Traveller rozwinął sznurową drabinkę i dołączyliśmy do naszych towarzyszy w saloniku. Zastaliśmy tam atmosferę euforii, spotęgowaną wyraźnym pochyleniem podłogi, dodającym niesamowitości zachowaniom ludzi. Traveller i jego służący zabrali się do otwierania spodniej części statku. Ponury Bourne wpatrywał się przez szybkę w pochylony lunarny pejzaż. Holden skakał po kabinie; wydając okrzyki zachwytu, wzbijał się kilka stóp w górę i opadał łagodnie niczym okrągły jesienny liść. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu na widok purpurowego rumieńca na jego obliczu.
— Słowo daję, Ned, te księżycowe warunki są czarodziejskie. Znów czuję się dzieckiem — powiedział.
Holden był całą duszą za otwarciem butelczyny koniaku i uczczeniem udanego podboju Księżyca, ale Traveller nawet nie chciał o tym słuchać.
— Nie czas na głupstwa — napomniał dziennikarza. — To nie piknik, zostało niewiele godzin na wygranie bitwy o życie. — Spojrzał na mnie z czymś ocierającym się prawie o zatroskanie — chociaż takim samym wzrokiem mógłby ogarniać jakiś delikatny, lecz zasadniczy komponent maszynerii. — Edwardzie, teraz najważniejsze jest twoje dobre samopoczucie. Co powiesz na herbatę czy nawet lekki posiłek, który wzmocni cię przed wyprawą? I jak poprzednio całym sercem zalecałbym ci oczyszczenie organizmu przed opuszczeniem statku. Pocket!
Tak więc otoczony mymi towarzyszami i siedząc wygodnie, pałaszowałem kanapki z ogórkiem i pomidorem, popijałem to wszystko mieszanką wybornych indyjskich herbat — podczas gdy wokół mnie rozciągał się po horyzont opustoszały księżycowy pejzaż, lodowaty i pozbawiony życia!
Mimo że próbowałem, nie udało mi się oczyścić kiszek, jak zalecał Traveller.
Następnie kolejny raz wsunąłem się w cuchnący kombinezon powietrzny Travellera, chociaż, szczerze mówiąc, wolałbym odwlec tę chwilę jak najpóźniej. Szlauch doprowadzający powietrze — przecięty w trakcie niebezpiecznej wyprawy na mostek — był już zreperowany przez Pocketa. Traveller i pozostali przygotowali wyposażenie. Dostałem kawał liny, którą obwiązałem się w pasie, małą elektryczną latarkę, skleconą na chybcika z niewielkiego wskaźnika, czekan sporządzony z zapasowych części statku i torbę z ceraty pokrywającej podłogę. Owa torba, przedmiot znacznych rozmiarów, była szeroka na jakieś cztery stopy, a jej podwójne ścianki sir Josiah wypełnił włosiem z ogołoconego strapontenu. Miała posłużyć do przyniesienia zlodowaciałej wody. Sir Josiah wytłumaczył, że izolowane ścianki uchronią cenną substancję przed promieniami Słońca.
Czekan i lampę przytroczyłem do pasa, żeby mieć swobodę ruchów podczas schodzenia na powierzchnię Księżyca. Torbę zawiesiłem na plecach na dwóch pasach z materiału. Przypominała ogromny plecak.
Holden zaczął dowodzić, że powaga chwili — pierwsze kroki przedstawiciela naszego gatunku na powierzchni innego świata — wymaga, żebym przeznaczył nieco czasu na jakąś ceremonię.
— Mowy nie ma — warknął Traveller. — Nie mamy czasu na podobne bzdury. Edward podejmie się ratowania naszego życia, niesłychanie narażając własne. Nie będzie stawać na rękach i wyczyniać sztuk na cześć króla.
Holden się najeżył.
— Sir Josiah, mimo wszystkich uciążliwości udało się nam wylądować tam, gdzie nie dotarł do tej pory żaden podróżnik. Stąd też jesteśmy zobowiązani objąć w posiadanie ten księżycowy ląd w imię imperium. Przypominam panu, że ten oto młody Edward reprezentuje rząd jego królewskiej mości. Być może wzniesienie flagi narodowej nad skalnymi okruchami Księżyca…
Bourne roześmiał się szczekliwie.
— Iście angielskie podejście. Cóż za obrzydliwość, bezcześcić takie miejsce waszą flagą.
Holden powstał, wypinając wielki brzuch.
— Sam fakt, że ten Francuzik wysuwa obiekcje, sir Josiah, dowodzi, że takie postępowanie byłoby jak najbardziej wskazane.
Traveller do tej pory zajmował się szczelnym zapinaniem mojego kombinezonu. Obecnie wyprostował się, wziął pod boki, zostawiając mnie i Pocketowi trud zapięcia zamków.
— Holden, ani mi się śni wysłuchiwać tego idiotycznego bełkotu. Mam dwa kontrargumenty. Po pierwsze: tam nie ma powietrza, a więc i wiatru, który by mógł rozwinąć pańską flagę. Po wieczne czasy pozostanie sflaczała i bez życia. Czy to właściwy symbol imperium? Oczywiście, moglibyśmy się czymś podeprzeć… może rozpiąć ją na metalowym szkielecie… — Roześmiał się hucznie. — Ale to przecież błazenada. Trzeba być pompatycznym osłem do kwadratu, żeby się na coś takiego zdecydować. Zresztą mój drugi kontrargument jest decydującej natury. Otóż nie taskam ze sobą na tym statku żadnych flag, ani brytyjskiej, ani tricolore, ani innej. Więc jeśli nie jest pan zgrabną szwaczką, mister Holden, to pańskie ambicje pozostaną niezaspokojone.
— A my nie pokalamy naszej godności — dodał Bourne.
Lecz Holden ani myślał akceptować ten punkt widzenia. I niebawem trzej adwersarze: Holden, Bourne i Traveller zaczęli skakać sobie do oczu. Tymczasem zakończyłem ubieranie i stałem obok Pocketa, z hełmem pod pachą, oczekując rozpoczęcia przygody.
Po chwili straciłem cierpliwość. Uniosłem oburącz hełm i dramatycznym gestem opuściłem go na szklaną osłonę modelu „Wielkiej Wschodzącej”. Kłótnia natychmiast ucichła i Pocket wziął się do pracy z miotełką i szufelką, zbierając roztrzaskane szkło. Urękawiczonymi dłońmi sięgnąłem w centrum zniszczenia i wyjąłem model; miał około trzech stóp i obchodziłem się z nim bardzo ostrożnie, bacząc, by nie uszkodzić delikatnej roboty.
— Sir Josiah, niech mi pan wybaczy ten impulsywny i niszczycielski czyn. Panowie, jako że to ja muszę udać się poza te ściany, ja zadecyduję, jaki charakter powinien mieć ten symboliczny gest. Wezmę ten model wielkiego statku Brunela i umieszczę go we właściwym miejscu. Powinno to zająć tylko chwilę, ale zaspokoić wszystkie nasze pragnienia. Holden, „Wschodząca” jest jednym z największych osiągnięć inżynieryjnych imperium, szczytowym wytworem wielkiej cywilizacji. Sir Josiah, z pewnością udzieli pan poparcia zamierzeniu, które na tym odległym płaskowyżu upamiętni imię inżyniera, będącego inspiratorem sporej części pańskich osiągnięć. A co do ciebie Bourne: mam nadzieję, że wraz ze mną uznasz ten model za symbol nieskończonej pomysłowości i przedsiębiorczości ludzkości, tych jej cech, które doprowadziły nas aż na ten zdumiewający glob. A jeśli nasza wyprawa zakończy się klęską — kontynuowałem, nieco zaskoczony własną elokwencją — niech wtedy jakieś przyszłe pokolenie zdobywców, napotkawszy ten artefakt, zaduma się nad tymi, którzy go tu umieścili.
Zapadła chwili ciszy.
— Dobrze powiedziane, Ned — rzekł wreszcie Holden. — Usadziłeś nas.
— Czy jesteśmy gotowi?
Traveller okrągłym gestem wskazał powietrzną szafę.
— Wszystko gotowe, Edwardzie.
Skinąłem głową i powiedziałem:
— Jednakże wpierw chciałbym czegoś zażądać…
Kolejny raz zakręcono hełm wokół mojej głowy, zamykając mnie w zniechęcającym miniaturowym wszechświecie zdominowanym przez wonie miedzi, zatęchłego powietrza i nierówny odgłos mego własnego oddechu. Wszedłem do trumiennej szafy. Po tym jak wymieniłem uściski dłoni z moimi towarzyszami — ich drobne ręce znikały w moich rękawicach — zatrzaśnięto ciężką pokrywę, odcinając mnie od przytulnego ciepła kabiny. Zawahałem się przez chwilę, przyciskając model „Wschodzącej” do piersi, po czym zdobyłem się na odwagę, złapałem koło włazu i przekręciłem je zdecydowanym ruchem.
Po kilku obrotach szafa utraciła szczelność i rozległ się syk uciekającego powietrza. Kombinezon zesztywniał do granic wytrzymałości.
W końcu właz się otworzył i mój wzrok padł bezpośrednio na jard kwadratowy lunarnego gruntu.
Znajdował się jakieś dziesięć stóp dalej i wydawał całkiem równy, chociaż upstrzony ostrymi kamyczkami, rzucającymi w świetle Słońca wyraziste, czarne jak atrament cienie. To okrucieństwo kształtów i brak powietrza natychmiast przypomniały mi, że nie jestem na Ziemi. Przez kilka minut wpatrywałem się uważnie w ten kawałek Księżyca. Słyszałem pulsowanie własnej krwi.
Wreszcie zebrałem siły i mogłem ruszyć dalej. Rozwinąłem sznurową drabinkę. Wysunąłem nogi na zewnątrz i zacząłem schodzić. Po kilku krokach przystanąłem i zabrałem „Wielką Wschodzącą”. Kiedy hełm znalazł się poza obrębem włazu, wypełniło go oślepiające światło i musiałem zmrużyć oczy. Od tej pory starałem się unikać patrzenia w Słońce spoczywające niebezpiecznie blisko horyzontu.
Przystanąłem na najniższym szczeblu, zwiesiwszy but w pustce. Przepełniała mnie duma i świadomość powagi chwili. Że to akurat mnie pierwszemu przypadł honor postawienia stopy na tym odległym lądzie! Wspomniałem splot przedziwnych wydarzeń, który doprowadził mnie do tego momentu, i przez krótką chwilę zadawałem sobie pytanie, czy sprawy nie potoczyłyby się innym torem, gdyby nie tamten niesłychany przypadek — znalezienie antylodu? Czy bez tej substancji człowiek dotarłby na Księżyc? Z pewnością wynaleziono by jakiś inny sposób, wymyślono inny rodzaj rakiet, o którym teraz nikomu nawet się nie śniło; chociaż zabrałoby to pewnie wiele lat i trwało aż do przełomu stulecia, zanim jakiś podróżnik dotarłby tak daleko. Niemniej jednak byłem przekonany, że jak w przypadku wszystkich przedsięwzięć natury przemysłowej i technologicznej to Wielkiej Brytanii byłaby sądzona rola przewodnika podobnej wyprawy i jakiś inny Brytyjczyk — być może lepiej przysposobiony do realizacji tego zadania niż ja — stanąłby na najniższym szczeblu innej drabiny.
Pozwoliłem sobie na chwilę dumy z samego siebie i zapragnąłem, aby piękna Françoise mogła oderwać oczy od udręczonych pól Francji i patrząc w daleką przestrzeń, dojrzeć mnie w tym momencie międzygwiezdnej chwały. Lecz gorycz wywołana nieziszczalnością tego pragnienia nie osłabiła poczucia niesłychane-go historycznego znaczenia całej mojej sytuacji. Objęcie w posiadanie innego świata było niewątpliwie najbardziej znaczącym osiągnięciem w rozwoju ludzkości od czasów Arki — lub, jeśli wierzyć sir Karolowi Darwinowi, od czasów kiedy nasi małpi pradziadowie dali sobie spokój z obrzucaniem się skórkami po bananach i zleźli z drzewa, żeby przybrawszy wyprostowaną postawę, deptać ziemię. Tak więc, gdy wbijałem mój skórzany bucik w okrytą drobnymi kamyczkami glebę, zmówiłem modlitwę, niesłyszalną dla żadnej innej pary ludzkich uszu:
— Panie, stawiając ten krok, jak Noe wkraczam na nowy kontynent, dany nam dzięki Twojej łasce, i przejmując go we władanie, niosę z sobą nadzieje całej ludzkości.
Stałem na powierzchni Luny połączony z „Faetonem” jedynie kawałkiem powietrznego szlaucha. Czułem żwir pod stopami, jakbym kroczył przez wydmy, które niedawno wyłoniły się z odmętów oceanu. Stawiałem kroki niezwykle rozważnie, gdyż wielce się obawiałem rozedrzeć kombinezon lub szlauch doprowadzający powietrze.
Ściskając model statku, czując lekkie uderzenia czekana i lampy Ruhmkorffa o nogę, pokonałem w księżycowej ciszy jakieś trzydzieści stóp pochyłości — całkowita długość szlaucha wynosiła zaledwie czterdzieści stóp — i rozejrzałem się wkoło.
Krajobraz księżycowy zalegały tylko zniszczone i zmiażdżone kamienie; najmniejsze były wielkości żwiru, największe znacznie przewyższały rozmiarami latający statek. To gruzowisko sięgało za horyzont, który z racji małej średnicy Księżyca wydawał się zdumiewająco bliski. Ten fenomen stwarzał złudzenie, iż wspinam się na szczyt rozległego wzgórza.
Oczywiście, nie widziałem ścian Krateru Travellera, gdyż leżały wiele tysięcy mil dalej we wszystkich kierunkach kompasu.
Kamienisty grunt nie był płaski. Wyrastała na nim masa pagórków. Tworzyły niskie, okrągłe kopuły, o zdumiewająco zuniformizowanym kształcie, chociaż bardzo różnej wielkości. Najmniejszy ledwo przewyższał mnie wysokością, największe sterczały może pięćdziesiąt stóp w górę i miały dobrą jedną ósmą mili szerokości. Uznałem, że tego rodzaju konfigurację terenu z pewnością spowodowało oddziaływanie wulkanicznego podłoża. Wyobraziłem sobie, że pokonuję go susami, skacząc z gracją kozicy górskiej ze szczytu na szczyt. Lecz, oczywiście, byłem ograniczony długością mojego powietrznego przewodu, a poza tym przeczulony na punkcie szczelności kombinezonu.
Odwróciłem się, żeby ocenić ustawienie „Faetona”. Byłem zaledwie jakieś dziesięć jardów od statku, który znacznie nade mną górował; w sumie przetrwał zaskakująco dobrze trudy podróży; aluminium kadłuba lśniło spod cienkiej warstwy lunarnego kurzu. Szkło kopuły, chociaż pokryte smugami powstałymi podczas próby ognia w ziemskiej atmosferze, migotało w ostatnich promieniach Słońca i rzucało odblaski na sfalowaną księżycową równinę. Dostrzegłem, iż Traveller sprowadził nas na niskie zbocze — jego szczyt wznosił się może dziesięć stóp ponad powierzchnię — i przyklasnąłem w myślach umiejętnościom inżyniera, gdyż z pewnością znaleźliśmy się w znacznie bezpieczniejszych i łagodniejszych warunkach termicznych niż te, które panowały w wąskich „parowach”, między wzgórzami. Lecz pozycji statku daleko było do pionu, gdyż jedna z trzech nóg wsparła się na wielkim głazie i nieco przygięła. Nadal podtrzymywała kadłub, ale jej kąt do podłoża wynosił może dwadzieścia stóp.
Zgodnie ze swoim zamierzeniem Traveller posadził powietrzny statek w ten sposób, że górna jego część spoczywała w blasku Słońca. Ciepłe gazowe światło biło z ocienionych bulajów saloniku, rozjaśniając martwe skały. W okienkach zauważyłem oblicza Bourne’a i Holdena. Zatęskniłem za przytulnym wnętrzem, zapachem kuchni Pocketa i tureckim tytoniem Travellera; lecz przebiegł mnie również dreszcz dumy, oto bowiem sprowadziliśmy kawałek angielskiej cywilizacji do zaiste straszliwego miejsca. Dostrzegłem, iż Holden nawet teraz nie omieszkał włożyć krawata, starannie zawiązawszy go pod wywiniętym kołnierzykiem !
Kiedy tak wpatrywałem się w statek, pełen dumy z naszego wyczynu w tym wrogim otoczeniu, poczułem, że hełm i górna część powietrznego kombinezonu nabierają nieprzyjemnie wysokiej temperatury. Przypomniałem sobie, iż zostało mi bardzo niewiele czasu do przeprowadzenia misji, zanim warunki na powierzchni staną się nie do zniesienia. Tak więc bez dalszych wahań uniosłem wysoko „Wielką Wschodzącą” i trzymając model w obu rękach — dojrzałem, że Holden oklaskuje ten gest — umieściłem go za skałą, która zapewni mu osłonę przed mającym niebawem nastąpić podmuchem z dysz „Faetona”. Zastygłem na chwilę podczas tej ceremonii i zostałem nagrodzony widokiem Holdena unoszącego do szyby bulaja aparat fotograficzny. Tak więc uczyniono zadość mojej ostatniej prośbie przed opuszczeniem statku; dając folgę próżności, postarałem się, żeby utrwalono dla potomności moją przechadzkę po Księżycu.
Podczas gdy trwałem w tej pozycji, jak jakaś dziwna statua, oczekując przez sekundę na ekspozycję płyty fotograficznej, poczułem nieprzyjemne drżenie pod stopami, jakby minimalne trzęsienie ziemi. Ale zachowałem niezmienioną postawą, a drżenie minęło.
Po umieszczeniu „Wschodzącej” na skale pośpieszyłem w cień „Faetona”, zdecydowany kontynuować misję, chociaż każdy oddech przychodził mi z trudnością.
Uniosłem wysoko zwój Ruhmkorffa. Blade światło elektryczne rozlało się daleko po potrzaskanych skałach; oczywiście, nie mogło konkurować z bezpośrednim światłem Słońca, ale odsłoniło naturę tego, co spoczywało ukryte w cieniach wzgórz i wielkich głazów. Szukałem połyskliwych fragmentów, wypatrzonych wcześniej z przestrzeni przeze mnie i Travellera — i jakieś pięć stóp za wzgórkiem „Faetona” dostrzegłem fragment gruntu szerokości dziesięciu stóp, gładki i odbijający światło rozżarzonego drucika.
Tak szybko jak tylko mogłem, udałem się w dół zbocza i rozciągnąwszy prawie maksymalnie szlauch, ukląkłem, wyciągając dłoń ku rozmigotanej powierzchni.
Spotkało mnie okrutne rozczarowanie. Gdy dotknąłem połyskliwej tafli, ta pękła, a na mej rękawicy pozostały roztrzaskane odłamki. Kiedy uniosłem je do oczu, poznałem, że to nie lód, lecz jakaś podobna do szkła substancja — brązowawa i bynajmniej nie przejrzysta, jednak wyraźnie przypominająca wyglądem szkło. Słyszałem kiedyś, że wielki żar lub ogromne ciśnienie mogą zamienić zwykły piasek w szkło bez interwencji człowieka i niewątpliwe takie było wytłumaczenie tego fenomenu. Być może ta naturalna tafla została utworzona w wyniku tego samego zdarzenia, które przyczyniło się do powstania Krateru Travellera. Nie wątpiłem, iż ta substancja byłaby fascynującym obiektem badań ludzi nauki — chociażby z tego powodu, iż jej obecność dowodziła jednoczesnego występowania podobnych minerałów na Ziemi i na Księżycu — ale to w żadnym wypadku nie mogło mi pomóc! Czyżby połyskujące lodowce dostrzeżone przeze mnie i Travellera były tylko ułudami zrodzonymi przez szklane odpadki?
Ogarnięty chwilową wściekłością i w poczuciu zawodu wrzasnąłem i cisnąłem w dal fragment tafli; poszybowała kilkaset jardów, nie napotykając po drodze oporu atmosfery, migocąc złudnie w ukośnie padającym świetle Słońca. Luna kolejny raz zatrzęsła się pod moimi stopami, jakby mi współczuła. Tym razem drżenie było na tyle potężne, że głazy potoczyły się po powierzchni jak ziarnka piasku po napiętej skórze bębna.
Przelękniony przypadłem do podłoża, spodziewając się, że jakiś głaz znajdzie się na tyle blisko, by mnie zmiażdżyć lub przydusić szlauch z powietrzem…
W końcu drżenie ustało, ale niemal natychmiast podjęło je moje serce, gdyż w zagłębieniu po jednym z poruszonych głazów dostrzegłem wyraźne migotanie szronu.
Pośpieszyłem ku lśniącej plamie, lecz kiedy trafił w nią promień Słońca, lód się ulotnił. Para przemknęła między mymi palcami.
Jednakże moje uniesienie nie opadło, gdyż jasno zdałem sobie sprawę, co powinienem dalej czynić. Cała woda, która pozostała na Księżycu, z pewnością musiała zalegać w głębokich pieczarach lub pod głazami — w każdym razie poza zasięgiem słonecznego światła. Kilka sporych głazów spoczywało w zasięgu mojego szlaucha. Pośpieszyłem do jednego z największych — miał kształt sześcianu o krawędzi jakichś czterech stóp — i dłuższą chwilę deliberowałem, jak zdołam w pojedynkę unieść takiego potwora. Rozważałem, czy nie powrócić do „Faetona” i nie liczyć na znalezienie czegoś w rodzaju łomu; wtem przypomniałem sobie, że przebywam na Księżycu i w tutejszych warunkach — jednej szóstej ziemskiej grawitacji — dysponuję siłą całej brygady robotników. Tak więc przykucnąłem i wsunąłem palce pod krawędź skały. Uniosłem ją, spodziewając się, że przewróci się na bok jak puste kartonowe pudło, ale chociaż głaz w rzeczy samej odwrócił się, uczynił to powoli i ociężale — do wtóru całej masy posapywań z mojej strony — tak że nie miałem najmniejszej wątpliwości co do jego znacznej masy.
W ten sposób otrzymałem praktyczną lekcję na temat różnicy między ciężarem, który jest rządzony siłami grawitacji, a bezwładnością, która im nie podlega.
Proszę jednak wyobrazić sobie mój zawód, kiedy w końcu skała przetoczyła się na bok i nie dostrzegłem najmniejszego nawet śladu szronu. Stałem bez ruchu, wciągając rzadkie powietrze ze szlaucha i z niedowierzaniem oglądałem teren.
Nie pozostawało mi nic innego do zrobienia, jak przejść do następnego głazu i podjąć kolejną próbę; a kiedy to uczyniłem, ku mej nieokiełznanej radości zostałem nagrodzony widokiem grubej zamarzłej kałuży, rozległej na pięć stóp i grubej na kilka cali. Osłaniając cenny materiał własnym cieniem, zapakowałem lód do termicznego wora, pracując dłońmi jak czerpakami i zdobywając w ten sposób kilka funtów lunarnej wody.
Byłem tak zajęty podczas tego księżycowego popołudnia, że niebawem straciłem poczucie czasu. Przewracałem głaz za głazem. Mniej więcej w połowie przypadków natrafiłem na spore pokłady lodu. Napełniłem kilkakrotnie wór i wędrowałem do „Faetona” i z powrotem, usypując wzgórek pokruszonego lodu w cieniu statku. Grunt złowróżbnie dygotał co kilka minut ; ale nauczyłem się ignorować ten minimalne wstrząsy. Chociaż napełniałem więcej niż połowę wora, nie przygniatał mnie swoją wagą; mimo to jego inercja przeszkadzała mi w znacznym stopniu, gdy kołysał się na moich plecach.
Wtem Księżyc zadygotał potężnie. Można by pomyśleć, że w jego powierzchnię uderzyła jakaś potężna pięść.
Padłem jak długi. Zachowałem na tyle trzeźwości umysłu, że zakryłem wizjer hełmu rękawicami; inaczej szkło z pewnością pękłoby w drobny mak. Leżałem długie sekundy, nie ośmielając się nawet ruszyć głową; spodziewałem się, że w każdej chwili zostanę ciśnięty w jakąś rozpadlinę lub zmiażdżony przez padającą skałę. A trzęsienie Księżyca trwało nadal w całkowitej i niesamowitej ciszy!
Kiedy już tylko echa potężnych drgań przetaczały się pode mną, uniosłem się na nogi. Szlauch i wór z lodem były nie uszkodzone, lecz wizjer mocno zaparował — tak mocno, że ledwo co widziałem — a zwój Ruhmkorffa został całkowicie zmiażdżony. Porzuciłem go. Niech jakiś przyszły badacz Księżyca łamie sobie nad nim głowę. Nie byłem pewien godziny — zabrakło mi trzeźwości umysłu, aby zawiesić zegarek na kombinezonie! — i stałem kilka stóp poniżej wzgórza, na którym osiadł „Faeton”, rozglądając się wkoło.
Pejzaż zmienił się; kształty pagórków i ich cieni były inne niż te, które zachowały się w mojej pamięci. Powiedziałem sobie, że to niewątpliwie iluzja tworzona przez zachód Słońca; przecież nawet krajobrazy Ziemi wydają się zmieniać, kiedy światło gaśnie.
Zdezorientowany wahałem się jeszcze przez chwilę, kładąc w myślach na jednej szali korzyści, które mogą przynieść kolejne zgromadzone funty lodu, a na drugiej ukryte zagrożenia obcego środowiska — gdy uwolniono mnie od podejmowania decyzji.
Teren zakołysał się po raz kolejny. Wypuściłem czekan i stoczyłem się w dół. Po kilku krokach osiągnąłem granicę długości mojego szlaucha i szarpnięcie pociągnęło mnie z powrotem. Zachowałem równowagę, wyciągając ramiona na boki, i odwróciłem się do statku. Powitał mnie zdumiewający widok.
Wokół całego wzgórza, na którym osiadł „Faeton”, wyrastały cylindryczne skały. Było ich może tuzin, równo rozmieszczonych dookoła kopulastego pagórka. Wszystkie miały jakiś jard szerokości i wszystkie unosiły się w tym samym tempie, kilka stóp na sekundę. Grunt znów zadygotał i z trudem utrzymałem się na nogach, zdumiony siłą konieczną do tak szybkiego wynoszenia równie gigantycznych mas. Niebawem kolumny otoczyły wzgórze — i „Faetona”. W miarę unoszenia się rosły coraz wolniej, aż w końcu zastygły, osiągnąwszy wysokość około stu stóp. Zdałem sobie sprawę, że tylko łasce boskiej zawdzięczam, iż moje szlauchy powietrzne nie uległy zniszczeniu w trakcie wzrostu tej mineralnej flory.
Grunt trząsł się, jakby reagował na odległe wybuchy, tak więc odwróciłem się, chcąc ogarnąć wzrokiem resztę pejzażu. Wokół wszystkich pagórków tworzących zasłaną odłamkami powierzchnię wyrastały kolumny — jak skalne kwiaty. Kiedy odwróciłem głowę w zaparowanym hełmie, spostrzegłem, iż niektóre z nich znacznie przerosły stustopowe kolumny otaczające „Faetona”. Najdalsze, znajdujące się może o pół mili, musiały wyrosnąć na pełne tysiąc stóp. Były gładkie, jakby wykończone dłońmi wprawnego kamieniarza, lecz ich mineralna proweniencja była doskonale widoczna.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to gigantyczne kiełkowanie, odbywające się w niesamowitej ciszy, jest przejawem życia. Być może kolumny były odpowiednikami roślin oczekujących na najlżejszą kroplę deszczu w pustynnych klimatach, aby błyskawicznie i wybujałe wzrosnąć. Lecz nie mogłem sobie wyobrazić, co za rodzaj energii życiowej mógł wypchnąć nad powierzchnię takie monstra i to z taką niebywałą prędkością.
W końcu ostatnie kolumny osiągnęły pełnię swojej wysokości. Całą równinę pociął las cieni, a łagodny deszcz kurzu i małych kamyczków tylko podkreślał ich nieruchomość.
Dłuższą chwilę ani drgnąłem. Krew tętniła mi w skroniach i zastanawiałem się, czy mogę bezpiecznie wrócić do „Faetona”.
Kiedy się tak wahałem, ruszyła następna faza zmian krajobrazu.
Rozpoczęło ją największe wzgórze, mające jakieś pięćdziesiąt stóp wysokości. Na całym jego obrzeżu eksplodowały małe głazy i kamienne płyty. Pagór wyraźnie trząsł się i dygotał. Czułem to nawet z oddalenia. Miałem wrażenie, że jakieś ogromne zwierzę usiłuje wydobyć się z wnętrza satelity.
Nagle przeżyłem kolejny wstrząs, tym razem duchowej natury, gdyż uświadomiłem sobie, że moje wrażenie dokładnie odpowiada rzeczywistości; oto całe wzgórze dźwignęło się nad powierzchnię Księżyca. Stałem doszczętnie ogłupiały, nie dowierzając zmysłom. „Wzgórze” oderwało się od reszty terenu, demonstrując spodni odpowiednik kopułowatego profilu, tak że całość odseparowanego fragmentu gruntu miała kształt soczewki; z tym że spód był pobliźniony i pokawałkowany. Kamienie wielkości pięści odrywały się od ostrych krawędzi soczewki, która szorowała podtrzymujące kolumny.
W miarę jak soczewkowaty kształt pędził w górę, przyspieszał, osiągając prędkość, która zaprzeczała wielotonowej masie. Niebawem unosił się wysoko nade mną, nadal w granicy wieńca swych kolumn.
Ale to był tylko prekursor ogólnego poruszenia; niebawem wszędzie unosiły się pagórki, demonstrując charakterystyczny soczewkowaty kształt, i miałem powód pobłogosławić wyzbyte powietrza lunarne środowisko, bo gdyby atmosfera przenosiła hałas tego pobudzenia gruntu, bębenki w uszach pękłyby mi od razu.
Przymocowane do hełmu szlauchy powietrzne szarpnęły mnie z rozmachem w tył i rozłożyłem się na powierzchni. Gdy szybko odwróciłem się na brzuch, przywitał mnie widok pagórka „Faetona”, nadal ze statkiem na czubku, unoszącego się w niebo jak wszyscy jego kuzyni.
Wór z lodem obijał się o moje krzyże, kiedy drapiąc palcami o skałę, zacząłem podnosić się na nogi. Stałem tam, gdzie poprzednio znajdowała się krawędź pagórka „Faetona” — a teraz brzeg płytkiego krateru — i zdesperowany śledziłem wzrokiem uciekający fragment Księżyca. Krawędź soczewki była już około dziesięciu stóp nade mną i przyspieszała, zabierając statek, a z nim wszystkie moje nadzieje. Wkrótce szlauch miał rozciągnąć się na pełną długość. Może było mi sądzone unieść się jak marionetka, bezradnie wymachująca nogami, a może szlauch zerwałby się i mój cenny zapas powietrza uleciałby w lunarną pustkę…
Poprawiłem wór na ramionach, ugiąłem mocno nogi w kolanach, jak tylko pozwalały na to rozdęte nogawice kombinezonu, i odbiłem się od powierzchni.
Grawitacja Księżyca jedynie w niewielkim stopniu spowolniła mój lot. Poszybowałem wysoko, a szlauch zwijał się pode mną. Kiedy docierałem do szczytu mej trajektorii, szybkość wznoszenia się zmalała i przez jedną chwilę rozdzierany grozą myślałem, iż po prostu nie uda mi się złapać brzegu szybującego wzgórza; ale w końcu moje ramiona i głowa minęły krawędź i szukając na oślep urękawiczonymi dłońmi, odnalazłem rozpadlinę w ścierwie skalnego potwora.
Wisiałem tak, wciągając łapczywie dostarczane szlauchem powietrze. Wór z lodem tłukł o mój kręgosłup. W miarę jak gigantyczna skalna soczewka przyspieszała, coraz więcej kosztowało mnie utrzymanie się na krawędzi. Mięśnie dłoni i barków pracowały na granicy możliwości, tak że musiałem pożegnać się z myślą o wdrapaniu się na wyższe, bezpieczne miejsce. Mogłem jedynie cieszyć się tym, co osiągnąłem do tej pory.
Kręciłem na boki głową w nadziei, że rozluźnię odrętwiałe do bólu mięśnie karku, i dostrzegłem, że dzieje się coś nowego. Skalne soczewki, osiągnąwszy zwieńczenie kolumnowych odnóży, zaczęły przemieszczać się nad równiną. Niespiesznie zmieniały położenie względem innych soczewek, to zbliżając się, to oddalając, jak uczestnicy jakiegoś pojedynku lub mordercze owady.
Ten powolny, cichy walc był tak zdumiewający, jakbym oglądał zamek windsorski, który powstał i ruszył w drogę.
Kolumny-odnóża ani się zginały, ani pochylały; unosiły soczewkowatych pasażerów sztywno wyprostowane. Przy czym skalne potwory czyniły to zupełnie swobodnie, z zadziwiającą gracją.
Wszystko to obejrzałem w ciągu paru sekund, podczas których szybowałem w górę wraz z „Faetonem”.
Wreszcie zdałem sobie sprawę, że moja soczewka z pewnością dociera na szczyt swoich kolumn, nie musiałem już bowiem tak zmagać się z własnym ciężarem. Podniosłem wzrok i przekonałem się, że zwieńczenie kolumn jest faktycznie blisko, ale nieopodal spostrzegłem podbrzusze innej soczewkowatej bestii, rozleglejszej i wyższej niż moja. Zbliżała się, nie tając złych zamiarów.
Nie miałem zielonego pojęcia, czym się to może skończyć, ale nie wątpiłem, że niczym przyjemnym. Najszybciej, jak się dało, wdrapałem się na krawędź skały, ciągnąc szlauch i wór z lodem. Uprzednio wyobrażałem sobie, że „Faeton” został zrzucony albo co najmniej przewrócił się i uległ zmiażdżeniu, ale ku mej uldze nadal trzymał się wzgórka i nawet zachował wyprostowaną pozycję. Kątem oka zauważyłem, iż model „Wielkiej Wschodzącej” rozleciał się pod upadającą skałą; pozostały po nim tylko kawałki metalu i odłamki szkła.
Pośpieszyłem ku statkowi. Holden i Pocket wyglądali przez bulaje, śledząc moje poczynania — i widziałem, że przepełnia ich bezgraniczna radość, kiedy ujrzeli mnie zmartwychwstałego i w pełnym rynsztunku. Holden ponaglał mnie gestem. Zupełnie niepotrzebnie!
Uprzednio Traveller wytłumaczył mi, jak należy otworzyć właz w dolnej sekcji kadłuba, kryjącej zbiornik wody. Wdrapałem się po nodze statku ze zręcznością, która zaskoczyła mnie samego, znalazłem właz i otworzyłem zasuwy zgodnie z instrukcjami inżyniera. Niebawem zacząłem przerzucać pełne garście lodu z torby do zbiorników. Równie pośpiesznie przerzuciłem do wnętrza pagórek zebranego wcześniej lodu. Wszystko to robiłem w rękawicach i im bardziej się spieszyłem, tym więcej lodu rozsypywałem; wciąż byłem świadom, że jeśli goszcząca nas soczewka zdecyduje się na spacerek, wtedy ja i „Faeton” zostaniemy strąceni i runiemy w objęcia przedwczesnej śmierci. Cały czas obserwowałem kątem oka zbliżającą się monstrualną soczewkę, wielokrotnie przewyższającą naszą.
Wreszcie skończyłem ładować lód. Zamknąłem właz, zrzuciłem z ramion pusty wór i zeskoczyłem z nogi statku, machając Holdenowi. Wdrapałem się po sznurowej drabince, nerwowo spoglądając na dysze rakiet. Wiedziałem, że gdy tylko Traveller będzie mógł włączyć silniki, nie zawaha się tego uczynić, bez względu na to, czy jestem już bezpieczny na pokładzie, czy nie, tak więc miałem sekundy na znalezienie się w środku. Wczołgałem się przez wąski właz, lądując na brzuchu jak ryba wyrzucona na piasek, po czym wciągnąłem nogi. Zwinąłem drabinkę i szlauch powietrzny, sięgałem po pokrywę włazu, gdy…
…silniki ożyły.
Padłem na gródź. Poleciałem w kierunku nadal otwartego włazu. Kończynami szukałem oparcia w nierównościach podłogi i przez długą, przerażającą chwilę wisiałem rozkrzyżowany nad otworem. Głowa dyndała mi na zewnątrz.
Silniki wzbiły chmurę kurzu i kamieni z pancerza naszej soczewkowatej bestii.
Statek nagle zatoczył się na boki i musiałem zaprzeć się dłońmi o grodzie. Przede mną przesunęła się większa soczewkowata ta bestia, która poprzednio górowała nad „Faetonem”. Zdałem sobie sprawę, że Traveller musiał poderwać statek, żeby uniknąć spotkania z potworem.
Kiedy wznosiliśmy się nad księżycowym chaosem, dostrzegłem, że większa bestia całkowicie pokryła naszą — po czym nagle i brutalnie opuściła swoje kolumny. Kamienne odnóża soczewki, na której przebywaliśmy, zostały roztrzaskane i kawałki skał potoczyły się po powierzchni Księżyca; obie soczewki runęły także, rozbite na tysiące mniejszych kamieni. Ale to nie był koniec widowiska, rozczłonkowane soczewki poruszały się z nie-gasnącą żywotnością — zauważyłem kamienne macki wijące się przez gruzowisko, łączące się ze sobą w nowe całości. Zadałem sobie pytanie, czy to nie jakiś rodzaj lunarnego parzenia się. Wzbijający się kurz zasłonił mi widok.
W miarę jak unosiliśmy się coraz wyżej, ogarniałem wzrokiem coraz dalsze połacie księżycowego krajobrazu i uświadomiłem sobie, że niesamowite splecenie się było tylko jednym z tysiąca; oto bowiem oglądałem tysiące podobnych manewrów, połączeń i koszmarnych uczt!
W końcu odsunąłem się od otworu i zamknąłem właz, zasłaniając widok malejącego Księżyca. Leżałem na wibrującym metalu, chciwie wciągając w płuca rzadkie powietrze.