Rozdział 4 „Faeton”


Z kieliszkami szampana w dłoniach wspięliśmy się po marmurowych schodach na pokład spacerowy „Księcia Alberta”. Przywitało nas słońce.

U szczytu schodów odwróciłem się, przeczesując wzrokiem rozgadany tłum. Dostrzegłem dandysa Bourne’a w jego maskaradowym stroju — wydało mi się, że przygląda się nam z dziwną przebiegłością — ale nie udało mi się dostrzec Françoise. Z ukłuciem żalu odwróciłem się, podążając za inżynierem.

Mimo że się przed nimi broniłem, uwagi Holdena dały mi do myślenia. Co takiego miała w sobie Françoise, poza niesłychanym powabem postaci, że wzbudziła we mnie taki pociąg? Przecież nie wiedziałem o niej prawie nic. Rozległa wiedza i cię-ty języczek dziewczyny nie pozwalały mi postawić jej w tym samym szeregu co pustogłowe młode damy, do których miałem przyjemność zalecać się do tej pory.

Goguś Vicars zadurzony w kobiecie inteligentnej!

Do tego dochodziła aura tajemniczości, o której tak bezceremonialnie wspomniał Holden. W rzeczy samej, czemu jakaś kobieta, nawet niezwykle inteligentna, miałaby dociekać niuansów budowy silników tłokowych i płaszczy parowych? I gdzie zdobyła wiedzę na ten temat?

Ach, Françoise! Kroczyłem pokładem spacerowym, obojętny na otaczające mnie cudowności. Być może to właśnie jej tajemniczość tak bardzo mnie przyciągała; poczucie nieprzewidywalnego, niezgłębionego, nieokiełznanego.

Czyżbym naprawdę się zakochał?

Zanim poznałem Françoise, przysiągłbym, iż miłość od pierwszego wejrzenia jest niemożliwa. Jeśli nie nastąpiło przymierze umysłów, jedyny pociąg między dwojgiem jest wyłącznie powodowany wydzielinami gruczołów.

Nie wątpiłem w prawdziwość tej diagnozy.

A jednak…

A jednak już pokonałem połowę Europy, zdążając śladem tej błogosławionej dziewczyny!

Ujrzałem siebie oczyma Françoise: próżny i nijaki młodzieniec, jeden z tysiąca krążących po cywilizowanych stolicach — chociaż, pochlebiałem sobie, wyrastający nad przeciętność z racji uroku osobistego i powierzchowności…

Holden ujął mnie za ramię i potrząsnął.

— Dobry Boże, Ned, czyżby zaiste ciekawość wygasła w tobie ze szczętem? Spójrz na cuda, które mijasz tak obojętnie!

Uniosłem głowę, jakbym budził się ze snu, i rozejrzałem się wokoło. I nie mogłem się nie uśmiechnąć, co Holden przyjął z satysfakcją.

Pokład spacerowy „Alberta” był zaiste cudownym, jeśli nie wręcz czarodziejskim miejscem.

Większość przestrzeni pokrywała strzyżona trawa, urozmaicona tu i ówdzie młodymi drzewkami (płytko ukorzenionymi jodłami). Wiodła nas ścieżka między drzewami, żwir przyjemnie chrzęścił pod stopami. Tu i tam rosły strzyżone krzewy i stały niewielkie posągi, lecz ogólnie panowała przyjemna swoboda, właściwa zdrowemu i naturalnemu otoczeniu — jak w najlepszych angielskich ogrodach, w których unika się przesadnie wymuskanych pejzaży, odpowiadających, powiedzmy, gustom francuskim.

Dalej kominy statku wznosiły się ku niebu, błyszcząc miedzianymi opaskami.

Proszę!, oto przycupnęliśmy na grzbiecie żelaznego behemota, sześćdziesiąt stóp nad belgijską wsią, a przecież zdawałoby się, iż przemierzamy angielski ogród jakieś zamiejskiej rezydencji!

W końcu dotarliśmy do sporego pustego obszaru na środku pokładu. Po naszej lewej ręce stało małe, bogato zdobione podium orkiestrowe; muzycy nie szczędzili sil, rżnąc w najlepsze siarczystą półeczkę — chociaż z dźwiękami tymi konkurowały dostojniejsze tony orkiestry Królewskiej Piechoty Morskiej. A przed nami leżał rozmigotany dysk wody. Była to sławna sadzawka „Alberta”. W środku widniała ozdobna fontanna z Neptunem, wyposażonym, rzecz jasna, w trójząb. Słońce odbijające się od wody raziło oczy.

Po drugiej stronie sadzawki z trudem dostrzegłem wysoką przyodzianą na czarno postać Travellera. Oddalał się od nas. Rurowaty cylinder miał wciśnięty na uszy, wierny Pocket trzymał się boku uczonego jak cień.

Przeniosłem wzrok dalej i po raz pierwszy ujrzałem „Faetona”, latający statek Travellera.

Nieco oślepiony miałem przemożne wrażenie, iż Traveller na tle swojego wspaniałego latającego pojazdu porusza się po ruchomej powierzchni morza żelaza i przez krótką chwilę otoczyła go w mych oczach aura czarów.

„Faeton” — wsparty na trzech wątłych nogach z kutego żelaza, które dźwigały kadłub latającego statku dziesięć stóp ponad pokład — przypominał stojący sztorcem pocisk moździerzowy. Lecz ten „pocisk” wieńczyła kopuła szkła ołowiowego, szeroka może na piętnaście stóp. Kadłub znaczyły głęboko osadzone włazy i bulaje. Jedna z klap u spodu kopuły była otwarta i zwisała z niej sznurowa drabina z drewnianymi szczeblami, sięgająca pokładu.

Całe urządzenie miało może trzydzieści pięć stóp wysokości. Dolna część połyskiwała w słońcu srebrem jak latarnia morska.

Barierka — czerwony sznur na pachołkach z brązu — utrudniała dostęp tłumowi widzów. Jeden angielski policjant trzymał straż po wewnętrznej stronie. Ręce złożył za plecami, ledwo zipiąc w ciężkim czarnym mundurze.

Dołączyliśmy do Travellera i Pocketa, będących już po drugiej stronie sznura. Traveller ostentacyjnie wspierał się o jedną z nóg „Faetona”. Teraz zauważyłem, że kończyły się płozami — jak u sań, lecz wspartymi na przegubach Cardana, co niewątpliwie umożliwiało osiadanie na nierównym terenie — i były zdobione delikatną żelazną koronką. W cieniu latającego statku widniały trzy dysze, trzy rozwarte gardziele. Pokład pod nimi był spalony, a w kilku miejscach nawet roztopiony.

— Zadowoleni z przechadzki? — spytał Traveller. — Myślałem, że twój przyjaciel jest bardziej spragniony, Łikers. — Wyłuskał nam z dłoni szampanki. — Już nie będziecie potrzebowali tych naczyniek na lemoniadkę. — Odwrócił się i cisnął wysoko kieliszki. Zaiskrzyły, zawirowały w powietrzu i przeleciały za burtę. Skrzywiłem się, słysząc brzęk szkła i okrzyki protestu ciżby zebranej poniżej.

Policjant gapił się, ogłupiały.

Odwróciłem się ku Travellerowi — i przekonałem się, że znikł! Zdezorientowany szukałem go między nogami statku, dyszami — aż doleciał mnie głos z góry:

— Na co czekacie? Pocket, pomóżcie im.

Zmrużyłem oczy i spojrzałem wyżej. Inżynier był już w połowie sznurowej drabiny, wspinając się z żywością o połowę młodszego człowieka.

Holden wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzekł:

— Coś mi się zdaje, że zapowiada się interesujące popołudnie.

Z pewnym wahaniem, ale całkiem zręcznie wspiął się po rozkołysanej drabinie, unosząc w górę sferyczne kształty.

Służący Travellera przytrzymywał drabinę. Mimo ciepłego dnia był blady jak ściana; tłusty pot pokrywał mu czoło, a chuda dłoń nie przestawała się trząść.

— Nic wam nie jest, Pocket?

Skłonił niewielką guzowatą głowę.

— Jak najbardziej, sir, wszystko w porządeczku. — Miał wyraźny akcent z East Endu z manchesterskimi naleciałościami, typowymi dla Travellera, co zdradzało wiele lat służby u inżyniera.

— Ale wyglądacie bardzo kiepsko.

— To sprawa wysokości, sir — szepnął mi na ucho. — Nie wyrabiam się. Wejdę na krawężnik i już mi się chce rzygać.

Spojrzałem na rozkołysaną drabinę.

— Dobry Boże — wyszeptałem. — A przecież pójdziecie tam za nami?

Wzruszył ramionami, uśmiechając się słabo.

— Niech się pan nie trapi, sir. Jak się było w służbie u sir Josiaha, widziało się dużo straszniejsze rzeczy niż stara, kochanieńka drabina sznurowa.

— Jasna sprawa.

Holden wtarabanił się przez właz. Złapałem się sznurów i ruszyłem dziarsko w górę.

Szyb włazu był okrągły w przekroju i gwintowany, niewątpliwie, żeby zapewnić hermetyczność statkowi. Zszedłem po dwóch stopniach na wyłożony dywanem pokład i znalazłem się w kopulastym czubku „Faetona”. Centralne miejsce tej dusznej oranżerii zajmował duży drewniany stół z intarsjami w kształcie mapy. W głębi okrągłej komory umieszczono bujaną kanapkę. Przed nią rozliczne przyrządy na mosiężnych stojakach; poznałem teleskop i astrolabium, lecz reszta była mi z gruntu obca.

Za szklanymi ścianami rozciągał się wspaniały widok, płaskie pola Belgii. Światło, miejscami rozszczepione, miejscami wzmocnione, wypełniało komorę jak woda akwarium i w powietrzu unosił się miły zapach wyszlifowanego metalu, drewna i smarów.

Z luku w podłodze wyjrzał platynowy nos Travellera.

— Złaź tu, Łikersiku — warknął.

Podziękowałem mu uprzejmie, ale powiedziałem, iż wolę jeszcze chwilę zaczekać. Wsparty o właz przyglądałem się rozlicznym instrumentom pokładowym. Drabina sznurowa zatrzęsła się, zakołysała i w końcu oblicze Pocketa, obecnie barwy zjełczałego masła, wyrosło nad metalowym progiem.

Wyciągnąłem rękę. Pocket złapał ją z wdzięcznością i wciągnął się do zacisznego wnętrza latającego statku. Długą chwilę stał zgięty w scyzoryk, z opuszczonymi rękami; w końcu wyprostował ramiona, obciągnął surdut i przyjął na powrót postawę idealnego służącego.

Wskazał na zakręcany luk prowadzący w głąb statku.

— Zechce pan udać się do środka, sir — rzekł gładko. Podziękowałem mu i poszedłem za jego wskazówką. Transatmosferyczny powóz, „Faeton”, był podzielony na trzy poziomy. Najwyżej znajdował się mostek dowódcy, jak Traveller nazywał komorę przykrytą szklaną kopułą, przez którą dostałem się do środka; najniżej siłownia, zawierająca antylodowe Dewary napędzające statku, a pośrodku salonik, zajmujący większą część kadłuba.

Z mostku zszedłem do saloniku, korzystając z wąskiej drewnianej drabinki. Znalazłem się w cylindrycznym pomieszczeniu, mającym może osiem stóp wysokości i dwanaście szerokości. Podłogę pokrywały tureckie dywany — mocowane na oczka i haczyki — rzucone na ceratę. Ściany i sufit wyściełała świńska skóra przybita mosiężnymi ćwiekami, tworzącymi wzór w karo. Kolejne ćwieki trzymały na ścianach reprodukcje angielskich malowideł ze scenami myśliwskimi. Światło wpadało do saloniku przez kilka bulajów. Ściany miały około stopy grubości. Traveller i Holden czekali na mnie, stojąc z ogromnymi koniakówkami w rękach, równie odprężeni jak w salonie jakiegoś londyńskiego klubu. Traveller wydawał się zagubiony w myślach i błądził nie-widzącym wzrokiem po ścianach. Cylinder wisiał na haku ściennym; łysinę uczonego zakrywało jedynie kilka siwych kosmyków. Mimo to sprawiał imponujące wrażenie, wypukłości czaszki miał eleganckie i znamionujące siłę, a jej niezwykła pojemność pasowała do wyrafinowanego oblicza.

Holden uśmiechnął się do mnie. Zarówno okrągła twarz, jak i pełne ciało promieniowały zadowoleniem.

— Mówię ci, Vicars. To dopiero wspaniała wyprawa. Co?

Salonik mógł wydawać się zatłoczony, ale równocześnie był pełen przestrzeni i stał w nim tylko jeden mebel — przybity w środku podłogi stolik z kasztanowca. Przykręcono do niego szklaną półkolistą pokrywę, pod którą znajdował się model statku. Poznałem arcydzieło Brunela, parowiec „Wielką Wschodzącą”. Modelarz oddał każdy nit, każdy szczegół łopatkowych kół.

Tak więc salonik był w gruncie rzeczy spory i przestronny, chociaż Pocket zamknął za sobą luk w suficie. Pamiętam, jak roztargniony śledziłem wzrokiem tych kilka prostych ruchów, które pozbawiły nas naturalnego światła. Gdybym wiedział, ile czasu upłynie, zanim znów odetchnę świeżym powietrzem, z pewnością odepchnąłbym na bok biednego Pocketa i siłą otworzył luk…

Rozejrzawszy się po gładkich ścianach, zacząłem się zastanawiać, skąd pojawił się koniak Holdena. Być może Traveller to jednak pewnego rodzaju sztukmistrz. Holden dostrzegł, gdzie pada mój wzrok, i rzucił:

— Nie gryź się, Vicars, jak twoja piękna Michelet to skromne pomieszczenie kryje skarby niewidzialne dla oczu.

Te słowa wytrąciły Travellera z zamyślenia.

— Kim jesteś, do diabla? A, tak, Łikers. Hm, Pocket, obsłużcie pana.

Cierpliwy sługa podszedł do ściany, nacisnął lekko główkę ćwieka na wysokości jakichś trzech stóp nad podłogą — i ku memu zdumieniu uchylił panel wielkości dwóch stóp kwadratowych, za którym krył się dobrze zaopatrzony barek. Holden uśmiechnął się na widok mojego zdumienia.

— Czyż to nie cudowne? Cały ten statek to istna czarodziejska zabawka, Łikers… Vicars.

Barek miał własne oświetlenie, małą acetylenową lampkę. Uznałem, że pomysłowy Traveller zaprojektował ją, aby włączała się z chwilą otwierania zamaskowanych drzwiczek. Dostrzegłem w końcu, że na ścianach saloniku są kolejne lampki, podobnie zasilane.

Pocket wyjął tackę i koniakówkę, zawierającą zacną miarkę szlachetnego trunku.

Traveller wziął do ust łyk koniaku i z rozkoszą smakował go przed połknięciem.

— Życiodajny płyn — oznajmił w końcu.

Uniosłem kieliszek do nosa. Sam bukiet wprawił mnie w błogostan, zanim uroniłem kilka kropli na język. Nie mogłem nie zgodzić się z opinią naszego gospodarza.

Pocket zamknął barek i pomieszczenie wróciło do dawnego wyglądu. Następnie drobny służący tak wtopił się w tło, że niebawem zupełnie zapomniałem o jego obecności.

— A skąd ta nazwa, „Faeton”? — zapytał Holden.

— Co z twoim wykształceniem klasycznym, człowieku? — Z tymi słowy Traveller grzmotnął pięścią w ścianę. Opadł kolejny panel, zamontowany na zawiasach, tworząc straponten, wygodne składane siedzenie wyściełane grubym aksamitem. Obrotowym ruchem wysunęły się dwie małe nóżki i rozłożyły poręcze z podłokietnikami. Traveller usiadł swobodnie, zakładając nogę na nogę. Z kieszeni żakietu wyjął kieszonkowy humidor, a z niego pomarszczoną czarną cygaretkę. Niebawem salonik wypełnił ostry, niebieski dym. Smużki unosiły się ku sufitowi, niewątpliwie wysysane niewidocznymi pompami.

— Turecki, jeśli się nie mylę — zamruczałem do Holdena. — Można pozazdrościć sir Josiahowi jego platynowego nosa.

— No, sir Łikers, trudno podejrzewać, aby pańska wiedza mogła się równać z tym, czym dysponuje pański przyjaciel, ale przynajmniej mniej czasu upłynęło od chwili, w której zaprzestano wtłaczać ją panu do głowy. Powiedzże nam, kim był Faeton.

Nieoceniony Pocket rozkładał kolejne straponteny, podczas gdy ja z nadzieją szperałem w pustej pamięci.

— Faeton? Hm… Czy to nie ten gość, który za bardzo zbliżył się do słońca?

Traveller parsknął z pogardą, ale Holden powiedział gładko:

— Ciepło, ciepło, Ned. Faetonowi, synowi Heliosa, ojciec zezwolił jeden dzień powozić rydwanem słońca. Ale Zeus strącił go z niebios piorunem.

— Biedaczysko. Dlaczego?

— Dlatego, że w innym wypadku spaliłby Ziemię — powiedział mentorskim tonem Traveller. Zwrócił się do Holdena: — Więc jednak znał pan ten mit, sir. Czyżby miał pan nadzieję przyłapać mnie na ignorancji?

— Ależ skądże, sir. Moje pytanie dotyczyło powiązań, które ten mit może mieć z pańskim latającym statkiem. Czyżby mógł spalić świat? Być może jego wpływ na jakiś fenomen stratosferyczny…

— Wierutne bzdury, człowieku! — wybuchnął najwyraźniej poirytowany Traveller. — Może jest pan zwolennikiem tego francuskiego bufona, Fouriera, który święcie wierzy, że temperatura stratosfery nigdy nie opada poniżej punktu zamarzania wody! Nie przyjmował do wiadomości nawet bezpośrednich pomiarów.

Te tajemnicze słowa wprawiły mnie w stan najwyższego poruszenia — jakie „bezpośrednie pomiary”?! — lecz rozogniony sir Josiah ciągnął dalej.

— Może wierzy pan w to, że Ziemię otacza krąg ognia! Może wierzy pan w… ach, niech to diabli porwą. — Pociągnął łyk koniaku i pozwolił Pocketowi znów napełnić kieliszek.

Holden z uwagą obserwował inżyniera podczas tego wybuchu, jak wędkarz śledzący szamotanie się przynęty.

— A więc, sir, czemu „Faeton”?

— Statek jest napędzany antylodem — wyjaśnił Traveller. — To oczywiste. I jego nazwa odnosi się do paliwa.

— Czy chce pan przez to powiedzieć, sir, że antylód może spalić Ziemię?

Spojrzał na mnie i przez chwilę spod gruboskórności obejścia wyjrzała dusza człowieka, który ukazał mi się w chwili naszego poznania, kiedy podzielił się wspomnieniami o kampanii krym-skiej.

— Jego zastosowanie nie ma granic, mój chłopcze — rzekł cicho i spokojnie. — Jeśli wpadłby w nieodpowiednie ręce.

— Ma pan na myśli kryminalistów, sir?

— Mam na myśli politykierów, premierów, plutokratów i książęta! — I z tymi słowy nakazał Pocketowi uzupełnić zawartość naszych kieliszków.

— Myślisz, że to republikanin? — spytałem po cichu Holdena.

— Podejrzewam, że jego poglądy są znacznie bardziej ekstremalne, Ned — oznajmił Holden z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu.

Zadzwonił zegar. Poszukałem wzrokiem czasomierza i w końcu uznałem, iż musi być ukryty w delikatnym modelu statku.

Holden oddał pusty kieliszek Pocketowi.

— Sir Josiah, naliczyłem dwanaście uderzeń; lada chwila nastąpi rozruch silników liniowca. Sugeruję, byśmy weszli na pański mostek i obejrzeli procedury!

Traveller zamruczał coś pod nosem, dopił koniak i powstał. Wspiął się po drabince prowadzącej do luku w suficie i wziął się do odkręcania pokrywy. Pocket obszedł salonik, składając straponteny.

— Możliwe, że „Albert” jest już w ruchu — zauważyłem. — Jestem pewien, że czuję wibracje pod stopami.

— Może masz rację, Ned — rzekł Holden, stojąc na rozstawionych nogach i trzymając ręce za plecami. Spojrzał z niepokojem na Travellera, który nadal mocował się z lukiem.

— Coś dziwnego stało się z tym diabelstwem — wysapał inżynier. — Pocket, czy…

Podłoga zadygotała i runąłem jak szmaciana lalka, ciśnięta przez rozzłoszczone dziecko. Ogromny hałas przeniknął salonik i myślałem, że czaszka mi pęknie od tego ryku. Światło jasności słońca przeszyło bulaje.

Huk ustał. Siadłem bez tchu i rozejrzałem się wkoło. Moi towarzysze leżeli tam, gdzie jeszcze przed chwilą stali. Zaradny Pocket zerwał się już na nogi; pulchny żurnalista pocił się obficie i rozcierał tylne regiony ciała, wyraźnie kontuzjowane. Jednak najbardziej obawiałem się o Travellera, który przed chwilą znajdował się kilka stóp nad podłogą. Ten szanowny dżentelmen spoczywał teraz na plecach, z rozrzuconymi nogami, i wpatrywał się w zaklinowaną pokrywę luku. Cylinder spadł z haka i wylądował u stóp inżyniera.

Pospieszyłem na czworakach do boku uczonego.

— Nic się panu nie stało?

Traveller usiadł i warknął:

— Nie przejmuj się mną, chłopcze, musimy otworzyć ten piekielny luk…

Położyłem mu dłonie na ramionach, usiłując go powstrzymać.

— Sir, może pan być ranny…

— Ned, spójrz na to.

Kiedy się odwróciłem, ujrzałem Holdena wyglądającego przez buląj. U jego boku stał Pocket, nerwowo wyłamując ręce i wyraźnie nie wiedząc, w którą stronę patrzeć.

Wykorzystując chwilę mojej nieuwagi, Traveller odepchnął mnie z zaskakującą siłą, poderwał się na nogi i znów ruszył w górę drabinki.

Powstałem — zauważając przy okazji, że podłoga wciąż dziwnie wibruje — i dołączyłem do Holdena na jego stanowisku obserwacyjnym.

Z dwóch kominów nad centralną kotłownią „Alberta” ostał się jeden; po drugim pozostał zmiażdżony, dymiący kikut wysokości zaledwie sześciu stóp. Wokół leżały kawałki powykręcanego metalu. Na bezimiennych szczątkach nadal widniały dumne barwy.

Spalone jodełki legły pokotem. Pośród odłamków drzew pełzało coś czerwonego i poszarpanego. Ścisnęło mnie w gardle i odwróciłem się.

— Dobry Boże, Holden, czy kotłownia została zniszczona? — spytałem, usiłując nabrać w płuca przesyconego dymem powietrza.

— Z pewnością nie — odparł. Ciemne włosy opadły mu na zaczerwienione, spocone czoło. — Spustoszenie byłoby znacznie większe. Pokłady zostałyby rozerwane.

Wibracje wzrosły, przechodząc w równomierne, rytmiczne wstrząsy. Wsparłem się o ścianę, usiłując opanować rosnące mdłości.

— W takim razie co się stało?

— Pamiętasz naszą wyprawę do maszynowni i kotłowni, rury oszczędzające ciepło, owinięte wokół kominów? I był tam kurek odcinający…

— Tak. Teraz sobie przypominam. Tamten dziwak, Dever, wyskoczył z apokaliptyczną wizją. Ostrzegał przed konsekwencjami zamknięcia kurka.

— Obawiam się, że to właśnie nastąpiło — powiedział Hol-den z nietypową ostrością w głosie.

— Pocket! — Traveller w dalszym ciągu mocował się z lukiem. — Na miłość boską, pomóżcie mi.

Służący dołączył do chlebodawcy i obaj ściśnięci u szczytu drabinki szarpali uchwyt luku.

Przyglądałem się im w roztargnieniu.

— Holden, wielu ludzi musiało zostać rannych.

Przyjrzał mi się z przejęciem na okrągłej, pocętkowanej twarzy. Uchylił straponten.

— Usiądź, Ned.

Dałem zaprowadzić się na straponten i z ulgą opadłem na miękkie siedzenie po dziwnych i nieprzerwanych wstrząsach.

— Ale jak coś takiego mogło się wydarzyć? Przecież załoga statku zdawała sobie sprawę z takich elementarnych zagrożeń.

— Ta katastrofa to nie przypadek, Ned. Zmarszczyłem brwi.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Że ktoś celowo zakręcił kurek. A gdy z wybiciem godziny dwunastej kapitan zwiększył ciśnienie pary, chcąc ruszyć liniowiec z miejsca, popłynęła w wyschnięte i rozżarzone do czerwoności przewody. To doprowadziło do niszczycielskich skutków, które oglądaliśmy. Ned, jestem przekonany, że to robota jakiegoś sabotażysty.

Potrząsnąłem głową; kręciło mi się w niej i byłem oszołomiony błyskawicznym rozwojem wydarzeń. Ledwo rozumiałem słowa Holdena.

— Ale czemu jakiś sabotażysta porywałby się na coś takiego?

— Narzuca się, że to wyczyn Prusaków — powiedział surowo Holden, zaciskając usta w wąską linię. — W końcu to oni doprowadzili do wojny z Francją, wypaczając tekst telegramu z Bad Ems. Być może to kolejny sygnał, tym razem przeznaczony dla naszego króla? Na Boga, jeśli się im wydaje, że mogą szarpać lwa za wąsy…

Ale prawie go nie słuchałem, rozpoczęły się bowiem kolejne wstrząsy.

— Holden…

— Nie czas na to! Nie czas! — Traveller zeskoczył z drabinki i rzucił się do rozkładania strapontenów. — Wszyscy siadać! Pod sobą macie pasy; Vicars, pomogę ci. Pocket, usadźcie tego faceta!

Ale zachowanie sir Josiaha było dla mnie niepojęte i nawet to, że poprawnie wymówił moje nazwisko, docierało do mnie jak przez mgłę.

— Holden, nie mogę przypomnieć sobie budowy statku. — Zdałem sobie sprawę, że przekrzykuję rosnący hałas, istny huk wodospadu, dolatujący spod naszych stóp. Traveller wyrósł nade mną, powiewając połami marynarki i zapiął mi pasy na biodrach i piersiach. Wrzasnąłem: — Holden! Przecież kominy biegły przez salon reprezentacyjny!

— Faktycznie, chłopcze.

Traveller i Pocket zajęli miejsca siedzące; w ten sposób nasza czwórka rozlokowała się w równych odległościach, uwięziona pasami bezpieczeństwa. Wpatrywaliśmy się jeden w drugiego oszalałym wzrokiem.

— A komin, który został rozerwany, przechodził przez salon! — zawołałem do Holdena. — Przechodził, prawda?

— Ned, teraz nic na to nie poradzisz.

Cały „Faeton” zatrząsł się, ale ja widziałem tylko tamte wyłożone lustrami filary w zatłoczonym salonie. Teraz pewnie zaścielały go setki trupów.

I…

— Muszę do niej iść. — Chciałem się podnieść, głupiec, ale zaraz opadłem, powstrzymany przez pasy. Bezskutecznie walczyłem ze sprzączkami na biodrach i klatce piersiowej.

— Vicars, błagam cię! — Ryk Travellera pokonał nawet nie-ziemski huk dobywający się spod podłogi. — Siedź na miejscu!

Uwolniłem się z pasów, wstałem i ruszyłem do drabiny.

Podłoga stanęła dęba pod moimi stopami. Za najbliższym bulajem mignął iście szatański widok — pokład spacerowy kołysał się szaleńczo, strugi pary wylatywały przez metalowe płyty, ścigając uciekających i krzyczących ludzi — a potem przez chwilę wydawało mi się, że spadam, i doleciał mnie stłumiony wybuch, jakby bliska eksplozja, po czym jakaś siła rzuciła mnie w bok.

Runąłem na podłogę. Poczułem krew na twarzy, a następnie zostałem tak mocno wciśnięty w dywan, że poczułem fakturę metalowych płyt podłogi.

Z wielkiej dali dobiegło mnie wołanie Holdena:

— Niech Bóg ma nas w swojej opiece. „Faeton” wzleciał w powietrze!

Z wielkim wysiłkiem uniosłem głowę i przekrzywiłem ją w bok. Pejzaż za ścianą latającego statku zaokrąglił się, przemienił w odwróconą do góry dnem niebieską misę. Hałas, wibracje i woń krwi nie ustępowały…

Otoczyła mnie ciemność.

Загрузка...