeżyli, wrócili na statek i udali się do najbliższego cywilizowanego portu.

— Kiedy wieści o odkryciu dotarły do Anglii, Królewskie Towarzystwo Naukowe zorganizowało nową ekspedycję na przylądek Adare, wyposażoną w najnowocześniejszą aparaturę pomiarową, tak że teraz w tym zakątku Antarktyki mieści się prawdziwe miasto naukowców i inżynierów. Sam Traveller nazywa to zapomniane przez Boga miejsce swoim drugim domem. I pojawiła się całkiem nowa profesja — kriosyntetyków — godnych dżentelmenów, którzy opracowują sposoby bezpiecznego przewożenia antylodu w niskich temperaturach z przylądka na drugi koniec globu, wykorzystując ogromne naczynia Dewara i tym podobne.

Gwizdek poinformował nas w końcu, że pociąg jest pełny i gotów do odjazdu i ruszyliśmy z prawie niewyczuwalnym szarpnięciem; tylko lód leciutko zadzwonił w szklance. Minęliśmy budynki portowe i znaleźliśmy się nad kanałem La Manche. Ostatki słonecznego blasku rozłożyły się brylantową poświatą pod naszym wagonem i poczułem przypływ uniesienia i dumy.

Jedną z sensacji sezonu było zaopatrzenie głównych linii kolei napowietrznej w wagony restauracyjne w stylu amerykańskim, toteż nasz kelner o małpiej facjacie pojawił się wkrótce, informując, iż kolacja będzie podana za kwadrans, i uzupełnił zawartość naszych kieliszków.

— Tak więc antylód jest dostępny tylko w jedynym miejscu na Ziemi, na przylądku Adare?

— To logiczne, że tylko regiony polarne zapewniają przetrwanie tej substancji — tłumaczył cierpliwie Holden. — Jeśli bowiem znajdzie się w cieplejszym klimacie, szybko niszczy samą siebie i… sporą część otoczenia. Nasi badacze spenetrowali obszary Antarktyki, ale nie natrafili na inne skupiska antylodu. Interesująca sprawa, flaga brytyjska powiewa nad biegunem południowym od tysiąc osiemset sześćdziesiątego roku. Kto wie, czy bez tego bodźca, jakim okazało się znalezienie antylodu, wystarczyłoby chęci do zorganizowania ekspedycji.

— Tak więc złoże lodu, na które natknął się Ross, to jedyny zapas?

— Najwyraźniej. Jego masę szacuje się na tysiąc ton i o ile mi wiadomo, to wszystko, co znajduje się na naszym globie. Doprawdy wygląda na to, że stare opowieści Aborygenów były prawdziwe — antylód spadł z nieba. Przeleciał nad Australią i spoczął na Adare.

Potarłem podbródek.

— To żałośnie skąpa ilość, biorąc pod uwagę niesłychane znaczenie tego materiału dla Brytanii, jeśli nasz kraj nadal chce grać pierwsze skrzypce w orkiestrze narodów świata.

Holden skinął głową.

— Na szczęście nawet niewielka ilość antylodu wystarcza na bardzo długo. Na przykład, do napędzania tego pociągu potrzeba zaledwie kilku uncji na miesiąc. Niemniej jednak ma pan rację. A przecież znajdujemy coraz bardziej pomysłowe sposoby wykorzystania tego materiału. Daje to argument do ręki tym, którzy sprzeciwiają się użyciu antylodu do działań wojennych — kontynuował. — Nieprzyjaciele Brytanii nie dysponują inną obroną przeciwko artylerii antylodowej poza… czasem. Kiedy wyczerpiemy nasz cenny materiał, tamci będą mogli runąć na nas niczym wilcza wataha.

Zamilkł. Dokończyliśmy nasze napitki i udaliśmy się w kierunku wagonu restauracyjnego. Kiedy szedłem rozgrzany whisky, zdałem sobie sprawę, że pociąg rytmicznie się kołysze. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem szynę zwisającą na pylonach. Kiedy pociąg mijał kolejne gigantyczne wsporniki, towarzyszyły temu prawie niewyczuwalne wstrząsy. Pylony zbudowano z żelaznych kratownic, które zdawały się wyrastać prosto z pociemniałej powierzchni kanału — lecz ja wiedziałem, że w istocie zamocowano je do ogromnych pontonów zanurzonych tuż pod lustrem wody, od których szły z kolei liny kotwiczne stawiające dzielny opór osławionym prądom kanału.

Wszystkie trzy mosty na kanale skonstruowano identycznie. Wedle mojej wiedzy zdecydowała o tym lekkość samej szyny kolei napowietrznej i niestabilność dna morskiego w regionie, uniemożliwiająca osadzenie stałych fundamentów.

Zajęliśmy miejsca w wagonie restauracyjnym i niebawem pochłonęły nas znajome, kojące dźwięki: brzęk sztućców o porcelanę zdobioną godłem Międzynarodowego Przedsiębiorstwa Transportu Napowietrznego, szmer wyszukanej konwersacji, syte aromaty wyśmienitej angielskiej kuchni, a później porto, koniaków, kawy i wybornych cygar. Podczas jedzenia wymienialiśmy z Holdenem niewiele uwag; lecz po kolacji odsunąłem fotel, rozprostowałem nogi i uniosłem koniakówę w stronę dziennikarza.

— Za antylód i jego potomstwo, bogactwo cudów tej epoki! — powiedziałem, być może nieco niewyraźnym głosem.

— Dołączę się do tego toastu — rzekł z uśmiechem Holden. Rozsiadł się wygodnie i zawiesił pulchne kciuki na łańcuszku zegarka. — Ale przy jego powtórzeniu nie radziłbym wrzucać do szklanki kostki antylodu. Widzi pan, antylód został tak ochrzczony z racji niezwykłej antypatii wobec każdej „normalnej” substancji, w tym wypadku whisky i szkła. Antylód i równa mu masa trunku i naczynia zniknęłyby, zastąpione przez wielką ilość energii cieplnej, wyzwolonej w niezwykle gwałtowny sposób. To całkowicie zepsułoby pański dobry nastrój.

— Czyżby zwykła whisky… czy cokolwiek innego… mogła się zamienić w substancję tak niszczycielską jak, powiedzmy, dynamit?

Uśmiechnął się z pobłażaniem i nadaremnie usiłował wygładzić niesforną czuprynę.

— O wiele bardziej niszczycielską, młody człowieku. — lii Przeszedł na bardziej familiarny ton. — Ale nie wiemy jak niszczycielską. James Maxwell postawił hipotezę, że być może antylód reaguje podobnie jak tlen, który łącząc się z innymi pierwiastkami, uwalnia energię w postaci ciepła i światła. — Przyjrzał się mej twarzy, wyrażającej, jak się obawiam, całkowitą bezmyślność. Dodał z ciepłą wyrozumiałością: — Opisuję normalny proces spalania. Ogień, Ned.

— …Aha. Hm, w takim razie jest wyjaśnienie! Antylód to nowy rodzaj tlenu, powodujący nowy rodzaj ognia.

— Być może. Ale Joule, wyciągając logiczne wnioski ze swych eksperymentów przeprowadzonych wraz z Thomsonem, wykazuje, że ilość energii, jaka ulega wyzwoleniu podczas reakcji z antylodem, jest nieporównywalnie większa od tej, jaka wiąże się ze wszystkimi znanymi reakcjami chemicznymi. Być może mamy do czynienia z siłami związanymi z jakąś głęboką strukturą materii, daleko wykraczającymi poza to, co wiemy obecnie o reakcjach chemicznych. Być może musimy poczekać aż do następnego stulecia, Ned, kiedy posługując się wielkimi mikroskopami, wejrzymy na tyle głęboko w materię, żeby zrozumieć tajemnice spoczywające w jej rdzeniu.

Zamówiłem następną kolejkę koniaku.

— Wszystko to bardzo piękne — powiedziałem nieco bełkotliwym tonem — ale co ci sławni goście, Maxwell i… i…

— Joule.

— No, Joule, mają do powiedzenia na temat, moim zdaniem, najbardziej zagadkowej sprawy — mianowicie tego, że tym interesem da się idealnie bezpiecznie operować w temperaturach polarnych. Przecież wybucha dopiero wtedy, kiedy się go podgrzeje, jak biedny stary Ross przekonał się na własnej skórze.

— Hm. — Holden oczyścił fajkę, nabił świeżym tytoniem i zapalił. — Ostrożne… i niebezpieczne… eksperymenty w Ada-re wykazały, że w antylodzie jest silne pole magnetyczne. Osłania groźną substancję, izolując ją od normalnej materii. Lecz ze wzrostem temperatury pole magnetyczne zanika, co w konsekwencji prowadzi do eksplozji.

Zmarszczyłem czoło, próbując zrozumieć ten wykład.

— A co powoduje istnienie tego pola magnetycznego? Drobiny magnetytu rozproszone w naszej substancji?

Pokręcił przecząco głową.

— Prawda jest nieco bardziej skomplikowana…

— Tego się obawiałem.

Holden opisał mi, jak eksperymenty Michaela Faradaya wykazały, że można wzbudzić pole magnetyczne, wprowadzając silny prąd elektryczny. Wygląda na to, że w antylodzie przepływa bez końca potężny prąd elektryczny, generując w ten sposób potrzebne pole magnetyczne.

— Ale w tej substancji nie ma żadnego miniaturowego dynama; prawdopodobnie prąd elektryczny po prostu krąży w nieskończoność wewnątrz niej, jak woda w zamkniętym kanale. Bez początku, końca i pierwszej przyczyny. Można by to porównać do robaka Ouroborusa z perskich opowieści, który utrzymuje się przy życiu, połykając w nieskończoność własny ogon.

— Na Jowisza, to dopiero! Ale posłuchaj, Holden; rzeka nie może tak po prostu płynąć i płynąć. Prędzej czy później musi się zatrzymać, bo przecież nie da się stworzyć zamkniętego kanału, w którym woda płynęłaby wiecznie przed siebie… a może się da? — Nagle ogarnęły mnie wątpliwości.

Skłonił twierdząco głowę.

— Faktycznie. Nie da się. Ale jeśliby taki zamknięty kanał wyłożyć jakimś cudownym szkłem, likwidującym zjawisko tarcia, woda płynęłaby nim w nieskończoność.

Próbowałem sobie to wszystko wyobrazić.

— A jak taki kanał pomaga wytłumaczyć fenomen elektryczności?

— Faraday prześledził niewidzialne ścieżki w próbkach anty-lodu. W tych ścieżkach nie ma oporu elektrycznego. Rozumiesz, tak jak w szklanych kanałach, które ci opisałem. Faraday nazwał ten fenomen „nadprzewodnictwem”. To właśnie owo nadprzewodnictwo załamuje się, gdy rośnie temperatura antylodu. Widzisz, prąd elektryczny przestaje płynąć, tak więc pole elektryczne zanika.

— Mam wrażenie, że ta materia mogłaby przynieść jakieś handlowe korzyści — zastanowiłem się na głos. — Chociaż tak na gorąco trudno mi coś wymyślić…

— Jak najbardziej! — Holden rozsiadł się wygodniej. Fajkowy dym spowijał mu głowę. — Wyobraź sobie, że zamienilibyśmy nasze kable pod Atlantykiem na połączenia nadprzewodzące. Najsłabszy prąd, najmniejszy sygnał pokonałby ocean, nie tracąc ułamka mocy! A gdyby wykonać energetyczne linie przesyłowe z materiału nadprzewodzącego, można by rozsyłać prąd po całych kontynentach, nie licząc się z odległościami! — Klasnął dłonią w stół. Resztki sreber zatańczyły i kilka głów odwróciło się z ciekawością w naszą stronę. — Powiadam ci, Vicars, przy takim kroku w przyszłość antylodowe cuda wydałyby się niczym. Człowieku, cały świat stałby się inny!

Roześmiałem się, poruszony jego entuzjazmem.

— A czy uczeni są pewni, że uda im się zbudować takie kable i przewody?

Westchnął, jakby uszło z niego powietrze.

— Jestem przekonany, iż Traveller zbudował prototypowe urządzenia, które wykorzystują nadprzewodzące ścieżki w blokach antylodu. Ale to nie doprowadziło do wyizolowania komponentu antylodu odpowiedzialnego za nadprzewodnictwo.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem, dostrzegając w tym dziwnym człowieku o pulchnym obliczu duszę marzyciela. Jego rojenia o przemienionej Europie wydawały się spoczywać na wyciągnięcie ręki, ale pozostawały poza zasięgiem realności.

Zerknął z ukosa na mnie i moją pustą koniakówkę.

— Czy jesteś w nastroju do słuchania o innych zaletach antylodu? Na przykład o temperaturze, którą wzbudza, co prowadzi do niesłychanego wzrostu sprawności cyklu Carnota, proporcjonalnego do różnicy temperatur pracy między…

Machnąłem dłonią uzbrojoną w kielich.

— Na Jowisza, przyjacielu, jestem pod wrażeniem twojej erudycji, ale jeszcze bardziej twojej bystrości. Masz rację! Nie jestem w nastroju do dalszego zgłębiania takich naukowych implikacji. Ale spójrz! — Wielce teatralnym gestem wskazałem obraz za oknem.

Zrobiło się bardzo późno i za odbiciami przygaszonych koszulek gazożarowych widniała bogata luminescencja rozgwieżdżonego nieba; lato słało swój blask, nie gasnący nawet nocą. Światła jakiegoś wielkiego statku przesuwały się pod metalową konstrukcją mostu niczym tratwa zbita ze spadających gwiazd.

Wykręcaliśmy szyje, jako że pociąg unosił nas coraz dalej od statku; wraz ze zmieniającą się perspektywą uwydatniały się zarysy kadłuba i nadbudówek. Ramy tego żywego obrazu tworzyły latarnie pozycyjne pylonów.

— Dobry Boże, to ci widok! — szepnął Holden.

Musiałem odwrócić głowę, żeby objąć wzrokiem statek.

— Ależ on ma z pół mili długości! Taki lewiatan musi być napędzany antylodem.

Holden rozparł się w fotelu i poprosił o kolejny napitek.

— W rzeczy samej. To może być tylko „Wielka Wschodząca”, istny potwór stworzony ludzkimi rękami.

— Sławne przedsięwzięcie Brunela?

— Nie, nie, chodzi mi o jednostkę zaprojektowaną przez Jo-siaha Travellera jakieś pięć lat temu i ochrzczoną na cześć tamtego wielkiego inżyniera. — Holden uśmiechnął się nad swoim znów pełnym kieliszkiem. — To ironia losu, że Travellera nękały podobne kłopoty finansowe jak Brunela, szukającego funduszy na zbudowanie swojej „Wschodzącej”. No, ale jednostka Brunela to był ni pies ni wydra; liniowiec pasażerski tak paskudny i brudny, że jedyną jego zaletą były nowatorskie rozwiązania konstrukcyjne. Traveller przynajmniej od początku zdecydował, że jego statek będzie przede wszystkim frachtowcem. Nową „Wschodzącą” napędza turbina antylodowa; statek jest tak wielki, że praktycznie nie musi się liczyć z siłami przyrody. Nie musi też zawijać do portów w celu uzupełniania paliwa, bo chociaż dźwiga niebezpiecznie wielki ładunek antylodu, to kriosyntetycy zabezpieczyli go tak starannie, że nie grozi nam żaden wybuch!

Uniosłem koniakówkę i wzniosłem toast nieco dobitniejszym głosem niż miałem zamiar:

— W takim razie za Travellera i wszystkie jego dzieła!

Holden uniósł swoje naczynie i jego krągła postać ze sterczącymi ramionkami przeobraziła się w moich oczach w żywy balon — zasługa rozbawienia podsycanego dobrym trunkiem.

— Josiah Traveller — powiedział wolno i z namysłem. — Złożona osobowość. Dorównująca inżynieryjnemu geniuszowi Brunela, a jednocześnie prawie bezradna w obliczu złożoności świata. Być może zupełnie bezradna. Brunel przynajmniej obracał się między wielkimi globu, pracował z równymi sobie. Z tego, co wiem, Traveller trudzi się na uboczu, w swoim laboratorium w Farnham. Nie ślęczy nad stołem kreślarskim, nie rysuje projektów. Konstruuje prototypy, z których ludzie pomniejszych talentów muszą stworzyć działające maszynerie.

— Jednak mimo tego, to on jest ojcem zmaterializowanych wizji.

— Zaiste.

Zafascynowany pochyliłem się nad stolikiem.

— A czy to prawda, Holden, że Traveller wzniósł się w powietrze? Tamte fotografie na wystawie w Manchesterze…

Machnął ręką z pewnym lekceważeniem.

— Kto wie? W przypadku Travellera trudno odróżnić bajki od prawdy. Być może ten pierwiastek fantazjowania, który w nim tkwi, jest w równej mierze źródłem twórczej mocy co wadą charakteru. No, a to całe jego przedsięwzięcie z „Księciem Albertem”… Czy Europa naprawdę potrzebuje liniowca lądowego? Obawiam się, że tego rodzaju pytania są gotowi zadać przeciętni… i przyziemni… inwestorzy, chętni raczej włożyć pieniądze w nowe przędzalnie bawełny i fabryki. Lękam się, że nie są oni podatni na tchnienie fantazji.

Pociągnąłem łyk koniaku.

— Nie są, a podejrzewam, że wszystkie podobne im kufry mamony, niechętne uszczuplić swój stan posiadania, będą w siódmym niebie, kiedy budowa „Alberta” rozbije się o finansowe rafy.

— Tak. — Holden skinął głową. Zmrużył oczy i przybrał chytrą minę. — Jak najbardziej. Nie każdy Francuz uraduje się, oglądając na wodach Sekwany lewiatana z powiewającą flagą Wielkiej Brytanii. Zazdrość nie jest wyjątkowym uczuciem pośród przeciętnych obywateli kontynentu.

Roześmiałem się.

— Byłby z ciebie niezły dyplomata!

— No, ale przyjrzyjmy się z kolei narodom kontynentu! — rzekł ze zdecydowaniem. — Oto Francuzi wiecznie przywołujący pamięć krwawej przeszłości, rządzeni przez Ludwika Napoleona, tak zwanego „bratanka” Bonapartego. Rosjanie to masy tkwiące w średniowieczu, a marzące o przyszłości. Austria jest tylko wspomnieniem dawnej świetności — spójrz, jak padła po wojnie siedmiotygodniowej ze swoim germańskim kuzynem! Nic dziwnego, że wszyscy obrzucają zawistnymi spojrzeniami Brytanię, ojczyznę inicjatyw i przedsiębiorczości, ojczyznę przyszłości!

— Może masz rację — rzekłem, rozruszany jego wigorem i poczuciem humoru. — A co się tyczy Prusaków, to możemy oczekiwać, że uwagę herr Bismarcka pochłonie bez reszty Francja. Ha! Obawiam się, że niebawem się przekona, iż jego apetyt przerasta możliwości.

Holden zasępił się, rysy jego twarzy zaostrzyły się.

— Europa… cóż to wybuchowa mieszanka… Ned, czy trafiłeś na pamflety Synów Gaskonii? „Jeszcze raz na Calais”… nęcący tytuł. Synowie wierzą, że obowiązkiem Brytanii jest narzucić porządek tym nierozgarniętym obcokrajowcom.

— Pamiętaj, że Brytania jest monarchią konstytucyjną — powiedziałem, starannie dobierając słowa, trochę zaniepokojony twardą nutą, zadającą kłam dobremu nastrojowi mego towarzysza podróży. — Od naszych kontynentalnych sąsiadów dzieli nas przepaść. Władza w Brytanii spoczywa nie w rękach jednostki, ale jest solidnie umocowana na fundamencie dawnych instytucji i praw.

— Jak najbardziej — przyznał mi rację Holden, kiwając przy tym głową. — A jednak nasz król i jego matka są za przywróceniem Burbonom tronu Francji! Co o tym myślisz? Jaki to ma związek z naszą konstytucją? Hę?

Natężyłem umysł, szukając odpowiedzi, a kiedy zajrzałem do kieliszka, tam szukając inspiracji, przekonałem się, że nie wiedząc kiedy, osuszyłem go do dna. Gdy podniosłem wzrok i ujrzałem zawadiacką minę Holdena, nie myślałem już o jego pytaniu.

— Myślę, że czas udać się na spoczynek — powiedziałem.

— Na spoczynek…! — Był wstrząśnięty. — Mój chłopcze, rozejrzyj się: oto światła Ostendy. Zapominasz, że żyjesz w Wieku Cudów, Ned. Jesteśmy na miejscu! Daj spokój. Sądzę, że wypadałoby przełknąć łyk świeżej kawy, zanim przybijemy do portu i wkroczymy na cierniową drogę poszukiwań dorożki…

Pociąg westchnął leciutko i zaczął zwalniać.

Загрузка...