W Ostendzie spędziliśmy kilka dni. Następnie udaliśmy się na miejsce budowy „Księcia Alberta”, jedenaście mil na południe od Brukseli.
Szyna kolei napowietrznej skręcała nad stolicą Belgii z północy na południe, podążając śladem kolei żelaznej. Obejrzeliśmy rozległe leśne przestrzenie Domaine Royal i przemknęliśmy nad spiczastym dachem Gare du Nord, głównego dworca. Ostre słońce nadawało Brukseli wygląd średniowiecznego malowidła, eleganckiego, złotego i ozdobnego, pełnego barw i życia.
Parc du Bruxelles rozłożył się pod nami niczym zielono-biała chusteczka rzucona przed bramy miasta. Oddalaliśmy się coraz bardziej na południe.
Wiejskie okolice były zielone i urozmaicone, tak że poczuliśmy się prawie jak nad wesołą Anglią. Suchy dok „Księcia Alberta”, który niebawem przesłonił horyzont, był jaskrawą plamą hałd węgla, zardzewiałego żelaza i oleju.
Do stacji końcowej położonej blisko suchego doku przybyliśmy około szóstej wieczór. Zjechaliśmy na ziemię ruchomymi schodami, poprzedzani sznurem niewiast słusznych kształtów i wieku, odzianych w aksamity; obserwowaliśmy je z rozbawieniem, kiedy lawirowały między błotem i żelastwem, osuszając przy tym rąbkami sukien oleiste kałuże.
Prezentację „Alberta” zaplanowano na południe następnego dnia i wezwaliśmy dorożkę, aby przewiozła nas do gospody. Pojazd podskakiwał na nierówno ułożonym bruku, kiedy rozweseleni oglądaliśmy okolicę. Wokół doku wyrosło tymczasowe miasto — wzniesione z nie heblowanych desek, blachy żelaznej i kartonów, niemniej jednak miasto. W wielu pubach i szynkach było rojno i gwarno jak w ulu, chociaż wieczór był jeszcze wczesny. Piwo serwowane w wielkich ilościach wyraźnie przypominało dobre, ciężkie ale, jakie podają w starej Anglii. Panowała atmosfera wiejskiego jarmarku; akrobaci bez przerwy płoszyli nasze szkapy, wyskakując na ulicę, dostrzegliśmy też kram londyńskich kukiełek, Puncha i Judy, przeniesiony żywcem z East Endu. Otaczała go czereda dostatnio ubranej dzieciarni. Szyldy reklamowały takie okazy, jak sześcionożna owca i człowiek-arytmometr; wszędzie unosiła się woń gorących kasztanów, jabłek w cieście i słodyczy, brzęczały katarynki, zawodziły karuzele, uszy przewiercał gwizd glinianych kogucików.
— Dobry Boże, Holden, co to za Belgia! — powiedziałem, rozradowany tym wszystkim. — To zupełnie jak błogosławiona Wyspa Romansów.[1]
W jego oczkach zabłysły iskierki rozbawienia.
— Oto słowa kosmopolitycznego dyplomaty. A czego ty byś szukał na Wyspie Romansów, Ned, hę? — Poczułem, że czerwienię się jak burak, ale uniósł pulchną dłoń. — Mniejsza z tym, chłopcze, też byłem kiedyś młody. I czemu tu się dziwić. „Książę Albert” to pierwszy liniowiec lądowy wyruszający na równiny północnej Europy, jednostka angielska — zaprojektowana przez angielskich twórców, wyposażona przez angielskich inżynierów, zbudowana przez angielskich stoczniowców. Dzięki temu mila kwadratowa belgijskiej ziemi stała się częścią East Endu. To nasza angielska kolonia, chłopcze, być może symbol naszej technologicznej dominacji w Europie.
Przybliżyliśmy się do centrum tętniącego życiem obszaru. Tawerny i pensjonaty gęsto otaczały dziwny wzgórek. Pokryty trawa., najwyraźniej usypany ludzkimi rękami, wyrastał jakieś sto Pięćdziesiąt stóp ponad resztę terenu. Na jego szczycie spoczywał kamienny lew; wspierał łapę na ziemskim globie, wzrok mając utkwiony w oddali.
Kiedy Holden zwrócił się do mnie, w jego głosie znów pojawiła się ta sama co uprzednio, niepokojąca nuta:
— Oto mamy Butte de Lion, Ned. Lwi Wzgórek. Wzniesiony z ziemi, którą wdzięczni krajowcy dostarczyli koszami i workami z pól bitewnych, tak aby nasza sławna wiktoria została upamiętniona po wsze czasy. — Wpatrzony w szlachetne zwierzę, wyrzeźbione w kamieniu, przygryzał dolną wargę.
Ja również wpatrywałem się w lwa z zachwytem i podziwem, usiłując wyobrazić sobie tamten czerwcowy dzień, pół wieku temu, kiedy Wellington wreszcie zmierzył się wzrokiem z Korsykaninem niedaleko stąd…
Gdyż była to oczywiście wieś Waterloo i gdzież, jak nie tam, było stosowniejsze miejsce budowy nowoczesnego symbolu triumfu Brytanii? (Chociaż przyszło mi na myśl, iż angielska armia potrzebowała śmiałej interwencji Prusaków, aby rozbić francuską nawałę. Jednakże ugryzłem się w język i nie przypomniałem tego faktu Holdenowi).
Ten pochylił się i wskazał przed siebie fajką.
— Patrz…
Nowy pomnik, liniowiec lądowy, rozpierał się po zachodniej stronie horyzontu, na tle nisko wiszącego słońca. Szkielet statku wynurzał się z morza byle jak skleconych chat i budek, najeżony rusztowaniami i obwieszony brezentowymi płachtami. Elektryczne łuki rozjaśniały rusztowania; w ich blasku mrowili się robotnicy.
Holden przemówił ściśniętym głosem, jakby był bliski łez:
— Ale widok, Ned. Co ludzie z kontynentu myślą o takich przedsięwzięciach? Są jak średniowieczni wieśniacy, którzy ze słomą we włosach i rozdziawionymi gębami wpatrywali się w strzeliste kształty gotyckich katedr.
Miałem na końcu języka uwagę, że gdybyśmy potrafili odnaleźć jakiegoś Belga w tym zbiorowisku sprytnej londyńskiej gawiedzi, to być może udałoby się nam zapoznać z jego poglądami na tę sprawę — gdy z nieba runął hałas tak potężny, tak przygniatający, jakby dłoń Boga spoczęła na dachu dorożki. Konie stanęły dęba i zarżały. Pojazd zakołysał się niebezpiecznie.
Nad nami przesunęło się światło, białe i ostre, rzucając ostre jak nóż cienie na młody pejzaż.
W rozbawionym tłumie zapadła cisza. Światło minęło rozległe kształty „Alberta” i opadło, zaćmiewając słońce.
— Dobry Boże, Holden — szepnąłem. — Co to było?
Uśmiechnął się szeroko.
— Sir Josiah Traveller, członek Królewskiego Towarzystwa Naukowego, przeleciał nad nami na pokładzie swojego powietrznego powozu, „Faetonu” — oznajmił z emfazą.
Wpatrywałem się w gasnący blask.
Hałas otoczył nas z powrotem, powróciwszy niczym fala odepchnięta od brzegu, a dorożka znów ruszyła przed siebie.
Naszą gospodę prowadził Belg z dziada pradziada. Dom był ciasny i marnie umeblowany, ale czysty, a pożywienie, chociaż proste, było zdrowe i syte, w angielskim stylu.
Poszliśmy spać wcześniej i o ósmej rano ósmego sierpnia, w dniu prezentacji, przywdzialiśmy nasze najelegantsze stroje, po czym wyruszyliśmy na statek. Gospoda znajdowała się może ze dwie mile od doku i byłem gotów wezwać powóz, ale Holden sprzeciwił się, argumentując, iż poranny spacer przyjemnie nas orzeźwi.
Tak więc ruszyliśmy przez brudne, zaśmiecone ulice. Napędzana piwem zabawa kręciła się w najlepsze mimo wczesnej pory — lub też, jak zauważył Holden, nie skończyła się od ostatniej nocy. Wyglądało to na wielkie zaimprowizowane przyjęcie; oglądaliśmy dobrze ubranych dżentelmenów z miasta stawiających piwo usmolonym cieślom okrętowym, podczas gdy panie ze wszystkich klas mieszały się ze sobą, okazując zdumiewającą obojętność względem doboru odpowiedniego towarzystwa. Kiedy szliśmy ulicami wśród roześmianych tłumów, krew szparko krążyła mi w żyłach i czułem rosnące uniesienie.
Minęliśmy róg i ujrzeliśmy statek w pełnej krasie.
Zaparło mi dech. Holden zatrzymał się jak wryty i zatknął kciuki za połyskliwy łańcuszek opinający wydatny brzuch.
— To dopiero widok. Chciałbyś podziwiać go z ciasnej dorożki, Ned?
Wielki liniowiec lądowy wychynął już spod brezentów i rusztowań i spoczywał pośrodku płaskiego belgijskiego pejzażu niczym ogromna, nieprawdopodobna bestia, okrążona dźwigami i suwnicami.
Podeszliśmy bliżej. Miał postać oceanicznych kuzynów, ostry dziób i zaokrąglony kil, ale brakowało mu opływowości kształtów, a pomalowane na biało burty pyszniły się iluminatorami, oszklonymi zejściówkami i galeriami widokowymi. Trzy pary kominów, jaskrawoczerwonej barwy, zwieńczone miedzianymi opaskami i czarnymi kołpakami, sterczały w niebo. Barwna ciżba roiła się wokół statku, oglądając sześć żelaznych kół, na których spoczywał.
Z każdego komina tryskał pióropusz pary, ale statek pozostawał w spoczynku. Podszedłszy bliżej, dostrzegłem wielkie liny prowadzące do przypominających łopaty urządzeń, wyższych niż człowiek, wrytych w ziemię — były to kotwice lądowe, wytłumaczył Holden, zapobiegające osunięciu się po zboczu. Poza tym „Alberta” przykuwały do ziemi rozliczne pomosty i rampy załadowcze — niczym jakiegoś mechanicznego Guliwera.
Pokład spacerowy, ozdoba górnych partii statku, jeżył się parasolami i przeszklonymi werandami. Dostrzegłem również podium okupowane przez niewielką orkiestrę dętą. Dźwięki muzyki rozchodziły się w stojącym powietrzu.
Podeszliśmy do jednego z kół. Piasta była szersza niż mój tors. Żelazne śruby grube na pięść trzymały w ryzach szprychy.
— Ależ Holden, każde z tych kół co najmniej czterokrotnie przewyższa dorosłego mężczyznę! — wykrzyknąłem zdumiony i zachwycony.
— Masz rację — powiedział. — Statek ma ponad siedemset stóp od rufy do steru, osiemdziesiąt w najszerszym miejscu i ponad sześćdziesiąt od stępki do pokładu spacerowego. Pod względem rozmiaru i tonażu — wynoszącego osiemnaście tysięcy — jednostka jest porównywalna z wielkimi liniowcami oceanicznymi Bruneła… Przecież każde z kół waży trzydzieści sześć ton!
— To cud, że nie osiadł w ziemi, jak obładowany wóz na błotnistej drodze.
— W rzeczy samej. Ale, jak widzisz, do kół przymocowano pomocnicze urządzenia, na których rozkłada się ciężar statku.
Zauważyłem wtedy, że wokół każdego koła rozmieszczono szerokie żelazne łopaty i wędrujący statek miał sam kłaść przed sobą przenośną nawierzchnię.
Wmieszaliśmy się w tłum. Koła i górujący nade mną kadłub wielkości klifowej skały, sprawiły, że poczułem się jak robak obok ogromnego powozu, a Holden w dalszym ciągu wyliczał rozmaite inżynieryjne cuda. Lecz przyznaję, iż ledwo go słuchałem i nie przyglądałem się triumfowi Travellera tak, jak na to zasługiwał. Nieustannie bowiem przeczesywałem wzrokiem tłum, szukając tylko jednej twarzyczki.
W końcu mi się udało.
— Françoise! — krzyknąłem, machając wysoko uniesioną dłonią.
Była w niewielkim towarzystwie, z wolna wspinającym się zejściówką ku jednemu z dolnych pokładów. Grupa składała się z paru dandysów i podobnych krzykliwie odzianych osobników. Françoise się odwróciła i dostrzegłszy mnie, lekko skinęła głową.
Zacząłem się przedzierać przez uperfumowany tłum.
Holden podążył za mną.
— Ach, co to znaczy być młodym — westchnął z rozbawieniem, ale nie bez nutki wyrozumiałości.
Dotarliśmy do pomostu.
— Witam, panie Vicars — powiedziała. Uniosła dłoń w jedwabnej rękawiczce, kryjąc uśmiech, a jej twarzyczka w kształcie serca pochyliła się pod parasolką. — Tak podejrzewałem, że Możemy znów się spotkać.
— Doprawdy? — wysapałem bez tchu i płonąc rumieńcem.
— W rzeczy samej — rzekł sucho Holden. — Cóż za nieprawdopodobny zbieg okoliczności, że dwoje państwa… Auuu!
Kopnąłem go. Był z niego dowcipny chłop na swój sposób, ale w pewnych okolicznościach…
Miała na sobie suknię z niebieskiego jedwabiu, lekką i nęcąco odkrywającą szyję. Kreacja ujawniała, że jej właścicielka jest tak szczupła w talii, iż można by ją objąć jedną dłonią. Poranne słońce, rozproszone pod parasolką, otuliło jej włosy.
Długą chwilę stałem tylko jak ostatni gamoń. W końcu Holden odwzajemnił mi się kopniakiem i otrząsnąłem się.
Jeden z dandysów wystąpił przed resztę towarzystwa i skłonił się z komiczną powagą.
— Panie Vicars, znów się spotykamy.
Facet miał na sobie krótką jasnoczerwoną marynarkę na kamizelce w żółto-czarną szachownicę, zdobionej ciężkimi guzikami z brązu, wysokie buty z przeraźliwie żółtej skóry, bukiecik w butonierce. Oczywiście, wszystko to było zgodne z zaleceniami najświeższej mody i współbrzmiało z wesołą nutą wydarzenia, ale odczułem znaczną ulgę, że spotkawszy się w tym miejscu i czasie z Françoise, byłem w znacznie bardziej stonowanym odzieniu. Z feerii barw wpatrywała się we mnie ciemna szczurza twarz i ogarnięty chwilową paniką szukałem w pamięci nazwiska.
— Ach, monsieur Bourne, co za przyjemność. Uniósł kpiarsko brwi.
— Doprawdy?
Françoise przedstawiła mnie pozostałym towarzyszom — przystojnym młodym ludziom, których twarze i nazwiska nie zachowały się w mej pamięci.
Odwróciłem się ku niej. Uprzednio przygotowałem na tę okazję kilka lekkich i żartobliwych uwag dotyczących literackiej sensacji sezonu — Dwóch narodów, koszmarnej utopii Disraeliego — ale w słowo wszedł mi Frederic Bourne, który powiedział:
— Spodziewam się, że tego dnia nie napotkamy pańskiego pruskiego kolegi, panie Yicars.
Straciłem grunt pod nogami i zdałem sobie sprawę, że tylko otwieram i zamykam usta.
— Hm…
Françoise przyglądała mi się z leciutką naganą.
— Z pewnością rozwój wydarzeń wojennych jest panu wiadomy, panie Vicars?
Holden pospieszył mi na ratunek.
— Ależ w chwili, w której opuszczaliśmy Anglię, wieści były korzystne. Wyglądało na to, że marszałkowie Bazaine i MacMahon dają Prusakom należytą odprawę.
— Obawiam się, sir, że wieści się pogorszyły — odrzekł Bourne. — Bazaine’a wyparto z Forbach-Spicheren i podąża na Metz, podczas gdy MacMahon śpieszy w kierunku Chalon-sur-Marne…
— Nie powinieneś ukrywać powagi sytuacji, Frederiku — stwierdziła ostro Françoise. Przyglądałem się, jak delikatne włoski na jej karku złocą się w słońcu. Zwróciła się do Holdena: — MacMahon został pobity pod Worth. Straciliśmy dwadzieścia tysięcy ludzi.
Holden zagwizdał.
— Mademoiselle, muszę powiedzieć, że to wstrząsające wiadomości. Spodziewałem się, że doświadczone armie Francji będą w stanie nie tylko zatrzymać pruską tłuszczę.
Jej eleganckie rysy ułożyły się w wyraz powagi i zdecydowania.
— Wyobrażam sobie, że nie powtórzymy błędu z przeszłości i docenimy ich potęgę.
Holden potarł podbródek.
— W takim razie podejrzewam, że debata w Manchesterze Musiała rozgorzeć z nową siłą.
— Debata… ? — spytałem.
— Na temat tego, czy Brytania powinna interweniować w sporze. Czy powinna położyć kres tym… tym średniowiecznym kłótniom i krygowaniu się godnym dawnych książątek.
Françoise obruszyła się, śliczne chrapki rozdęły się.
— Sir, Francja odrzuci wszelkie interwencje Brytyjczyków. Francuzi mogą i zdołają obronić Francję. A zwycięstwo tak długo będzie w naszym zasięgu, jak długo ostatni Francuz utrzyma fuzję w dłoniach.
To były twarde słowa, chociaż wypowiedziane łagodnym płynnym tonem — i mimo mego romantycznego zadurzenia zdałem sobie sprawę, że zupełnie nie pasują do młodej piękności jej środowiska. Miałem niezbyt przyjemne uczucie, że muszę się jeszcze wiele dowiedzieć o mademoiselle Michelet, co tym bardziej odebrało mi pewność siebie.
— Hm, czy zmierza pani w kierunku salonu reprezentacyjnego, mademoiselle? Podobno szampan już tryska strumieniami…
— Dobry Boże, nie. — Ukryła wystudiowane ziewnięcie za delikatną skórą rękawiczki. — Gdybym pragnęła oglądać lustra ścienne i arabeski, zostałabym w Paryżu. Zmierzamy do maszynowni i kotłowni, panie Vicars, pod przewodnictwem głównego inżyniera.
Holden się roześmiał, wyraźnie zadowolony.
— To doprawdy wyjątkowa okazja — powiedziała chłodno Françoise. — Czy ma pan ochotę dołączyć do nas, panie Vicars? A może kolejny kieliszek szampana to dla pana przynęta ponad siły?
Bourne prychnął z pogardą.
Tak więc nie miałem wyboru.
— Do kotłowni! — zakrzyknąłem.
U góry zejściówki ziała ościeżnica wycięta w kadłubie statku i zanurzyliśmy się — nie bez pewnych obaw, przynajmniej jeśli o mnie chodzi — w jego mroczne trzewia.
Naszym przewodnikiem był niejaki Jack Dever, inżynier z Przedsiębiorstwa Jamesa Watta, które zbudowało silniki statku, ponury młody człowiek o lisiej twarzy, odziany w roboczy kombinezon ze śladami smaru. Rzednące włosy gładko zaczesał do tyłu i bezwiednie zadałem sobie pytanie, czy użył do tego oleju silnikowego.
Dever bynajmniej nie krył niecierpliwości i rozdrażnienia, gdy nas prowadził do serca statku. Szliśmy gęsiego korytarzem wyłożonym stalowymi płytami.
Zanurzyliśmy się w rozległym pomieszczeniu, którego ściany także zbudowano z żelaznych płyt. Nasz przewodnik z niechęcią oznajmił, że jest to maszynownia, jedna z trzech, każda bowiem obsługiwała jedną oś. Sięgała od burty do burty. Para żelaznych dźwigarów biegła przez całą szerokość pomieszczenia na wysokości dwukrotnego wzrostu mężczyzny sporej postury. Spoczywały na niej silniki wahadłowe — rodzaj urządzeń tłokowych, obecnie w spoczynku, ociekających lśniących olejem. Pary tłoków były skierowane ku sobie, jak mechaniczni zalotnicy, przy czym każda z nich podtrzymywała ogromny trzpień obrotowy w kształcie litery „T”. Sama oś sięgała od ściany do ściany, przebijając trzpienie. Przewodnik monotonnym głosem opowiedział nam, że silniki są wprawiane w ruch przez napędy pasowe, które można odłączyć na rozkaz z mostka (przekazywany rurą głosową).
Spoglądałem na potężny metalowy wał i wyobraziłem sobie połączone z nim ogromne koła, tuż za kadłubem statku. W obliczu tych znieruchomiałych gigantów czułem się nie większy niż mysz. Próbowałem wyobrazić sobie to monstrualne pomieszczenie, gdy „Albert” wyruszy w podróż. Kiedy koła zaczną miażdżyć murawę Europy, jakże będą naprężać się i kurczyć te potężne metalowe kończyny! Maszynownia stanie się istnym domem obłąkanych, a wrzask komend wyzwoli tupot nóg i wysiłek spoconych torsów.
Holden pochylił się ku mnie. Z oczu dziennikarza wyglądało ironiczne rozbawienie.
— Czarujący gość z tego Devera, co, Ned?
Zmarszczyłem brwi.
— No cóż, może facet jest zajęty, Holden. Trzeba brać na to poprawkę.
— Czyżby? Dzisiejsze wydarzenie ma jeden cel: zebranie funduszy na funkcjonowanie statku. Nawet tu, w tym cuchnącym żelaznym bandziochu, powinno się nas witać kwiatami, szampanem i pokłonami! Jestem przekonany, że nasz pan Dever zna się na swoich zaworach bezpieczeństwa i grodziach, ale to katastrofalny prezentator. Czy sądzisz, że nasi towarzysze są gotowi wziąć poprawkę na jego cymbalstwo?
Zerknąłem na Francuzów, ale nie mogłem zgodzić się z ponurą diagnozą Holdena. Młodzi obywatele kontynentu, istne naręcze kwiecia pośród maszyn, spoglądali na gigantyczne silniki z ogromnym podnieceniem i nadzieją. Być może urok i nowość tej konstrukcji nie mieściły się w obszarze cynicznych kalkulacji Holdena.
Usiłowałem zbliżyć się do pachnącej Françoise, ale osiągnąłbym cel jedynie za cenę dobrych manier i dyskrecji. Niemniej jednak ku mojemu zdumieniu dostrzegłem, iż nie jest ani trochę zbita z tropu w obliczu tych stalowych lewiatanów. Na jej twarzy rozkwitł wyraźny rumieniec i ogarnięta radosnym podnieceniem zasypywała naszego naburmuszonego przewodnika lawiną zdumiewających pytań dotyczących czopów korbowych i pomp próżniowych.
Kiedy tak podziwiałem delikatny jak z porcelany profil dziewczyny — niewrażliwy na konkurencyjny urok tych wszystkich ociekających olejem maszyn — Holden przysunął się ku niej.
— Niezwykle pociągająca jest ta cała brutalna siła, mademoiselle.
Odwróciła się ku niemu.
— Jak najbardziej, sir.
— Proszę wyobrazić sobie, jak te tłoki unoszą się i opadają, a obracająca się oś lśni niczym spocona ludzka kończyna… — ciągnął lepkim głosem.
Uniosła brwi o ułamek cala i z ledwo dostrzegalnym uśmiechem odeszła. Holden odprowadzał ją wzrokiem. Na okrągłym obliczu pojawił się wyraz zastanowienia.
Nie spodobał mi się ten mocno obsceniczny ton i kiedy tylko towarzystwo udało się korytarzem do kotłowni, wykorzystałem tę okoliczność, żeby odciągnąć Holdena na bok i wyrazić swoja opinię.
Zmarszczył czoło i zatknął kciuki za łańcuszek zegarka.
— Proszę o wybaczenie, jeśli cię czymkolwiek uraziłem, Ned, ale przyświecał mi pewien cel — wycedził mocno nieszczerym tonem.
— Jaki mianowicie? — spytałem zimno.
— Zastanów się, chłopcze — mruknął. — Wiem, że jesteś oczarowany cudowną panną Michelet, ale musisz przyznać, że jej zachowanie jest zupełnie dziwaczne jak na piękność z wyższych sfer. Ile dziewcząt w jej wieku byłoby gotowych wkroczyć do cuchnącego wnętrza jakiejś maszynerii? I ile zabłysnęłoby znajomością budowy takich urządzeń… A co powiesz na jej obycie w sprawach polityki i wojskowości? Pod uroczą powierzchownością naszej mademoisełle Françoise kryje się dużo więcej, niż jest gotowa ujawnić… i ciekawe, co to takiego.
Zmierziła mnie ta tyrada. W ciągu ostatnich dni Holden okazał się zabawnym i ciekawym towarzyszem podróży, a spostrzegawczość, z jaką oceniał ludzi, była uderzająca; lecz cyniczny chłód, nieustanne zaglądanie pod podszewkę wydarzeń i do ludzkich dusz — nie wspominając o zdecydowanie przesadnym patriotyzmie, który od czasu do czasu dawał o sobie znać — były bardziej niż trochę irytujące.
Może te zachowania wiązały się w pewnej mierze z jego profesją żurnalisty.
Oznajmiłem, że nie zaliczam się do tych, którzy mniemają, iż kobiety nie są zdolne do racjonalnego i naukowego myślenia. Wybuchnął śmiechem, złożył całkiem grzeczne i eleganckie przeprosiny i sprawa została zamknięta.
Na „Księciu Albercie” były trzy kotłownie. Każda obsługiwała jedną oś i każda miała dwa kotły.
Wszystkie urządzenia były żelaznymi pudłami, dwa razy wyż-szymi niż mężczyzna słusznego wzrostu. Szerokość o jedną trze-cią przekraczała wysokość. Gdy zbliżyliśmy się do pierwszego kotła, dostrzegłem, że ma wiele drzwiczek i tabliczek kontrol-nych, a zwieńcza go komin dwustopowej szerokości, sięgający dobre trzydzieści stóp wzwyż i przebijający sufit. Wiele jardów rur, jelit ołowianych i żelaznych, oplątywało każdy komin i sufit, tak że miałem wrażenie, iż połknięty przez jakiegoś gigantycznego atletę oglądam od wewnątrz jego członki.
Żar miejsca był uderzający; czułem omdlenie kołnierzyka i miałem nadzieję, że zbyt szybko nie stracę resztek prezencji. Nie pojmowałem, jak ktokolwiek mógł długo pracować w takich warunkach. Ale poza małą kałużą oleju nie dojrzałem żadnych brudów ani smarów, które zwykle kojarzą się z kotłownią; wydatne brzuchy kotłów lśniły niemal jesiennymi barwami, a wypolerowane rury wdzięcznie odbijały światło.
Dever wdrapał się na podniszczony drewniany stołek i otworzył klapę kontrolną może osiem stóp nad podłogą. Jeden po drugim wchodziliśmy na stołek i zaglądaliśmy do środka. Gdy przyszła moja kolej, ujrzałem kolejne wężowiska rur — mosiężnych, miedzianych i żelaznych. Przepływała nimi rozgrzana para z kotłów do tłoków. Gdyby to była jednostka oceaniczna, wodę pobierano by wprost z morza; ale że „Albert” był zmuszony transportować zapasy wody, miał zbiorniki na milion galonów. Nie dość tego, sporo wody krążyło w ozdobnej sadzawce na pokładzie spacerowym!
Dever nie omieszkał poinformować nas z pewną rozkoszą, że gdyby ktoś z nas dotknął jednej z rur, to zostawiłby na niej kawałki ciała, wyłoniłyby się białe kości, jak palce wynurzające się z rękawiczki…
Postanowiłem być głuchy na tego rodzaju obrzydliwe brednie i zająłem stanowisko przy stołku, kiedy przyszła kolej Françoise na zaglądnięcie do wnętrza kotła. Płomiennym wzrokiem przeszywałem jej towarzyszy — a nawet biednego Holdena — szukając śmiałka, który odważyłby się oparzyć spojrzeniem kostki u nóg lub łydki mademoiselle Michelet.
Kiedy wszyscy obejrzeli przewody parowe, Françoise natarła na Devera.
— A antylód? — zagadnęła rozentuzjazmowana. — Musicie pokazać nam antylód.
Dever sięgnął do drzwiczek kontrolnych osadzonych w kotle na wysokości głowy przeciętnego człowieka i w nietypowym dla siebie stylu kabaretowego mistrza ceremonii otworzył je tak gracko, że zadźwięczały o żelazny pancerz, i obserwował nasze reakcje. Na jego twarzy pojawiło się coś, co u innego człowieka nazwałbym uśmiechem.
Zdumieni cofnęliśmy się jak jeden mąż (i jedna powabna dama). Oto bowiem w samym centrum infernalnego żaru kotłowni spoczywało zaszronione lodowate jądro!
Françoise przemówiła cicho w ojczystym języku i wyciągnęła główkę, zaglądając do lodowatej komory. Nadstawiła delikatne ucho na niepojęte bzdury, które Dever w nie wsączył, po czym odwróciła się do nas.
— W tym kotle spoczywa naczynie Dewara — oznajmiła sucho. — Jak z pewnością wiecie, takie naczynie ma podwójne szklane ściany, rozdzielone próżnią, i jest obustronnie posrebrzane, co zapobiega przedostawaniu się ciepła w wyniku przewodzenia, konwekcji i promieniowania. Dodatkowo oplata je wężownica wypełniona chłodziwem i obniżająca temperaturę wewnątrz do warunków arktycznych.
Holden niemal wsadził mi w ucho kulfoniasty nos, świecący na czerwono od gorąca panującego w pomieszczeniu, i szepnął:
— Proszę, proszę, co za niespotykana debutante.
Françoise kontynuowała wyjaśnienia. Pazury zgrabnie wychwytywały z wnętrza naczynia okruchy antylodu i przekazywały je układem zamykanych szczelnie cylindrów do niewielkiej zewnętrznej komory, gdzie ich potencjalna energia uwalniana w sposób kontrolowany zamieniała wodę w parę, setki galonów na minutę. Techniczny żargon tylko przydawał uroku naszej uroczej wykładowczyni.
— Bez takiej skoncentrowanej energii nie dałoby się napędzić silników o mocy poruszającej liniowiec lądowy — zakończyła.
Zaklaskałem w dłonie i zawołałem:
— Brawo! To dopiero przejrzyste wytłumaczenie. — Pod-szedłem bliżej Françoise, wymijając Francuzów. — Teraz pojmuję, dlaczego to pomieszczenie lśni tak niezwykłą czystością. Piece antylodowe eliminują paleniska wypełnione płonącym węglem, które są źródłem tłustych sadzy i brudu.
Rozpierała mnie duma z tak umiejętnego zastosowania zasady dedukcji.
Françoise przyjrzała mi się zza firan długich rzęs.
— Znakomicie to pan wywnioskował, panie Vicars.
— Proszę mówić mi: Ned! — powiedziałem rozpłomieniony. Odwróciła się, skupiając uwagę na wymianie zdań między Hołdenem a naszym przewodnikiem. Dziennikarz przesunął dłonią po mosiężnych rurkach obiegających wyloty kominowe i zatrzymał ją na kurku odcinającym, tuż nad samym piecem.
— Te przewody odprowadzają spaliny z komina — wyjaśnił Dever, kiwając z powagą głową, i rozpoczął długi monolog, pełny najczarniejszych wizji, które zmaterializowałyby się w razie zamknięcie kurka i przegrzania przewodów. Napomknął też, iż Traveller zignorował rady swoich inżynierów, wskazujących na to niebezpieczeństwo.
I tak dalej, i tak dalej, nudno i rozwlekle. Francuzi ukrywali ziewnięcia za wymanikiurowanymi dłońmi. A ja… ja spoglądałem tylko na nią. Obserwowałem łagodną linię ramion, delikatne ruchy dłoni muskających zwiniętą parasolkę i zastanawiałem się z rozczuleniem — chociaż może niezbyt naukowo — czy wewnątrz naczynia Dewara jej nieskazitelnej powierzchowności migoce płomyczek pożądania, który mógłbym podsycić!
W końcu nasz obchód dobiegł końca i wyszliśmy na zewnątrz. Doznałem wielkiej ulgi. Lecz zamiast powrócić na ziemię zostaliśmy skierowani w górę, na widowiskową zejściówkę pokładów pasażerskich. Żelazne stopnie miały zaledwie stopę szerokości — znakomicie odlane, z nazwą fabryki w środku i delikatną koronką wokół — lecz mocno przylegały do pomalowanego na biało kadłuba. Wokół nas rozciągał się widok na wieś belgijską i mogłem przyglądać się miniaturowym z racji oddalenia barom i tawernom wzniesionego byle jak miasta, pełnym ruchu i zabawy. Pod sobą ujrzałem morze twarzy, jak wiele monet skierowanych ku nam i rozświetlonych zachwytem. Lecz wyniesiony znacznie ponad ziemię nie czułem zawrotu głowy, gdyż szklana rura zabezpieczała niepewną zejściówkę, tak że nie docierał do nas nawet wiatr, z pewnością stały gość na tych wysokościach.
W końcu wróciliśmy na pokłady. Przeszliśmy wąską arkadą, rozświetloną i pełną powietrza, z lekkimi żelaznymi kolumnami i podłogą z grubego gomółkowego szkła. Za arkadą rozciągał się salon reprezentacyjny „Księcia Alberta”.
Obejmował całą szerokość statku. Ponad tysiąc rozentuzjazmowanych ludzi prowadziło ożywione rozmowy, wszyscy wytwornie odziani i rozgadani jak stado pawi. Z niepokojem zlustrowałem mój przyodziewek. Przetrwał w nie najgorszym stanie, chociaż ciepło nieco go zdefasonowała.
Podszedł kelner z tacą. Holden zatarł ręce i zgarnął kieliszki dla nas obu. Jednym haustem opróżnił swój i sięgnął po drugi; ja piłem bardziej statecznie, rozkoszując się chłodem wyśmienitego szampana.
— Co za ulga — powiedział Holden, bekając i zasłaniając usta grzbietem dłoni. — Czuję się jak Odyseusz, który umknął z kuźni Cyklopa.
Poszukiwałem wzrokiem Françoise i jej towarzystwa; ale już pochłonął ich tłum. Poczułem głupie ukłucie w sercu.
Holden klepnął mnie po ojcowsku w ramię.
— Mniejsza z tym, Ned — pocieszył mnie. — Mamy… — sprawdził na swoim kieszonkowym zegarku — …tylko pół godziny do rozruchu silników. Jesteśmy w najwspanialszym pomieszczeniu statku i żłopiemy pysznego szampana! Rozejrzyj się. Są tacy, którzy powiadają, że tego rodzaju szaleństwo — włoski wystrój wnętrza — nie pasuje nawet do lądowego liniowca. Co o tym sądzisz?
Z kieliszkami w dłoniach ruszyliśmy na spacer po salonie. W rzeczy samej, pomieszczenie jakimś sposobem miało włoski charakter. Zielone pilastry dzieliły ściany na panele, na których zawisły rozliczne dzieła marynistyczne. Były tam też sceny z budowy statku oraz rozigrane dzieci. Te ostatnie sprawiały absurdalne wrażenie i zupełnie nie przystawały do miejsca. Sufit przecinały pokładniki, pozłocone bądź pomalowane na czerwono i niebiesko; sufitowe panele powleczono złotą farbą, przez co całość nabrała harmonijnego i miłego dla oka wyrazu.
Dwa wielkie ośmiokątne filary ozdobiono lustrami.
Kolejne lustra okrywały pionowe kanały wentylacyjne umieszczone w ścianach. Portiery z grubego szkarłatnego aksamitu osłaniały wejścia; sofy tapicerowane utrechckim welwetem, kredensy z rzeźbionego orzecha włoskiego i stoły o blatach krytych skórą rozstawiono na kasztanowym dywanie. Żyrandole iskrzyły się płomieniami, chociaż pora była południowa.
— Lampy acetylenowe — rzekł mi do ucha Holden. — W planie było oświetlenie elektryczne, ale zabrakło im pieniędzy.
— Twój cynizm sięga zbyt daleko, staruszku — odrzekłem. — Efekt jest miły dla oka. A jeśli chodzi o brak funduszy, to rzuca się w oczy w przypadku tych pokładników; niby zaklajstrowano konstrukcję, ale jej prosta natura wyziera spod pozłótek.
Sięgnąwszy po kolejne kieliszki szampana, ruszyliśmy spacerowym krokiem ku jednemu z filarów. Dopiero patrząc z bliska, zdałem sobie sprawę, że cztery szersze boki pokryto lustrami, aby masywność całości mniej rzucała się w oczy. Węższe panele ozdobiono delikatnymi rysunkami ze scenami morskimi.
— A to niewątpliwie jakiś kolejny element konstrukcyjny statku — powiedziałem, wskazując filar ręką z kieliszkiem — upiększony dzięki pomysłowości…
— Coś więcej niż „element konstrukcyjny”, na Boga! — zahuczał za mną czyjś głos. — Te kominy odprowadzają spaliny z kotłowni, chłopcze! Nigdy nie byłeś na morzu?
Podskoczyłem, rozlewając szampana na buty. Bąbelki zasyczały smętnie. Odwróciłem się.
Nade mną wyrastała okazała figura. Miała dobrze ponad sześć stóp wzrostu, nawet bez rurowatego cylindra, i była odziana w wygniecioną czarną marynarkę, dziwną, nie pasującą do pstrej odzieży zebranych gości. Niebieskie i zimne jak antylód oczy spoglądały na mnie znad platynowego nosa.
— Dobry Boże — wybąkałem. — To znaczy… chciałem powiedzieć, witam, sir Josiah. Pamięta pan mojego towarzysza, pana Holdena…
— Ledwo pamiętam ciebie, chłopcze. Jak ci tam… Łikers? Ale przynajmniej rozpoznaję jedną gębę w tym stadzie baranów. Chociaż gdybym usłyszał tego rodzaju błazeńskie uwagi na temat mojego statku, to wątpię, czy zechciałoby mi się szukać ich autora. …
— Hm, miło mi…
— Znasz mojego służącego? — zahuczał wielki inżynier, całkowicie ignorując moje popiskiwanie. Dostrzegłem szczupłego, nieco pochylonego osobnika mającego jakieś sześćdziesiąt lat, który stał w cieniu sir Josiaha i przyglądał mi się nerwowo. Srebrne włosy błyszczały w świetle żyrandola. — Pocket, wystąpcie.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Poczułem, że jest zaskakująco energiczny i silny.
— No tak, wszystko toczy się jak po maśle — stwierdził Traveller nie wiadomo dlaczego ponurym tonem, ogarniając palącym wzrokiem zgromadzenie.
— Tylko dziesięć minut do rozruchu silników, sir — przypomniał Holden, spoglądając na zegarek.
— Nie znoszę tych cholernych ceregieli — parsknął Traveller. — Gdybym nie potrzebował pieniędzy tych osłów, wykopałbym bractwo za burtę. — Zmierzył mnie lodowatym wzrokiem. — Lada chwila orkiestra Królewskiej Piechoty Morskiej zadmie w trąby.
— Ach, tak… ? — bąknąłem. — Cz… czy lubi pan muzykę, sir?
Nie odpowiedział i na to pytanie.
— Ruszamy, Pocket — powiedział. — Chyba odwaliliśmy nasze obowiązki względem akcjonariuszy. — Odwrócił się i pomknął szparkim krokiem. Za nim powiewały pomięte i poplamione poły jego marynarki. Nagle odwrócił się i zahuczał: — No jak? Lecicie ze mną?
— A… ale dokąd i czym, sir?
— „Faetonem”, rzecz jasna. Stoi na górnym pokładzie. Królewską Morską lepiej już oglądać z powietrza, jeśli gustujecie w takich widoczkach. I może mielibyście ochotę przyjrzeć się z bliska mojej fruwającej maszynce. — Przewiercił spojrzeniem Holdena. — Śmiem twierdzić, że wyszperałbym truciznę cięższego kalibru dla twojego kompana moczymordy. Ma taką minę, jakby o niczym innym nie marzył.
Cofnąłem się i zacząłem wymawiać się niezdarnie, kiedy Hol-den kopnął mnie — nie oszczędzał mojej kostki u nogi — i za-syczał:
— Na litość boską, zgódź się! Nie masz iskierki ciekawości? Latający statek Travellera to cud naszego wieku!
— Ale Françoise…
Holden zgrzytnął zębami.
— Françoise nie zając. Będzie tu, kiedy wrócisz. Ned, weź się w garść, gdzie twoja fantazja?
I tak ruszyliśmy za Travellerem odprowadzani mnóstwem ciekawskich spojrzeń.