Ze wszystkich sił parłem ku mojej przygodzie, było bowiem dopiero wczesne przedpołudnie, ale Traveller stwierdził z naciskiem, że wyjście poza statek bez właściwych przygotowań pomniejszy do zera moje i tak niewielkie szansę sukcesu.
W tej sytuacji zdecydował, że powinny minąć pełne dwa dni, zanim dane mi będzie wejść do trumiennej szafy powietrznej. Chociaż nie byłem pewien, jak tego rodzaju zwłoka wpłynie na moją kruchą odwagę i stan umysłu, poddałem się jego opinii.
Zajął się moją kondycją cielesną.
— Wkraczasz w królestwo niezbadanego i nie da się przewidzieć z pewnością, jak zachowa się twoje ciało w przestrzeni międzyplanetarnej, ubrane w strój ochronny mojego pomysłu — powiedział.
Tak więc narzucił mi ostry reżim dietetyczny, oparty na sutych posiłkach składających się wyłącznie z chleba i zup. Nakazał — i przypilnował tego — abym powoli przeżuwał każdy kęs, po to by uniknąć przełknięcia powietrza. Początkowo buntowałem się przeciwko takim ustaleniom aprowizacyjnym, lecz Traveller krótko i węzłowato wykazał, iż żołądek wypełniony gazami to coś w rodzaju balonu. W pustce nie będzie powietrza, która pohamowałoby nieograniczone rozprężanie się takiego balonu…
Z całą brutalnością kontynuował dalszy opis wypadków i natychmiast przystąpiłem z entuzjazmem do przeżuwania porcji chleba.
Karmiono mnie tranem leczniczym i różnymi roztworami zawierającymi żelazo, dodającymi sił. Traveller pakował również we mnie wyciąg ze strączków senesu i syrop figowy. Te medykamenty miały oczyścić mnie z całego niepożądanego bagażu, zalegającego układ pokarmowy. Gdy uginałem się pod ciężarem katuszy spowodowanych zażywaniem tych środków, czułem się, jakbym przed wstąpieniem do wyzbytego powietrza piekła, któremu miałem stawić czoło poza kadłubem, był wpierw skazany na pobyt w czyśćcu.
Jakby mało tego wszystkiego Traveller dosypywał mi do herbaty soli bromowej. Wprawiło mnie to w zdziwienie, chociaż słyszałem o karmieniu podobnymi specyfikami żołnierzy służby liniowej. W końcu Traveller wziął mnie na bok i wyjaśnił, że podawanie bromu ma na celu powstrzymanie, jak to nazwał, pewnych impulsów powszechnych u młodych ludzi, bliskich mi wiekiem i temperamentem, które mogą spowodować nieszczęsne konsekwencje w przypadku ciała zamkniętego w stroju powietrznym. Te słowa wprawiły mnie w konsternację; chociaż bowiem podczas tamtych mrocznych dni często myślałem o Françoise, to moje rozważania miały raczej postać milczących modlitw o jej bezpieczeństwo i nasze ewentualne spotkanie niż ekscytujących spekulacji. Trudno mi było wyobrazić sobie, iż dam się uwieść nieobyczajnym wyobrażeniom, stojąc w obliczu niewyobrażalnego zagrożenia życia!
Niemniej jednak zastosowałem się do zalecenia Travellera i łyknąłem brom, nie mrugnąwszy okiem.
Pierwsza z dwóch nocy przed wyprawą w przestrzeń okazała się niezwykle trudna, gdyż Traveller wyraźnie zabronił mi jakichkolwiek trunków do posiłków i kiedy spoczywałem na koi w zaciemnionym saloniku, serce waliło mi gwałtownie, a sen wydawał się nieprawdopodobnie daleko. Po jakiejś godzinie wstałem i poskarżyłem się Travellerowi. Mrucząc pod nosem wiele nieprzychylnych uwag pod moim adresem, dźwignął się z koi — pompon szlafmycy fruwał za naszym gospodarzem, kiedy ten sunął w powietrzu — i zaaplikował mi napój nasenny potężnej mocy. Przełknąwszy go, przespałem całą noc jak kłoda i Traveller powtórzył dawkę następnego wieczoru.
Tak więc zbudziłem się piętnastego sierpnia tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku gdzieś poza ziemską atmosferą oczyszczony na ciele i duchu, świeży i gotowy do samotnej podróży w bezkresną pustkę na zewnątrz kadłuba „Faetona”.
Traveller nakazał mi rozebrać się do naga, zostawiając tylko szorty, i wręczywszy Pocketowi gęsty, kwaśno cuchnący olej, poprosił o rozsmarowanie go na całym moim ciele od szyi w dół.
— To ekstrakt z tranu wielorybiego — powiedział. — Służy trzem celom: po pierwsze wpływa odżywczo na skórę, po drugie zatrzymuje ciepło ciała, a po trzecie i najważniejsze, tworzy barierę między twoją skórą a materiałem stroju powietrznego.
To zdziwiło Holdena.
— W takim razie ten strój nie zatrzymuje ochronnej warstwy powietrza wokół ciała Edwarda?
— Osłona rozszerzyłaby się natychmiast jak balon właśnie pod wpływem powietrza — wyjaśnił Traveller. — Zesztywnia-łaby niebywale, unieruchamiając podróżnika w przestrzeni. — Rozpostarł ręce i nogi i poruszył bezradnie palcami, przedstawiając opisaną sytuację.
Nie miałem pojęcia, że powietrze — niewidzialne i nieuchwytne — ma tak wielką siłę.
Po nasmarowaniu mnie tłuszczem Pocket otworzył powietrzną szafę i wyjął strój obmyślony przez Travellera. Na tenże strój składały się dwie główne warstwy: bieliźniana i zewnętrzny kombinezon. Część bieliźniana było to coś gumowego o kroju damskiej kombinacji, do której dochodziły rękawice i podkolanówki. Kazano mi wycisnąć spod gumy najmniejszy nawet pęcherzyk powietrza. Miałem szczęście, że pod względem kształtów ciała z grubsza przypominałem Travellera, na którego strój został uszyty, i kombinacja pasowała na mnie całkiem nieźle, uciskając jedynie pod pachami i w kolanach.
Następnie owinięto mnie na wysokości piersi mocnym gumowo-skórzanym pasem. Ten przypominający gorset element był ciasny i niewygodny, lecz Traveller wytłumaczył mi, że wspomoże pracę mięśni klatki piersiowej, gdy wyzbyty pomocnego ciśnienia powietrza będę biedził się z oddychaniem.
Z kolei przyszła warstwa zewnętrzna, jednoczęściowy kombinezon połączony z rękawicami i butami z cienkiej skóry jak damskie botki. Był z żywicowanej skóry. Traveller wyjaśnił, że użyto skóry, gdyż w próżni guma ma tendencję do wysychania i wykruszania się. Rzucała się w oczy srebrna powłoka kombinezonu, nałożona w wyniku zręcznego procesu nasączania, tak że można by pomyśleć, iż kombinezon jest utkany z rtęciowej nici. Powłoka miała odbijać słońce i zacząłem rozumieć paradoksalne komplikacje, z którymi spotykał się inżynier pracujący w próżni; promienie słoneczne nie złagodzone warstwą atmosfery działają bardzo gwałtownie i należy się przed nimi chronić, a równocześnie ciepło ucieka ze wszelkich zacienionych obszarów, gdyż nie wychwytuje go warstwa powietrza.
Rozpięto z przodu warstwę zewnętrzną i niezdarnie wsunąłem się do środka. Kołnierz stroju był z miedzi, na tyle szeroki, że ledwo przecisnąłem przez niego głowę. Tenże kołnierz był spojony z częścią gumową, tworząc szczelną barierę; usunięto powietrze spomiędzy obu warstw. Zapięto klapki i rzemienie.
Uniosłem dłoń, obleczoną w posrebrzaną rękawicę.
— Dziwnie się czuję. Natarty tłuszczem i opięty tym ubiorem, w rękawiczkach i damskim obuwiu, jak jakieś groteskowe niemowlę!
— Łikers, tego stroju nie zaprojektowano z myślą o efektach komediowych — burknął niecierpliwie Traveller. — Na przykład, po co ci buciory piechociarza, skoro twoje obuwie nię musi dźwigać żadnego ciężaru? Jeśli skończyłeś mielić ozorem, to pozwól, że założymy ci hełm.
Strój powietrzny był zakończony hełmem, banią z miedzi, w której umieszczono okrągłe okienka z grubego optycznego szkła. Do czubka hełmu biegły dwa szlauchy. Jak wytłumaczył Traveller, łączyły się z pompą umiejscowioną w szafie powietrznej. Traveller unosił się przede mną, trzymając tę odpychającą banię w długich palcach i mówiąc:
— No cóż, Ned, kiedy tylko zamkniemy szafę powietrzną, trudno nam będzie z tobą się porozumieć. — Klepnął mnie w ramię i dodał: — Powodzenia, mój chłopcze. Miałeś, oczywiście, rację. To żaden powód do chwały spocząć w ciemnościach bez walki.
W gardle mi zaschło i musiałem przełknąć ślinę, zanim udało mi się cokolwiek powiedzieć.
— Dziękuję, sir.
Pocket pochylił się ku mnie i rzekł:
— Panie Vicars, będę się modlił za pana.
— Ned. — Holden miał zacięty wyraz twarzy, ale na rzęsach głęboko osadzonych oczu były łzy. — Chciałbym być dwadzieścia lat młodszy i móc zająć twoje miejsce.
— Wiem, George. — Kiedy tak unosiłem się w powietrzu, uwięziony w moim przedziwnym stroju, poczułem, że nie zniosę długo przeszywającego wzroku moich trzech towarzyszy. Zmagając się ze wzruszeniem, powiedziałem: — Dalsza zwłoka nie ma zbytniego sensu, sir Josiah. Hełm…?
Pocket i Traveller ostrożnie nałożyli mi miedzianą banię, tylko nieznacznie ocierając uszy. Krawędź dotknęła miedzianego kołnierza i dwaj dżentelmeni obrócili hełm. Usłyszałem cichy zgrzyt i poczułem wonie rozgrzanej miedzi, gumy, żywicy i niewiarygodny smród wielorybiego tranu. Cztery wizjery zatoczyły wokół mnie krąg, szatkując obraz saloniku, i przez chwilę miałem wrażenie, że przebywam w środku magicznej latarni.
W końcu hełm zakręcono i jeden z wizjerów zatrzymał się przede mną. Spowijała mnie cisza przerywana tylko równomiernym sykiem znad głowy — uspokajającym znakiem działania szlauchów powietrznych, które dostarczały świeży tlen i odbierały wydychany bezwodnik kwasu węglowego.
Traveller wyrastał przed moim okienkiem, wyraźnie przejęty i ciekawy. Przytłumiony głos docierał do mnie jak z oddali:
— Dobrze się czujesz? Możesz oddychać swobodnie?
Oddech miałem płytki, ale jak podejrzewałem, tyleż z winy zdenerwowania, co dozowania dopływu powietrza. Moim płucom pracowało się całkiem wygodnie — biorąc poprawkę na gorset ściskający tors. Jedynym minusem był lekko metaliczny zapach powietrza biegnącego szlauchami. Tak więc w końcu dałem znać Travellerowi, że wszystko w porządku, sygnalizując też, iż niecierpliwie oczekuję wejścia do szafy powietrznej.
Traveller i Pocket wzięli mnie pod ramiona i doprowadzili do otwartej grodzi. Położyli mnie na brzuchu, dokładnie nad włazem kadłuba, po czym zamknęli właz wewnętrzny. Kiedy zgasło światło saloniku, objęła mnie czerń zabarwiona wonią miedzi i za towarzyszy miałem dwa odgłosy: ciężkiego oddechu i dudniącego serca, grożącego wyskoczeniem z piersi.
Wyciągnąłem w ciemności dłonie, znalazłem właz i przekręciłem go.
Najpierw rozlegał się tylko odgłos tarcia metalu o metal, a potem — nagle, z przerażającym hukiem — pokrywa odchyliła się na zawiasach, wyskakując mi z rąk. Dźwięk zamarł z łagodnym westchnieniem, a chwilowy podmuch rzucił mnie w przód; złapałem się ościeżnicy, ale urękawiczone palce osunęły się po metalu i bezradny wypadłem z „Faetona”, koziołkując w pustce!
Wszędzie wokół mnie rozciągała się nicość i na dłuższą chwilę opuściło mnie opanowanie. Wzywałem krzykiem pomocy — oczywiście, zupełnie bezskutecznie w bezdźwięcznej pustce — szarpałem na sobie kombinezon i targałem węże powietrzne niczym bezrozumne zwierzę.
Jednakże pierwsze oszołomienie minęło i siłą woli narzuciłem sobie jaki taki spokój.
Zamknąłem oczy i próbowałem opanować oddech, lękając się, że nadmiernie zubożę zapas powietrza. Przecież jedynie unosiłem się swobodnie, co trudno było uznać za nowe doświadczenie po sporej dawce wokółziemskiej podróży, i uspokoiłem się, udając przed samym sobą, iż jestem bezpieczny za aluminiowymi ścianami „Faetona”.
Ostrożnie wyprostowałem łokcie i kolana. Powietrze usztywniło przeguby kombinezonu i poczułem ostrzegawcze mrowienie w palcach nóg i rąk, mówiące o utrudnionym krążeniu krwi. Ale okazało się, że Traveller generalnie przygotował mnie do tej wyprawy niezwykle starannie.
Ściągnąwszy mocno wodze lękowi, otworzyłem oczy — i okazało się, że nadal nic nie widzę, oślepiony przez parę, która zgromadziła się na wizjerze hełmu. Spoza niej wyglądały rozmyte białe i niebieskie kształty, zapewne Słońce i Ziemia. Uznałem, że unoszę się kilka jardów od statku. Podniosłem urękawiczone dłonie i przetarłem szkło, ale, oczywiście, para zgromadziła się wewnątrz hełmu. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie mam jak sięgnąć do środka i pozbyć się tego kłopotu; równie łatwo mógłbym dosięgnąć własnej twarzy jak gór na Księżycu!
Rzecz jasna, natychmiast poczułem swędzenie nosa, uszu i powiek. Z całą bezwzględnością postanowiłem nie zwracać na nie uwagi. Lecz ślepota była o wiele poważniejszym utrapieniem i nie wiedziałem, jak się jej pozbyć. Jednak po dłuższej chwili odniosłem wrażenie, że para nieco rzednie. Być może za sprawą pomp, które dostarczały świeże powietrze. Postanowiłem odczekać jeszcze kilka minut, wykorzystując ten czas na maksymalne opanowanie oddechu.
W końcu szybki na tyle się przeczyściły, że widziałem, co jest na zewnątrz. Jednak nigdy nie miałem w tym względzie idealnych warunków i doszedłem do przekonania, iż kłopotliwe osadzanie się pary, całkowicie nie przewidziane nawet przez geniusz Travellera, będzie najcięższą zawadą podczas kolonizacji przestrzeni pozaziemskiej. Ale tak się przypadkiem złożyło, że to niespodziewane utrudnienie pomogło mi odzyskać spokój, gdy bowiem starałem się wyrównać oddech, by zmniejszyć ilość wydychanej pary osadzającej się na wizjerze, opanowałem równocześnie rozdygotane nerwy.
Gdy tylko wizjer się przeczyścił, rozglądnąłem się z niepokojem po nowym otoczeniu.
Unosiłem się na tle kompletnie zaczernionego nieba, na którym nie świeciły nawet gwiazdy, Słońce bowiem — rozjaśniona sfera wisząca po mojej lewej ręce — przyćmiewało wszelkie inne obiekty z tamtej strony. Oczywiście, pod nieobecność atmosfery nie było ani chmur, ani lekkiego lazurowego zabarwienia, zdobiącego bezgwiezdną ziemską noc.
Przede mną wisiał Księżyc, zimny i pusty; widziałem ostre zarysy mórz i gór, odcinające się szarymi liniami od reszty powierzchni. Odwróciłem się ku Ziemi, przecudnej rzeźbie w błękitach i bieli; Mały Księżyc, iskierka światła, pełzł na tle oświetlonego Słońcem globu. Widziałem ostre zarysy kontynentów — mogłem się przekonać, że w Ameryce Północnej było południe — i miałem wrażenie, jakby nasza planeta była jakimś ogromnym czasomierzem, umieszczonym na niebie dla mojej rozrywki.
Trudno było uwierzyć, że nawet teraz, gdy zmierzch zapadał już nad Europą, armie Francji i Prus kolejny raz szykują się do ataku. Takie zamierzenia oglądane z tych wzniosłych wysokości wydawały się dnem ohydy i poniżenia. Być może, myślałem owładnięty jednocześnie grozą i dumą, zyskałem perspektywę bogów; być może, gdyby wszyscy ludzie mogli obejrzeć nasz świat z tego oddalenia, wojowniczość, zawiść i chciwość zniknęłyby z naszych serc.
Wspomniałem Franç i pomodliłem się bez słów, aby ten dzień zachował od złego ją i miliony innych uwięzionych w tej świetlistej misie.
Przede mną na tle Księżyca wisiał sam „Faeton”. Latający statek był oddalony ode mnie jakieś trzydzieści stóp i jakby leżał na boku; trzy toporne nogi sterczały bezradnie z podstawy, w której widniał otwarty właz, moja droga na zewnątrz. Statek wyglądał jak jakaś absurdalna, krucha zabawka. Cienie nóg i innych elementów rysowały się ostro na kadłubie. Doznałem uczucia nagłego przemieszczenia w czasie i przestrzeni, gdy przypomniawszy sobie, że ostatni raz oglądałem statek z zewnątrz dumnie stojący na pokładzie „Księcia Alberta”, w łagodnym słońcu Belgii, miałem złudzenie, iż widzę go tam nadal.
Bliźniacze szlauchy zakreślały hak w przestrzeni, łącząc mnie z powietrzną szafą. Uznałem, iż musiałem oddalić się na całą długość lin, a następnie zostałem przyciągnięty z powrotem kilka jardów.
Sięgnąłem do szlaucha za głową i z trudem zacząłem przyciągać się do statku. Zasapałem się i szybka kolejny raz zaparowała; niemniej widoczność była jako taka i mogłem pracować dalej. W końcu dotarłem do włazu; przylgnąłem do nogi statku i czekałem, aż szybka się oczyści.
Wyobraziłem sobie, że Holden, Pocket i Traveller przebywają dziesięć stóp nad moją głową, jakby nigdy nic, rozkoszując się ciepłem i wygodą.
Podciągnąłem się wzdłuż nogi i dotarłem do krawędzi kadłuba. Traveller poprzednio poinstruował mnie, iż do płaszcza statku przymocowano wiele uchwytów z myślą o brygadach naprawczych i innych służbach technicznych. Dzięki tym udogodnieniom łatwo pełzłem na mostek „Faetona”. Robiłem to wolno, uważając, by nie zaplątać szlauchów z powietrzem. Kiedy się poruszałem, srebro łuszczyło się ze skórzanego kombinezonu, tak że otaczał mnie świetlisty obłoczek.
Po kilku minutach przylgnąłem do kadłuba tuż poniżej kopuły mostka. Trzy stopy nade mną był zakręcany właz, przez który kiedyś dostałem się do statku.
Poprzednio wraz z Holdenem i Travellerem omawialiśmy konieczną sekwencję działań od tego punktu i uznaliśmy posępnie, że mogę zrobić tylko jedno. Cały mój niedawny niebiański nastrój wyparował. Zamknąłem oczy i słuchałem dudnienia krwi w uszach. Nigdy do tej pory nie zabiłem człowieka; nie rozważałem też na serio podobnego czynu. Jednak powiedziałem sobie ze zdecydowaniem, że osobnik, który zajął mostek, to nie człowiek cywilizowany. Ten morderczy Szwab targnął się na życie czwórki ludzi, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa maczał palce w sabotażu na pokładzie „Księcia Alberta”.
Nie miał litości i nie zasługiwał na litość.
Tak więc z nowym ładunkiem stanowczości wciągnąłem się na parapet kopuły.
Zaparłem się stopami o uchwyty w dole i przekręciłem właz. Szybkość decydowała o powodzeniu akcji. Osobnik, który wdarł się na mostek, nie był, oczywiście, doświadczonym podróżnikiem kosmicznym, podobnie jak my wszyscy, i mieliśmy nadzieję, ze nie od razu zda sobie sprawę ze śmiertelnego niebezpieczeństwa, zagrażającego ze strony groteskowo odzianej postaci wyrosłej znienacka za oknem.
Obracając właz, omiotłem wzrokiem mostek. Pośród skomplikowanego instrumentarium unosiła się swobodnie samotna postać, odziana w jaskrawoczerwoną marynarkę, a jej skierowane na mnie spojrzenie wyrażało raczej ciekawość niz lęk. Człowiek ten nie usiłował mnie powstrzymać — ale serce zamarło mi w piersiach, kiedy dostrzegłem, iż dysponuje elementem przewagi, który powinniśmy przewidzieć.
Chodziło o pistolet wymierzony prosto w moją pierś.
Przemknęło mi przez głowę, aby zrezygnować z całego przedsięwzięcia i cofnąć się w bezpieczne miejsce — ale co by mi to dało? Skoro postanowiłem dostać się na mostek tą drogą, należało wykorzystać szansę. A zresztą, jeśli samozwańczy pilot „Faetona” zamierzał oddać strzał w moim kierunku, wpierw niechybnie roztrzaskałby szkło bulaja czy bulajów i pozbawiłby się powietrza, zabijając nie tylko mnie, ale i siebie!
…Jednak czy sabotażysta rozumował podobnie jak ja?
Poza tym, że nie byłem pewien jego zdecydowania, nie byłem również w pełni przekonany, czy sam jestem gotowy na morderczy czyn. Teraz, gdy ujrzałem go na własne oczy i z „morderczego Szwaba” stał się żywą, czującą postacią, nie wiedziałem, czy wystarczy mi siły charakteru, aby pozbawić go życia.
Wszystkie te myśli kilka sekund kłębiły się w mojej rozgorączkowanej głowie. Decyzja, którą podjąłem, miała ostrość sztyletu. Uznałem, że wolę umrzeć od kuli, która z nagła rozedrze mi pierś, niż powoli udusić się z braku powietrza. A jeśli miałem zniszczyć sabotażystę, to, no cóż… Nie lepszy koniec przewidywał on dla mnie, Françoise, Travellera i tysięcy innych podczas prezentacji „Księcia Alberta”!
I tak z nowym wigorem obróciłem właz.
Sabotażysta odsunął się od bulajów i zaciśnięta dłoń, w której trzymał pistolet, zadrżała.
Właz rozwarł się błyskawicznie. Odskoczył, mijając o włos szybkę mojego hełmu, i podmuch powietrza z huraganową siłą trafił mnie w pierś. Dłonie trzymałem mocno zaciśnięte na włazie. Odrzucony na bok, uderzyłem ciałem o bułaj. Papiery i inne śmieci zawirowały wokół mnie, zamigotały pędzące kryształki lodu.
Wszystko to było dla sabotażysty jak grom z jasnego nieba.
Pęd powietrza zagarnął go w kierunku włazu, a kiedy koziołkował, pistolet wypadł z porażonej dłoni i znikł w ciemności. Sabotażysta koniuszkami palców uchwycił się krawędzi włazu, wisząc na skraju nieskończoności! Żółty but spadł z wijącej się kurczowo nogi i pożeglował w przestrzeń; długie, czarne włosy chłostały czoło mężczyzny, gdy odwrócił ku mnie przerażone oblicze, siny, sterczący język, wysadzone z orbit zamarłe oczy.
Ale mimo jego groteskowego wyglądu i krańcowego niebezpieczeństwa chwili poznałem tego człowieka i doznałem kolejnego wstrząsu. Gdyż nie był to żaden pruski sabotażysta; miałem przed sobą Frederica Bourne’a, towarzysza Françoise!
Tymczasem ostatek powietrza uciekł z mostku; głowa Bourne’a opadła bezwładnie do tyłu, palce rozluźniły uchwyt. Niewiele myśląc, złapałem go za przegub. Niezdarnie pracując wolną dłonią, wdarłem się na mostek. Powietrzne szlauchy i nieszczęsny Bourne unosili się za mną, tłukąc mocno o metal. Kiedy tylko znalazłem się w środku, wepchnąłem Bourne’a głębiej i wciągnąłem kawał szlauchów.
Zatrzasnąłem właz, odcinając dopływ powietrza. Z wysiłkiem przekręciłem właz.
Szmer dostarczanego powietrza, mój nieodłączny towarzysz podczas przechadzki w przestrzeń, opuścił mnie na dobre. Traveller obliczył poprzednio, iż w hełmie i szlauchach powinno zostać tyle powietrza, abym zdołał otworzyć właz do saloniku. Lecz te obliczenia wydały mi się nie przystające do rzeczywistości, gdy męczyłem się w kombinezonie tak ciasnym i krępującym niczym żelazna dziewica[3], a wizjery hełmu pokryła gęsta para.
Odpychając się od sufitu, opadłem na podłogę i macałem na ślepo, bezskutecznie usiłując dojrzeć właz. Serce waliło mi gwałtownie, piersi przeszywał ból i wyobraziłem sobie, że bezwodnik kwasu węgłowego wydalany przez płuca gromadzi się wokół mojej twarzy, uniemożliwiając oddychanie…
Natrafiłem stopami na koło włazu. Złapałem je, gorączkowo dziękując Bogu w paru prostych słowach, i szarpnąłem z całą siłą, która mi pozostała… ale na próżno. Sprawdziłem dotykiem, co się dzieje, i zorientowałem się, że koło zablokowano łomem wsuniętym w szprychy.
Usunięcie łomu zajęło mi chwilkę, po czym z łatwością przekręciłem koło.
Ciemność przed oczami zgęstniała i zadałem sobie pytanie, czy zmysły nie zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa; ból w płucach objął szyję i mostek, ramiona opadły, jakby uszła z nich wszelka energia.
Koło tajemniczym sposobem samo przekręciło się w moich dłoniach; resztki świadomości podpowiadały mi, że Holden i Traveller też muszą działać po drugiej stronie włazu. Wyprostowałem palce i bezwolnie poddałem się ciemności.
Ból się rozpłynął. Miękki blask przebił mroki, niebiesko-białe światło przypominające Ziemię.
Osunąłem się w ten blask.
Kiedy otworzyłem oczy, byłem w pełni przygotowany, że kolejny raz ujrzę wnętrze piekielnej miedzianej bani. Ale moja głowa była wolna; leżałem swobodnie w saloniku. Nad sobą ujrzałem okrągłe, zatroskane oblicze Holdena.
— Ned, Ned, słyszysz mnie?
Gdy próbowałem przemówić, okazało się, że gardło boli mnie, jakby ktoś przejechał tam drucianą szczotką, i zdołałem tylko wykrakać:
— Holden? Więc udało mi się? Zacisnął wargi i skinął w powagą głową.
— W rzeczy samej, chłopcze, spisałeś się na medal. Ale lękam się, że nie wybrnęliśmy jeszcze z matni.
Podał mi bańkę z koniakiem; rozgrzewający trunek przepłynął przez umęczone gardło. Podniosłem głowę. Holden popchnął mnie z powrotem na posłanie, mówiąc, że nie powinienem się jeszcze ruszać; ale dostrzegłem, iż nadal mam na sobie kombinezon powietrzny i okrywa mnie lekki koc.
— A Bourne? — wycharczałem. — Przeżył?
— W rzeczy samej, dzięki twojej szlachetności — powiedział Holden. — Chociaż gdyby to ode mnie zależało, wyrzuciłbym tego Francuzika przez właz…
— Gdzie on jest?
— W głębi, na koi, Pocket się nim zajmuje. Przez jakąś minutę nie miał czym oddychać, ale Traveller sądzi, że nie doznał żadnego trwałego urazu. To smutne.
Opuściłem głowę na poduszkę. W ostatnim czasie spadł na mnie istny huragan wydarzeń, ale poznanie tożsamości naszego sabotażysty było niczym błysk najprawdziwszego pioruna.
— A Traveller? — spytałem. — Gdzie on?
— Na mostku. — Uśmiechnął się. — Edwardzie, podczas gdy Pocket i ja biedziliśmy się przy twoim oporządzeniu… odkręcaliśmy hełm i tak dalej… nasz gospodarz udał się natychmiast do swojego instrumentarium, jak dziecko stęsknione za zabawkami!
Znalazłem w sobie energię na śmiech.
— No cóż, taki on jest. Holden, wspomniałeś, że nie wybrnęliśmy jeszcze z matni; czy instrumenty pokładowe powiedziały coś istotnego Travellerowi?
Holden skinął głową i przygryzł paznokieć.
— Wygląda na to, że nasz francuski przyjaciel faktycznie zużył nadmierną ilość wody i resztka, która została, nie wystarczy, żebyśmy powrócili na Ziemię. Ale to jeszcze nie najgorsze, Ned.
Podejrzewam, że ostatnie przeżycia nieco mnie oszołomiły, gdyż spytałem ze stoickim spokojem:
— Ale co może być gorszego niż taki wyrok losu?
— Traveller się zmienił. Można by pomyśleć, że twoja determinacja i energia dodały mu sił. Powiada, że musimy powrócić na Ziemię. Ale, Ned… — Strach rozszerzył Holdenowi oczy. — Żeby nas uratować, Traveller zamierza zabrać nas wpierw na Księżyc i tam szukać wody!
Zamknąłem powieki, zadając sobie pytanie, czy nie znalazłem się w pułapce jakiegoś sennego koszmaru, zaczadzony wydychanymi przez siebie oparami.