Rozdział 9 W cieniu Księżyca

Podróżujący z prędkością kilkuset mil na godzinę „Faeton” dotarł po dwudziestu dniach z Ziemi w okolice Księżyca.

Osiemnastego dnia dołączyłem do Travellera na mostku. Księżyc leżał prosto przed nami, dokładnie nad szklaną kopułą. Dotarliśmy już tak blisko tego siostrzanego świata Ziemi, że ledwo widzieliśmy brzegi rozjaśnionej tarczy; a im byliśmy bliżej, tym silniejsze mieliśmy wrażenie, że jest ona zupełnie płaska. Dziwny pejzaż zwisał nad nami, odwrócony do góry nogami. Ostre jak wycięte brzytwą księżycowe góry przypominały stalaktyty lub niesamowite żyrandole, rzucające na mostek upiorne, odbite światło Słońca. Wychowany w warunkach ziemskiej perspektywy nie potrafiłem uznać faktu, iż wiszę głową w dół nad Księżycem, i cały czas wydawało mi się, że góry i wypełnione skalnymi odłamkami oraz sproszkowanym kamieniem misy — księżycowe morza — a także pocętkowane kraterami równiny, okryte koronkami białych promieni, zaraz runą na moją bezbronną głowę.

Spojrzałem na stolik nawigacyjny, przystosowany przez Travellera do rejestrowania lotu nad Księżycem. Kurs nieszczęsnego „Faetona”, rząd malutkich flag, minął już ziemskiego satelitę; teraz miał go okrążyć wdzięcznym łukiem. Początkowo sądziłem, iż to silniki rakietowe zmieniły nasz kurs, lecz Traveller wytłumaczył, że rakiety przebudziły się jedynie na mgnienie oka. Wyzwoleni z okowów ziemskiej grawitacji ulegaliśmy przyciąganiu mas księżycowych.

— Popatrz, Ned! — zawołał Traveller. Odwróciwszy się, ujrzałem go na tronie, skąpanego w ostrym świetle. — Wyobraź sobie, jakie przygody nas czekają.

— Sir Josiah, rozumiem, że siła grawitacji ciągnie nas po orbicie do Księżyca. Ale czy nie sprawi, że runiemy na jego powierzchnię?

— Nie, Ned, jeśli znów nie odpalimy rakiet, udamy się po hiperboli nad ukrytą półkulę Księżyca i oddalimy od niej.

— No, to oddalmy się, jeśli to tylko może przybliżyć nas do ojczystej planety! Sir, Księżyc jest w rzeczy samej wspaniały, ale z pewnością nigdy nie nadawał się do zamieszkania przez ludzi. Czy naprawdę konieczne jest, abyśmy opuścili się na jego powierzchnię?

Traveller westchnął i ku mojemu pomieszaniu zdjął z twarzy platynowy nos. Kciukiem potarł obrzeże czarnego zagłębienia, po czym umieścił protezę na swoim miejscu.

— Edwardzie, za każdym razem, kiedy dostrzegam jakiś przebłysk inteligencji w kulistym zwieńczeniu twojego kręgosłupa, spotyka mnie zawód w postaci prostackiej uwagi. Wyjaśniałem ci to co najmniej dwa razy.

— Proszę o wybaczenie, sir, lecz istota rzeczy nadal mi umyka.

— Co w niej niejasnego? Dobry Boże… No, niech będzie. Żeby doprowadzić „Faetona” tak daleko, nasz monsieur Bourne poważnie wyczerpał zapas paliwa… w tym wypadku wody. Nawet gdyby jakimś sposobem udało się nam nagiąć naszą trajektorię z powrotem ku Ziemi, z pewnością spłonęlibyśmy jak grzanki, ciśnięci bez żadnych hamulców w atmosferę, a nasze szczątki roztrzaskałyby się o Ziemię. Tak więc potrzebujemy więcej wody.

— Radosna wizja. Lecz jeśli utraciliśmy możliwość wylądowania na Ziemi, jak możemy żywić nadzieję, że opuścimy się bezpiecznie na powierzchnię Księżyca?

Traveller skierował oblicze ku górze. Zapewne musiał bardzo się starać, żeby nad sobą zapanować.

— Ponieważ jego przyciąganie odpowiada tylko jednej szóstej przyciągania ziemskiego. Tak więc nasze osłabione rakiety mogą nas sprowadzić bezpiecznie z orbity i wylądujemy miękko na księżycowych równinach na długo przed tym, zanim skończy się nam woda.

Teraz ja skierowałem twarz ku Księżycowi, a gdy jego blade światło wypełniło moje oczy, ujawniłem inżynierowi swoje najmroczniejsze lęki.

— Sir Josiah, spójrzmy prawdzie w oczy. Księżyc to bezludny, wyzbyty powietrza satelita; równie dobrze możemy się tam spodziewać wody, zamarzniętej czy w innej postaci, jak londyńskiego urwisa sprzedającego gorące kasztany.

Traveller parsknął śmiechem. Platynowy nos nadał temu dźwiękowi niepokojący metaliczny ton.

— Pan wybaczy, szanowny profesorze Edwardzie, nie zdawałem sobie sprawy, że jest pan takim ekspertem od teorii budowy Księżyca i innych ciał niebieskich.

— Nie jestem, sir — odparłem z godnością — ale nie jestem też głupcem i umiem czytać, tak więc wiem, co piszą gazety.

— Znakomicie. Oto trzy przeciwuderzenia, kontrujące twój atak na mój plan. Po pierwsze, nie mamy innego wyboru! W naszym zasięgu nie ma żadnego innego źródła wody czy jakiegokolwiek płynu, który nadawałby się do naszych celów. Tak więc możemy wybierać: Księżyc albo śmierć, Ned. Po drugie, opinie mędrców na temat składu powierzchni księżycowej nie są tak jednolite, jak się wydaje.

— Ale przecież bez wątpienia przyjmuje się, że Księżyc jest bezpłodny, zastygły, pozbawiony życia i atmosfery.

— Phi! — prychnął Traveller. — A na jakich obserwacjach opierają się tego rodzaju teorie? Bo na każdą okultację[5] naszej gwiazdy przez Księżyc, podczas której nie dopatrzono się zjawiska refrakcji… co niby dowodziło braku powietrza… mogę powołać się na inną, przynoszącą wnioski zgoła odmiennego charakteru. Zaledwie dwadzieścia lat temu Francuz nazwiskiem Laussedat zauważył refrakcję dysku słonecznego podczas zaćmienia. — Spoczywający wygodnie na fotelu Traveller wyciągnął ramiona, jakby chciał objąć bliską Lunę. — Zgadzam się z twierdzeniem, że oczy mówią nam teraz, iż Księżyc nie może mieć warstwy atmosfery równie grubej jak ta, która otacza Ziemię, wtedy bowiem pokłady chmur i mgły spowijałyby z pewnością jego góry i doliny. A słaba grawitacja, wielce nam przyjazna pod innymi względami, nie sprzyja utrzymaniu grubej atmosfery. Lecz czy możemy z całą pewnością wykluczyć to, iż niektóre głębsze doliny nie kryją skupisk powietrza, a jego rozrzedzona warstwa nie okrywa całej powierzchni? Nie wydaje mi się. Poza tym weź pod uwagę, że naszym obserwacjom jest dostępna tylko jedna strona Księżyca. Satelita tańczy wokół Ziemi, ukazując skromnie jedno oblicze. Nawet z tego stanowiska obserwacyjnego nie dostrzegliśmy ukrytej strony tarczy, Ned! Kto wie, co możemy znaleźć?

— Kratery, góry i morza pyłu.

— Panie Łikers, pański mózg to wysuszona śliwka, niezdolna do przeżywania niespodziewanego. A co jeśli teorie Hansena się sprawdzą? Hę? — Okazało się, iż Hansen to duński astronom, który zasugerował, jakoby przyciąganie ziemskie nadało Księżycowi kształt jaja i że Księżyc okrąża Ziemię, odwróciwszy od niej grubszy koniec. Pokaźna warstwa atmosfery zgromadziła się nad cięższą półkulą, ukryta przed wzrokiem wścibskich astronomów.

— No cóż, sir Josiah, musimy cierpliwie czekać — powiedziałem.

Parsknął po raz wtóry.

— Mówisz jak kiepski naukowiec, chłopcze. Musisz nauczyć się myśleć jak inżynier! Naukowiec wierzy tylko w to, co zostało zademonstrowane przed oczami tuzina dostojnie odzianych szanownych panów kolegów. Ale inżynier szuka tego, co wykonalne. Nie obchodzi mnie, czy jego teoria jest słuszna czy nie; interesuje mnie tylko, co dzięki niej da się zrobić.

— Sir Josiah mówił pan o trzech przeciwuderzeniach na mój atak. Jakie jest to ostatnie?

Wykręcił się całym ciałem i obrócił ku mnie głowę. Zdeformowana twarz, częściowo rozjaśniona srebrnym blaskiem, płonęła podnieceniem.

— Ach, Ned, trzecie przeciwuderzenie jest niezwykle proste. Bez względu na to, czy nasza wyprawa na Księżyc skończy się śmiercią czy nie, co to będzie za szalona frajda pospacerować między tymi górami!

Spojrzałem na groźny świat obracający się powoli nad nami i pożałowałem, że w moim młodym sercu nie ma entuzjazmu równego Travellerowemu do egzotycznych i widowiskowych przedsięwzięć, lecz w tamtej chwili oddałbym wszystkie me zdumiewające przeżycia za to, aby powrócić pod bezpieczny dach jakiegoś rozleniwiającego stołecznego klubu.

Po niezwykłych emocjach towarzyszących odbiciu mostka powróciliśmy do ustalonego trybu życia — nie dotyczyło to jedynie biednego Bourne’a, zasiadającego obecnie na swoim fotelu w saloniku, milczącego widmowego pasażera, pełnego żałości i urazy — i godziny naszej podróży mijały szybko.

Lecz w końcu obudziłem się, jak zwykle czując w nozdrzach swojski zapach grzanek i aromat herbaty, lecz zdając sobie instynktownie sprawę, że to dwudziesty dzień naszego lotu — dzień, w którym sir Josiah Traveller sprowadzi nas na powierzchnię samego Księżyca lub… prosto w objęcia śmierci!

Traveller zapewnił nas, że wylądujemy około ósmej rano; tak więc Pocket obudził nas o piątej, nieco wcześniej niż zwykle. Szybko dokonaliśmy porannych ablucji i spożyliśmy śniadanie. Traveller naciskał, byśmy konieczne zjedli posiłek, chociaż mnie przynajmniej każdy kęs przychodził z trudnością. Nakarmiłem Bourne’a i pozwoliłem mu się z grubsza umyć. Pocket wdrapał się przez właz, zanosząc Travellerowi ostatnie śniadanie.

Po posiłku i szybkim uprzątnięciu resztek przygotowaliśmy się do lądowania. Traveller wyjaśnił nam, że o siódmej dziesięć dokona jednego potężnego odpalenia silników, co w sposób nieunikniony zawiedzie nas na Księżyc.

Upewniłem się, że Bourne jest właściwie unieruchomiony pasami bezpieczeństwa. Dłonie i nogi Francuza skrępowano dodatkowo. Był blady, wyraźnie w strachu i uciekał przede mną wzrokiem, co sygnalizowało wewnętrzny bunt. Odepchnąłem się od niego, dotarłem na swoje miejsce i wziąłem się do zapinania pasów… żeby nagle, przeklinając pod nosem, pokonać jeszcze raz salonik i sztywnymi od gniewu palcami rozluźnić więzy na przegubach Bourne’a. Nawet palcem nie kiwnął, żeby pomóc mi w przestępstwie.

— Edward! — krzyknął gniewnie Holden, który siedział już, jak należy. — Na litość boską, co ty wyczyniasz?! Zamierzasz uwolnić to zwierzę w takiej chwili?

Odwróciłem się do niego, czując, jak wściekłość rozpala mi twarz.

— On nie jest zwierzęciem, George. To człowiek, brat każdego z nas. Być może lecimy dziś po śmierć. Bez względu na to, jakie zbrodnie popełnił, Bourne zasługuje na to, żeby z godnością wyjść na spotkanie losowi.

Holden zamierzał dalej protestować, ale Pocket, przypięty ciasno do swojego strapontenu, zawołał:

— Zechciejcie, proszę, odłożyć spór na później, szanowni panowie, gdyż obawiam się, że silniki ruszą lada chwila i młody dżentelmen odniesie obrażenia, jeśli natychmiast nie zajmie przypisanego mu miejsca.

Spojrzenie na zegar z „Wielkiej Wschodzącej”, nadal zajmujący dumnie środek saloniku po wszystkich naszych przygodach, przekonało mnie, iż jest już dziesięć minut po pełnej godzinie. Z pośpiechem wróciłem na straponten i zapiąłem pasy. Siedzieliśmy przez długie sekundy. Unikałem spojrzenia innych, lękając się, że w ich oczach znajdę tylko odbicie przenikającej mnie grozy…

Wielkie silniki przemówiły po raz kolejny.

Zostałem wciśnięty głębiej w straponten i wyobraziłem sobie, że nasza cenna woda znika w przestrzeni pod postacią zamarzającej pary. Silniki pracowały może dwie minuty, po czym zamarły równie nagle, jak się przebudziły. Groźna cisza zapadła w saloniku, kiedy wpatrywaliśmy się w siebie z dzikim przerażeniem.

Z mostka nie dobiegał żaden dźwięk.

— Holden, co się stało? — wysyczałem. — Myślisz, że się udało? Zmieniliśmy kurs i lecimy na Księżyc?

Holden przygryzł wargę. Twarz miał czerwoną i zlaną potem, pełną strachu.

— W każdym razie silniki odpaliły dokładnie o czasie — powiedział. — Ale nie czuję się na siłach wyrokować co do reszty. Pozostaje nam tylko to samo co zawsze podczas całej tej straszliwej wyprawy: cierpliwie czekać.

Czas nam się dłużył, nie wypełniony żadnymi wydarzeniami; nuda i irytacja wyparły strach.

— Powiadam, Holden, Traveller to wielki człowiek i trudno oczekiwać, żeby faceci jego formatu nie byli równocześnie wielkimi ekscentrykami, niemniej jednak to nieludzkie kazać nam czekać tu, na dole, w takim napięciu.

Holden odwrócił się ku służącemu.

— Pocket…? Nie uważacie, że powinniśmy sprawdzić, czy sir Josiah ma się dobrze?

Służący potrząsnął przecząco głową. Kropelki potu lśniły na jego krótkich włosach, rosnących na karku. Skazany przez okoliczności na zaniechanie zwykłych obowiązków wydawał się najbardziej zdenerwowany z nas wszystkich.

— Sir Josiah nie lubi, kiedy mu się przeszkadza w pracy, sir.

Uderzyłem pięścią w otwartą dłoń.

— Do diabła, przecież to nadzwyczajne okoliczności!

— Myślę, że najlepiej zrobimy, pozwalając Travellerowi pracować dalej, Ned — powiedział Holden. — Musimy uzbroić się w cierpliwość.

— Być może masz rację. — Rozejrzałem się po kabinie, starając się uciec przed własnymi myślami, i mój wzrok spoczął na smutnej postaci Bourne’a. Francuz siedział, zwiesiwszy głowę na piersi, podwójny więzień. — Muszę powiedzieć, Holden, że to cholernie bez serca z twojej” strony wciąż się upierać, żeby ten biedak był skrępowany. Co on jeszcze może złego zrobić?

Holden zmierzył Bourne’a płonącym spojrzeniem.

— To anarchista, Ned. A anarchistom nie można ufać.

Bourne uniósł na to wzrok i spojrzał na nas wyzywająco.

— Nie jestem żadnym anarchistą — powiedział po angielsku z wyraźny obcym akcentem. — Jestem Francuzem.

Przyjrzałem się wychudłej, dumnej twarzy.

— Powiedziałeś mi, że porwałeś „Faetona” przez wzgląd na tricolore. Co to miało znaczyć?

Zmierzył mnie wzrokiem pełnym wyższości.

— To, że musisz zadawać takie pytanie, Angliku, jest wystarczającą odpowiedzią.

Rozzłościło mnie, że tak traktuje moje bardzo przyjacielskie — zważywszy na okoliczności — próby nawiązania rozmowy.

— Co to, do diabła, znaczy? Posłuchaj…

— Nie licz choćby na odrobinę uprzejmości ze strony tego typa, Ned — powiedział ze znużeniem Holden. — Tricolore to flaga ich rewolucji, pod którą motłoch zamordował swoich pomazańców, a potem sam się wyrzynał. Tricolore to flaga, którą tamten, chłystek Korsykanin, zaniósł do najdalszych zakątków Europy, tricolore to symbol krwi, chaosu i mordu…

— Tak, ale jaki to ma związek z „Faetonem”…

— Pomyśl, Ned, spójrz na kilka ostatnich dziesięcioleci z punktu widzenia twojego Francuzika. Jego sławny cesarz zmiażdżony przez Wellingtona i skazany na wygnanie. Kongres wiedeński, który ustanowił równowagę sił w Europie po wieczne czasy, to dla niego źródło krzywd, gdyż nie może już liczyć na konflikt między dawniejszymi wrogami, żeby rozprzestrzeniać swoje hasła bezprawia i buntu jak Europa długa i szeroka…

Bourne roześmiał się cicho.

— Pragnę zauważyć, że teraz rządzi nami cesarz, nie Robespierre.

— Tak, Ludwik Napoleon — rzekł z pogardą Holden — który ogłasza się bastardem Bonapartego…

— Bratankiem — poprawił go Bourne. — Ale mimo że Ludwik ma wszelkie prawa do tronu Francji, wasz król chętnie widziałby restaurację starej monarchii, nieprawdaż? — Znów się roześmiał.

Holden zignorował ten wtręt.

— Edwardzie, w tej epoce twój Francuz nie może dać ujścia swojej chciwości i żądzy szerzenia bezprawia. Musiał patrzeć bezradnie, jak wpływy Wielkiej Brytanii sięgały coraz głębiej na kontynent… i cały świat… wspierane krzepką naturą naszych ustaw konstytucyjnych i potęgą gospodarki. I jego zawiść rosła.

Bourne nie przestawał się śmiać.

— Zaprzeczysz temu? — warknął Holden.

Bourne się uspokoił.

— Nie zaprzeczam temu, że jesteście hegemonem Europy. Ale ta hegemonia jest oparta tylko na jednej rzeczy. Posiadacie antylód, macie monopol na tę substancję. To dlatego możecie kłaść szyny waszej antylodowej kolei na naszych polach i budować stacje o angielskich nazwach, przez które jadą pociągi z angielskimi towarami przeznaczonymi na sprzedaż. A jeszcze gorsze… gorsze niż to wszystko… jest to, że chociaż nie mówicie tego na głos, grozicie antylodem całemu światu, dając do zrozumienia, że użyjecie go w razie wojny. Gdzie teraz jest wasza równowaga sił, mister Holden?

— Nie ma mowy o takich intencjach — powiedział sztywno Holden.

— Ale już użyliście tej przerażającej broni przeciwko Rosjanom — odparował Bourne. — Wiemy, do czego jesteście zdolni. Wy, Anglicy, mówicie i zachowujecie się tak, jakby antylód był jakimś nadprzyrodzonym dowodem waszej wyższości rasowej. Co za bzdura. Wpadł wam w ręce tylko przypadkiem, a jednak wykorzystujecie swoją tymczasową przewagę do narzucania waszych zwyczajów, waszej polityki, nawet sposobu myślenia reszcie ludzkości.

Teraz z kolei Holden się roześmiał, ale ja siedziałem bez słowa, rozważając słowa Bourne’a. Musiałem przyznać, że jeszcze miesiąc wcześniej instynktownie zająłbym stronę Holdena w tej debacie, lecz słuchając zimnego, precyzyjnego wywodu tego Francuzika — nie… tego człowieka, bliskiego mi wiekiem — przyłapałem się na tym, że moja pewność siebie jest bardziej krucha niż przypuszczałem.

— Ale jeśli to prawda, co z tego? — spytałem Bourne’a. — Czy Anglicy są tak bardzo niegodni? Holden wspomniał kongres wiedeński, na którym angielscy dyplomaci starali się zaprowadzić sprawiedliwy pokój…

— Jestem Francuzem, nie Anglikiem — odrzekł. — Chcemy szukać swojego przeznaczenia, nie wlec się waszym śladem. Prusacy i reszta Niemców również. Jeśli historia twierdzi, że podzielone narody mają się zjednoczyć, jakimże prawem Anglia się temu sprzeciwia? A jeśli nawet… jeśli nawet nasze narody pragną iść na wojnę, nie wam mówić „nie”. — Twarz miał bladą, ale oczy przejrzyste i spokojne.

— W takim razie porwanie przez ciebie „Faetona”, być może okupione własnym życiem…

— …było czynem mającym na celu zniszczenie choćby kilku funtów tego przeklętego antylodu, usunięcie tego bezwzględnego geniusza kryminalisty Travellera. Już wiadomo, że wasz zapas tej substancji jest na wyczerpaniu. Nie ma bardziej szlachetnej śmierci dla Francuza niż przyspieszenie tego procesu.

To była iście radykalna postawa, ale równocześnie nie mogłem zapomnieć stwierdzenia Travellera, iż budując urządzenie wielkości „Księcia Alberta”, zamierzał odwieść polityków i wojskowych od militarnych zastosowań antylodu! Czy analiza Bourne’a naprawdę różniła się tak dramatycznie od oceny wielkiego Anglika?

Zmarszczyłem brwi.

— Holden uważa cię za sabotażystę — powiedziałem.

Pokręcił głową przecząco i uśmiechnął się skąpo.

— Nie. Jestem franc-tireurem.

— Kim?

— Partyzantem, ochotnikiem na bój z Prusakami. Nowym rodzajem żołnierza, bojownika w stroju dżentelmena, który walczy o wolność ojczyzny wszelkimi dostępnymi sposobami.

— Do diabła, to ci piękne wyznanie — stwierdził Holden z nienawiścią i pogardą. — A kiedy cały antylód przepadnie, zniszczony takimi akcjami, to co wtedy? Czy wtedy skierujecie się bezpośrednio przeciwko nam i wymordujecie nas w łóżkach?

Uśmiech Bourne’a stał się szerszy.

— Bardzo się boicie, prawda, Anglicy? Boicie się nawet własnych mas, które być może zostaną zarażone przez nasze. I niczego nie rozumiecie. Słyszałem, że sir Josiah nazywa siebie anarchistą. — Splunął. — I zaraz jednym tchem przepowiada, że każdy człowiek będzie znał „swoje miejsce”. Traveller i jemu podobni nie rozumieją, co znaczy: wolny człowiek. Czy to nie przemysłowcy obalili w roku tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym świeże reformy Shaftesbury’ego, gwarantujące ludzkie warunki pracy?

Spojrzałem pytająco na Holdena, który machnął lekceważąco ręką.

— Mówi o jakiejś zwariowanej ustawie, Ned, dawno zarzuconej i zapomnianej. Na przykład, Shaftesbury wprowadził dziesięciogodzinny dzień pracy. Ograniczył pracę kobiet w kopalniach do wydzielonych stanowisk. Takie tam.

Zdumiałem się.

— Ale przecież przemysł stanąłby przy takich ograniczeniach. Prawda?

— Oczywiście! Tak więc zarzucono te „reformy”.

— Ale jaką cenę zapłaciły wasze angielskie duszyczki, hę? — spytał Bourne. — Vicars, pamiętasz angielskiego pisarza nazwiskiem Dickens?

— Kogo?

Holden wyjaśnił niecierpliwie, że Karol Dickens to pisarzyna, który w latach czterdziestych spłodził kilka marnych utworów. Spytał z krótkim westchnieniem:

— Pamiętacie małą Nell, Pocket?

Uśmiech rozjaśnił twarz służącego.

— O, tak, sir. Każdy wtedy kupował kajety z odcinkami, no nie? A kiedy Nell oddała ducha, nie było suchej pary oczu w całym kraju, śmiem twierdzić.

— Dickens. Pierwsze słyszę — przyznałem. — Co się z nim stało?

— Około tysiąc osiemset pięćdziesiątego rozpoczął nową serię kajetów. Kolejne grubaśne, ckliwe powieścidło zatytułowane Dawid Copperfield. To była całkowite pudło, zupełnie rozmijające się z ówczesnymi gustami. Ned, tego samego roku, tysiąc osiemset pięćdziesiątego, otwarto pierwszą linię kolei jednoszynowej, łączącą Liverpool z Manchesterem! Ludzie byli rozemocjonowani tym, co niosła przyszłość — zmianami, przedsiębiorczością, możliwościami. Nie chcieli czytać ponurych opowieści o biednych i poniżonych, borykających się z losem.

— Tak więc Dickens opuścił Anglię na dobre — powiedział Bourne. — Mieszkał i pracował w Ameryce, w której od dawna doceniano jego społeczną wrażliwość. Występował na rzecz rozlicznych reform aż do swej niedawnej śmierci.

— O co chodzi w tym wywodzie? — spytałem chłodno.

— O to, że wasze angielskie serca rozrywa wewnętrzna sprzeczność — ta sama sprzeczność, która wygnała z waszego politycznego środowiska człowieka o gołębim sercu, ubożąc wasze dusze i oziębiając serca. Sprzeczność, którą uosabia Traveller, głoszący z jednej strony anarchistyczne poglądy, a z drugiej popierający wykorzystywanie mas biedaków pozbawionych wszelkich praw. Sprzeczność, która w końcu rozerwie was na strzępy. Sprzeczność, która teraz popycha was do mieszania się w sprawy innych narodów. Czy nie obawiacie się, że nacjonalizm wybuchnie z francuskiego krateru jak lawa i zaleje całą Europę, niszcząc na zawsze waszą równowagę sił, i czy angielskie matki nadal straszą dzieci opowieściami o „Bonapartusiu”, który porwie je, jeśli nie będą grzeczne?

Roześmiałem się, nie inaczej bowiem straszyła mnie moja matka, ale podniecony Bourne kontynuował ostrzejszym tonem:

— Ned, wśród młodych Anglików jest odłam zwany: Synowie Gaskonii. Czy znasz ich teorie?

— Słyszałem o nich — przyznałem sztywno.

— Synowie Gaskonii uosabiają pewną cechę waszego charakteru narodowego. Wciąż żyją myślami o przeszłości. Dawne wydarzenia napawają ich jednocześnie lękiem i chęcią zemsty. Po podboju Normanów w Anglii i Walii wzniesiono sznur fortów, rozsianych co jakieś dwadzieścia mil. Miały zapewnić kontrolę podbitych terenów. Z czasem pobudowano w tych miejscach wielkie zamki, takie jak Windsor czy Tower. A północ Anglii starto z powierzchni ziemi.

Zmarszczyłem brwi.

— Ale to było osiem wieków temu — powiedziałem. — Kogo teraz obchodzą tamte sprawy?

Bourne się roześmiał.

— Dla Synów Gaskonii to było wczoraj. Cała późniejsza historia, bagaż wiktorii i klęsk, tylko umacnia ich lęki. Nie przestają rozpamiętywać utraty Gaskonii, angielskiego dominium do szesnastego wieku, kiedy to Maria Tudor utraciła waszą ostatnią cząstkę wybrzeża kontynentu, Calais. Vicars, Synowie Gaskonii planują ostateczne rozwiązanie wiekowego „problemu Francuzów”. Znów dzioby okrętów rozprują wody kanału la Manche, znów nastąpi podbój, znów wyrośnie sznur straszliwych fortów. Lecz tym razem z ich wieżyczek wyjrzą działa antylodowe i tym razem to Francja znajdzie się pod butem Anglików.

— Ależ to jakaś potworność — stwiedziłem wstrząśnięty.

— Spytaj Holdena — warknął Bourne. — No jak, sir? Zaprzeczy pan istnieniu takiego ruchu? I temu, że sympatyzuje pan z jego celami?

Holden otworzył usta, szykując się do odpowiedzi, ale nie zdołał jej udzielić; z otwartego luku nad naszymi głowami rozległ się bowiem straszliwy krzyk.

Spojrzeliśmy po sobie ze zgrozą, gdyż był to głos Travellera, naszego pilota, gdy pędziliśmy ku Księżycowi, i ten głos wyrażał śmiertelną mękę!

Bezradny uniosłem wzrok. Promień księżycowego światła przebijał się przez otwór w suficie, dobrze widoczny w zadymionym wnętrzu saloniku. Przeczuwałem ciąg niewesołych zdarzeń i wezbrała we mnie dziwna uraza wobec losu. Zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę pragnę tylko siedzieć w wygodnej kabinie i rozprawiać o polityce, a wszystko niech rozwiąże się samo… na dobre czy złe.

Lecz wyglądało na to, że niepodobna dłużej ukrywać się przed przyszłością.

Zerknąłem na Holdena.

— Jak myślisz, George? — spytałem. — Co powinniśmy uczynić?

— Nie mam pojęcia — odparł Holden, gryząc paznokieć.

— Z pewnością wydarzyło się coś złego. Bo czemu by tak straszliwie krzyczał…? Ale dlaczego nie wezwał pomocy?

— To nie byłoby w stylu sir Josiaha, sir — oznajmił Pocket.

— Nigdy nie przyznałby się do słabości.

— No, w takiej sytuacji to diabelny brak odpowiedzialności — parsknął Holden.

— Chyba że jest całkowicie bezradny — szepnąłem. — Być może leży tam nieprzytomny… albo nawet martwy! A w takim razie „Faeton” jest pozbawiony pilota…

Tylko Bourne, przygarbiony na swoim strapontenie, wydawał się nieporuszony tą dramatyczną wizją.

— Ależ, Ned, nie dajmy się unieść wyobraźni — powiedział Holden zdławionym głosem.

— Myślę, że ktoś z nas powinien tam iść — stwierdziłem.

— Nie radziłbym, sir — zaoponował Pocket. — Sir Josiahowi to by się nie spodobało…

— Do diabła z tym, co mu się podoba i nie podoba. Człowieku, mówię, tu chodzi o życie wszystkich!

— Ned, zastanów się — rzekł ze zdenerwowaniem Holden. — Co będzie, jeśli znajdziesz się między pokładami właśnie w chwili, w której Traveller włączy silniki? Grozi ci wpadnięcie na gródź, rana lub śmierć. Nie. Wydaje mi się, że powinniśmy spokojnie siedzieć i czekać.

Pokręciłem głową na znak, że nie zgadzam się z tym stanowiskiem. Jeśli Holdena strach obleciał, to cóż, współczułem mu i nie miałem zamiaru tego komentować. Ale nie zamierzałem też stosować się do podobnych rad. Wręcz przeciwnie, odpiąłem pasy i odepchnąłem się od strapontenu.

— Panowie, proponuję zajrzeć na górę — powiedziałem. — Być może Traveller jest zdrów i cały, a wtedy nie spotka mnie nic gorszego nad zalew wysmakowanych złośliwości. Ale jeśli wydarzyło się coś złego, to być może uda mi się w czymś pomóc. Wy raczej zostańcie na miejscu, przypięci pasami.

I czując ich bezradne spojrzenia na plecach, wzbiłem się w powietrze i przecisnąłem przez luk.


Księżyc wisiał nad „Faetonem” jak pobrużdżone niebo. Latający statek zaprzestał obrotów względem swej osi. Słońce leżało gdzieś po naszej lewej stronie, a cienie na jaśniejącej powierzchni Księżyca wydłużyły się i wyostrzyły, przypominając rozlany atrament. Postrzępione szczyty i brzegi kraterów przesuwały się za bulajami mostka z prawej do lewej, co dowodziło, iż podróżujemy blisko krzywizny satelity, w kierunku jego nocnej strony.

Patrzyłem zafascynowany. Wiedziałem, że żaden człowiek na Ziemi, nawet uzbrojony w najpotężniejszy teleskop, nie oglądał tak oszałamiających szczegółów tego złowieszczego świata.

Zauważyłem z ciekawością, że wielkie kratery, które z mojego miejsca przypominały obwarowane obozy, zdają się otaczać centralne wzniesienie, podczas gdy mniejsze kratery opadają ku środkowi; dostrzegłem też, że kratery zachodzą na siebie, tak jakby Księżyc był ofiarą deszczu meteorów lub innych ciał niebieskich nie raz, ale wiele, wiele razy. To, że brzegi mniejszych kraterów były ostre, świadczyło o ich młodym wieku, co znaczyłoby, iż te meteorytowe bombardowania trwają do dziś.

Pokazał się nowy element księżycowego pejzażu, brzeg niezwykle wyniosłego krateru — tyle że w tym świecie opływowych kształtów jego ściany opadały prostopadle od góry do dołu naszego okna. Co dziwne, nie widziało się w nim innych kraterów, chociaż teren był bardzo zróżnicowany. Odepchnąłem się od pokładu i uniosłem ku szczytowi kopuły. Gdy rozejrzałem się po Księżycu, zapuszczając wzrok w mroczne regiony, stwierdziłem, iż dziwny obszar wyzbyty kraterów nie ma końca. Wielka ściana znikała już za statkiem i ku memu zdumieniu przekonałem się, że wcale nie jest prostopadła, spada ku popękanej powierzchni wielką krzywizną i nagle zdałem sobie sprawę, iż ściany tego krateru niemal przygniatają swą wielkością satelitę!

Teraz wiedziałem, iż musieliśmy dotrzeć do strony Księżyca niewidocznej z Ziemi, gdyż ten monstrualny krater zajmował większość hemisfery, znacznie przekraczając swoim ogromem tak wielkie niecki strony widzialnej, jak Copernicus i Ptolemeus.

Niebawem graniczna ściana znikła za horyzontem, ale jej przeciwległa siostra nadal pozostawała niewidoczna i wpatrywałem się z podziwem w setki mil pustki — pustki nawet wedle lunarnych standardów.

Zza pleców dobiegł mnie słaby jęk.

Odwróciłem się w powietrzu, uświadomiwszy sobie raptem swą misję. Biedny Traveller leżał przymocowany pasami do swego tronu, kryjąc twarz w wielkich dłoniach. Cylinder unosił się obok, kosmyki siwych włosów rozłożyły się w powietrzu. Do prawego uda inżyniera był przypięty grubaśny otwarty notatnik. Wiedziałem, że podczas ostatnich kilku dni gromadził w nim pieczołowicie szczegóły lotu — manewry, pracę silników — aby zapewnić nam bezpieczne lądowanie.

Zrobiłem zgrabnego koziołka w powietrzu, odbiłem się od bulaja i opadłem łagodnie obok Travellera. Delikatnie potrząsnąłem go za ramię.

— Sir Josiah, co pana dręczy?

Uniósł twarz. Wyrażała zarazem gniew i rozpacz, a tęczówki zwęziły się do rozmiarów niebieskich punkcików w cieniach Księżyca.

— Ned, jesteśmy w kropce! W kropce! Dotrzeć tak daleko, znieść tak wiele po to, aby przekonać się, że ten pompatyczny Duńczyk to nie tylko idiota, ale i szaleniec!

— … Jakiego Duńczyka ma pan na myśli? — spytałem ostrożnie.

— Hansena, oczywiście, i jego absurdalną teorię jajowatego kształtu Księżyca. Spójrz na to! — Pogroził pięścią zrytemu krajobrazowi, który rozciągał się nad nami. — To jasne jak słońce, że Księżyc ma idealnie sferyczny kształt, że jego masa musi być równo rozłożona, że tylna strona tego przeklętego świata jest równie pozbawiona powietrza jak przednia!

Wpatrywałem się w bezludny pejzaż. W głębokich cieniach poszarpanej krainy coś błyskało i migotało, być może granit lub kwarc. Doszedłem do wniosku, że nagły upadek ducha Travellera nie jest spowodowany rozpaczą czy lękiem, lecz poczuciem zdrady — przez sam Księżyc, przez Stwórcę, który miał czelność wymyślić ciało niebieskie z gruntu nie odpowiadające potrzebom inżyniera, a nawet przez tego biednego Hansena, który z całej wymienionej trójcy był z pewnością najmniej winny!

Traveller spoczywał na kanapce, wpatrywał się w Księżyc i mruczał coś pod nosem.

Byłem oszołomiony. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli nawet lądowanie na Księżycu jest przedsięwzięciem bezowocnym, nie mamy wyboru. Musimy trzymać się planu, jedynie bowiem Traveller mógł doprowadzić naszą podróż do szczęśliwego zakończenia. Ale inżynier najwyraźniej odgrodził się od wszystkiego i nie nadawał się do pilotowania statku.

Musiałem coś zrobić, albowiem mimo wszystkich dotychczasowych usiłowań groziła nam rychła śmierć.

Wyciągnąłem dłoń i z pewnym ociąganiem potrząsnąłem Tra-vellera za ramię.

— Sir Josiah, nie tak dawno oskarżał mnie pan o brak wyobraźni. Teraz czuję się zobowiązany wytknąć panu ten sam mankament. Czy to nie pan tłumaczył, że bez względu na to, czy odniesiemy sukces czy poniesiemy porażkę, będziemy żyli lub nie, powinniśmy spodziewać się wielkiej frajdy?

Cienie Księżyca wyostrzyły jego oblicze i po raz pierwszy, od kiedy go poznałem, Traveller wyglądał na swój wiek.

— Zawierzyłem wariackim teoriom Hansena, Ned — szepnął. — Moje nadzieje na znalezienie wody upadły i trudno mówić o jakiejkolwiek frajdzie, wielkiej czy małej. Czeka nas śmierć.

Był stary, zmęczony, przestraszony i zdumiewająco bezbronny; czułem się zaszczycony, że ten wielki mąż zdjął przy mnie maskę i odsłonił prawdziwe oblicze. Ale w tej chwili potrzebowałem dawnego Travellera, szalonego, pewnego siebie aroganta! Wskazałem w górę.

— Ale sir, przynajmniej w dalszym ciągu mamy pańskie cudo! Niech pan spojrzy na wnętrze tego krateru. Odkryliśmy najpotężniejszy region satelity, stosowny pomnik pańskich osiągnięć, i jeśli przyszłe pokolenia kiedykolwiek będą miały okazję poznać naszą odyseję, z pewnością nazwą ten obszar imieniem wielkiego Josiaha Travellera!

To obudziło w nim cień zainteresowania i uniósł platynowy nos, aby spojrzeć na srebrny pejzaż.

— Krater Travellera. Może. Niewątpliwie użyje się jakiejś zwulgaryzowanej nazwy łacińskiej.

— I niech pan pomyśli, co za uderzenie spowodowało tak monstrualną bliznę. Ten cholerny Księżyc mało się nie rozleciał na dwoje.

Podrapał się po brodzie i zmierzył bacznym wzrokiem krater.

— Trudno przyjąć, żeby to był meteoryt… Nie, Ned, podejrzewam, że przyczyna tego wgłębienia musiała być dużo bardziej niesamowita.

— O czym pan myśli?

— O antylodzie! Ned, jeśli tę niesamowitą substancję odkryto na powierzchni Ziemi, czemu nie miałaby występować na innych planetach i satelitach? Wyobrażam sobie ciało niebieskie, coś w rodzaju komety, przybywające z gwiazd i wpadające w Układ Słoneczny. Składa się w przeważającej części lub w całości z antylodu. Pod wpływem ciepła Słońca drobne skupiska lodu wybuchają, a koszmarne cielsko wpada w konwulsje, targające nim we wszystkich możliwych kierunkach. W końcu, świecąc i płonąc, spada na Ziemię… Ale na swej drodze napotyka nieruchome ciało cierpliwego towarzysza naszej planety. Wybuch jest niebywały — jak powiedziałeś — niemal rozdziera Księżyc na pól. Ściany krateru toczą się po torturowanej powierzchni niczym morskie fale. I należy wyobrazić sobie miliony ton sproszkowanych księżycowych skał i pyłu wyrzucone w przestrzeń wraz z kawałkami antylodowej komety. Być może niektóre jej fragmenty dotarły nawet na powierzchnię samej Ziemi.

Wpatrywałem się w opustoszały pejzaż i zadrżałem, wyobraziwszy sobie go nałożonego na mapę Europy.

— W takim razie musimy być wdzięczni Księżycowi, że zatrzymał kometę i nie spadła na Ziemię, sir Josiah.

— W rzeczy samej.

— A nie przypuszcza pan, że nędzny profesor Hansen mógł jednak mieć rację? Czy na Księżycu nie było obszaru okrytego powietrzem, być może zamieszkałego, lecz zrujnowanego wybuchem antylodu?

Pokręcił przeczącą głową, dając przy tym wyraz pewnej tęsknocie.

— Nie, chłopcze. Obawiam się, że zacny Duńczyk mylił się całkowicie, gdyż sama geometria Księżyca wyklucza teorię jajowatego kształtu. Szansę znalezienia wody potrzebnej nam do przeżycia są nadal bliskie zeru.

Zdesperowany odwróciłem twarz ku ciemniejącemu nad nami pejzażowi. Tak więc dzięki mym dyplomatycznym zdolnościom udało mi się wyciągnąć Travelłera z marazmu i strachu — lecz nie do tego stopnia, żeby zechciało mu się kiwnąć palcem w celu uratowania nam życia.

…Lecz wtem po raz wtóry dostrzegłem migotanie jakby światła setek gwiazd betlejemskich; ostre, szkliste błyski pośród poprzewracanych gór księżycowych.

— Traveller! — krzyknąłem. — Zanim całkowicie pogrąży się pan w rozpaczy, niech pan spojrzy w górę. Co tam tak błyszczy?

Znów potarł podbródek, ale poszedł za moją wskazówką.

— To może być byle co, chłopcze — powiedział łagodnie. — Kawałki kwarcu albo skalenia…

— Ale to może być też woda! Zamarznięte kałuże lśniące w promieniach Słońca!

Spojrzał na mnie niemal z dobrocią i wyczułem, że szykuje się do rozwlekłego wykładu na temat źródła mojego ostatniego złudzenia — po czym na jego obliczu zajaśniała determinacja, niczym Słońce, które wynurza się zza zwałów chmur.

— Na Boga, Ned, może masz rację. Kto wie? I na pewno nigdy niczego się nie dowiemy, jeśli pozwolimy „Faetonowi” spaść bezwładnie na to gruzowisko. Dość tego! Ten świat czeka na nasz podbój. — Złapał cylinder i wcisnął go na głowę.

Ogarnęło mnie uniesienie.

— Czy przystąpi pan do realizacji planu, który czeka przygotowany w pańskim notatniku?

Zerknął na notatnik. Nadal spoczywał przypięty do jego kolana.

— Co, mam trzymać się tego? Obawiam się, że zbyt daleko odbiegłem od harmonogramu. — Cisnął notatnik daleko w cienie. — Za późno na kalkulacje i wyliczenia. Teraz musimy poprowadzić „Faetona” tak, jak miał być prowadzony — ręką, głową i okiem. Trzymaj się, Ned!

Szarpnął dźwignie. Antylodowe rakiety zahuczały i padłem na pokład.

Rozpoczął się kilkuminutowy koszmar, atakujący mój umysł kłębem obrazów i dźwięków. Silniki wyły jak opętane, a podłoga mostka — szereg nierówno dopasowanych płyt, mocowanych śrubami — wciskała się w moją twarz i tors. Nie pozostało mi nic innego jak złapać się pierwszego lepszego uchwytu — były to żelazne nóżki kanapki pilota. Pomyślałem przy okazji, że Traveller zachował się nie inaczej niż zwykle, całkowicie lekceważąc zdrowie i życie tych, których usiłował ratować. Z pewnością kilkusekundowa zwłoka, która pozwoliłaby mi dotrzeć do kabiny, nie miała żadnego znaczenia.

Po pewnym czasie światło Księżyca się zmieniło. Cień mojej głowy na pokładzie poruszył się i wydłużył. W końcu objęła nas ciemność, rozjaśniona tylko słabym blaskiem zwojów Ruhmkorffa. Uznałem, że latający statek zrobił zwrot i jest skierowany rufą ku Księżycowi.

Wreszcie przyszła błogosławiona ulga, silniki przycichły! Chociaż wyły dalej, to było o wiele ciszej i miałem wrażenie, jakby zdjęto mi z pleców wielki ciężar. Ostrożnie oderwałem twarz od podłogi, następnie uniosłem się na czworaki, potem wstałem — i ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że nadal stoję na pokładzie, nie unoszę się w powietrzu!

— Sir Josiah! Już nie fruwamy…

Leżał na kanapce, lekko poruszając dźwigniami.

— Och, cześć, Ned. Całkiem zapomniałem, że tu jesteś. Tak, już nie spadamy swobodnie. Zdecydowałem, że najlepiej uczynię, łapiąc byka za rogi. Tak więc skierowałem nas prosto ku Księżycowi, od którego zresztą dzieliło nas marne kilka tysięcy mil…

— Myślałem, że zostanę zmiażdżony o te płyty.

Popatrzył na mnie z lekkim zdziwieniem.

— Doprawdy? Ale przecież ciążenie było tylko nieco większe od ziemskiego. — Zdziwienie przeszło w surowość. — Lot cię osłabił. Ostrzegałem, mówiłem, że masz uprawiać gimnastykę jak ja. To cud, że twoje zetlałe kości nie rozprysły się w proch.

Już byłem gotów mu wyjaśnić, dlaczego to nie ćwiczyłem dziarsko, idąc za jego przykładem — a mianowicie dlatego, że przez kilka dni nie mogłem ruszyć ręką ni nogą po tym, jak dokonałem ponoć heroicznego czynu w przestworzach — ale dałem sobie spokój z usprawiedliwieniami.

— Więc odwrócił pan statek — powiedziałem.

— Tak, i teraz opadamy na Księżyc, ustawieni do niego tyłem — radośnie potwierdził moje przypuszczenie. — Odczuwasz obecnie swój ciężar. Jego wielkość jest taka sama, jak na Księżycu. Jedna szósta twojego ciężaru na Ziemi. Zmniejszyłem prędkość do możliwego najmniejszego poziomu i utrzymuję ją. — Zmierzył mnie surowym, pytającym wzrokiem. — Zakładam, iż rozumiesz dynamikę naszej sytuacji. To, że równowaga przyciągania księżycowego i ciągu rakiet nie jest dziełem przypadku?

— Może sprawy teorii zostawimy sobie na potem — odrzekłem sucho. Stanąłem na czubkach palców i podskoczyłem w górę. W mym osłabionym stanie nawet cząstkowa grawitacja wydawała się znacząca, ale z łatwością wzbijałem się w powietrze. — Więc takie wrażenia będą towarzyszyły przechadzce po Księżycu?

— Jak najbardziej. — Wykręcił głowę i spojrzał w peryskop. — Teraz muszę ustalić miejsce lądowania. O zachodzie Słońca spoczniemy między księżycowymi górami.

Trzymając się kanapki, odwróciłem się i wyjrzałem przez bulaje. Niebo z wyłączeniem obszaru Słońca było zupełnie mroczne, a jako że opadaliśmy ku niewidocznej z Ziemi stronie Księżyca, nasza planeta ukryła się przed nami. Nagie iglice skalne, potrzaskane w wyniku przedwiecznego zderzenia, wyciągały ku nam ząbkowane krawędzie. Cienie rozlewały się niczym upuszczona krew.

— Czemu nie wylądujemy w świetle? — spytałem. — Te cienie skutecznie utrudniają znalezienie bezpiecznego lądowiska.

— Ale „Faeton” nie był projektowany z myślą o długim pobycie na Lunie, Edwardzie! — powiedział z pewną niecierpliwością Traveller. — Przypomnij sobie, że przebywając w przestrzeni, musi stale wirować wokół swej osi, aby uniknąć przegrzania jednej ze stron kadłuba. Kiedy wylądujemy, taki ruch będzie niemożliwy, a Słońce operuje na powierzchni Księżyca równie mocno jak między planetami. Mam tylko nadzieję, że kiedy z łaski Pana przeżyjemy lądowanie, nasz pobyt na powierzchni nie przekroczy kilku godzin, gdyż nawet krótki okres w bezlitosnym blasku Słońca naraziłby nasz delikatny statek na spalenie. Z drugiej strony księżycowa noc grozi nam zamarznięciem na lód. Tak więc najlepiej postąpimy, umieszczając ułamek powierzchni kadłuba w cieniu, a resztę w Słońcu; osiągniemy w ten sposób pewną równowagę między ogniem i lodem.

Osuwaliśmy się w księżycowy pejzaż. Wokół wyrastały przewrócone góry, a z dołu unosiły się warkocze pyłu, poruszone pracą dysz.

Obudziła się we mnie wiara, że przeżyjemy tę operację.

Silniki, pracujące do tej pory z basowym pomrukiem, zakaszlały niepewnie i umilkły. Odwróciłem się, pełen szaleńczej nadziei. Wylądowaliśmy na powierzchni? Lecz kiedy spojrzałem w dół, ze zgrozą stwierdziłem, że moje stopy odrywają się od podłogi.

— Sir Josiah! — wrzasnąłem. — Znów unoszę się w powietrzu !

— Paliwo nam się skończyło, Ned — powiedział ze spokojem inżynier. — Opadamy swobodnie. Uczyniłem, co w mojej mocy. Teraz pozostała nam tylko modlitwa.

Pejzaż księżycowy ruszył ku nam z większą prędkością, kiwając się na boki.

Tysiące pytań przemknęło mi przez głowę. Jak wysoko wisieliśmy nad powierzchnią, kiedy silniki odmówiły współpracy? Ile wynosi przyspieszenie podczas spadania w warunkach słabej lunarnej grawitacji? Jak silne zderzenie wytrzyma „Faeton”? A może rozpęknie się jak skorupka jajka i wypadniemy z niego wszyscy na bezlitosne księżycowe kamienie niczym ciepłe, miękkie, bezbronne kurczęta?

Rozległ się zgrzyt metalu o skałę.

Kolejny raz padłem na pokład. Usłyszałem brzęk szkła, trzask materiału i skóry. Pokład wykrzywił się szaleńczo i zjechałem kilka stóp, lądując pod zestawem instrumentów pokładowych. Pokład wrócił do normalnej pozycji. Przycisnąłem twarz do płyty podłogowej, oczekując chwili, w której kadłub pęknie, powietrze ucieknie mi z płuc i nigdy więcej nie zaczerpnę oddechu…

Lecz odgłosy zderzenia zamarły; statek wbił się nieco głębiej w wymoszczone skalne gniazdo. Zapanowała wielka cisza; nie towarzyszył jej gwizd uciekającego powietrza ani zgrzyt metalu; wciąż żyłem i oddychałem równie wygodnie jak do tej pory.

Powoli dźwignąłem się na nogi, nie zapominając o niskiej lunarnej grawitacji. Sir Josiah stał na swojej kanapce, uwolniony od pasów bezpieczeństwa. Wziął się pod boki i w cylindrze zuchowato zatkniętym na głowie ogarniał wzrokiem swoje nowe włości.

Wdrapałem się obok niego. Kosztowało mnie to niewiele wysiłku. Teraz dostrzegłem, że jego marynarka jest rozdarta na plecach i krew sączy się równym strumyczkiem z pomarszczonego policzka, rozciętego do skroni.

Otaczało nas skalne miasto. Cienie uciekały przed Słońcem, jeszcze wyglądającym zza odległego szczytu. Teren był pozbawiony powietrza, opuszczony, absolutnie nieprzyjazny człowiekowi — a jednak zdobyty.

— Dobry Boże, Traveller, doprowadził nas pan na Księżyc. Chwała pana umiejętnościom nawigatora i talentom inżyniera, ale wszystko to nic w porównaniu z żelaznym opanowaniem i wizjonerstwem pańskiego geniuszu.

Zbył moje słowa pomrukiem i rzekł:

— Piękne mowy są dobre na pogrzebach, Ned. Daleko nam jeszcze do roli bohaterów tych obrządków. Mamy zadanie do wykonania. — Wskazał na Słońce. — Powiedziałbym, że za jakieś sześć do ośmiu godzin Słońce całkiem zniknie za tamtą skalną wieżyczką i powróci nie wcześniej niż za dwa tygodnie. Jak się nie ruszymy, to powoli, ale nieodwołalnie, zamarzniemy na kamień. Potrzebujemy wody, Ned, i im szybciej się stąd wydostaniemy i przyniesiemy ją sobie, tym szybciej Pocket zaparzy nam czajniczek wyśmienitej herbatki i wyruszymy z powrotem na matkę Ziemię!

Mimo niewielkiej grawitacji miałem wrażenie, że zaraz upadnę, tak wielka słabość ogarnęła każdy z moich członków. Kolejny raz bowiem Traveller potwierdził moje przewidywania. Gdyby nawet całe wiadra cennej wody leżały za pobliskimi skałami, tylko jeden z nas miał opuścić latający statek i przynieść je do środka. I wiedziałem, że tym kimś mogę być tylko ja!

Загрузка...