Sławnego inżyniera Josiaha Travellera spotkałem osobiście dopiero z okazji otwarcia Nowej Wystawy Światowej, osiemnastego lipca tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, chociaż znałem go z opowieści mojego brata Hedleya o diabelstwach, których narobił Travellerowy antylód podczas kampanii krymskiej. Nasz pierwszy kontakt był jak najbardziej przelotny i zaćmiły go cuda Kryształowej Katedry oraz wszystko, co kryła pod swoim dachem — nie wspominając prześlicznej twarzyczki niejakiej Françoise Michelet — a jednak łańcuch wydarzeń zainicjowany przez tamto przypadkowe spotkanie zaprowadził mnie ogniwo po ogniwie ku zdumiewającej przygodzie, która wyniosła mnie nad samą stratosferę i pogrążyła w głębinach piekła stworzonego ludzkimi rękami w Orleanie.
W tamtym przełomowym roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym byłem młodszym attache w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Ojciec, rozpaczając nad płytkością mojego charakteru i jeszcze płytszym intelektem, energicznie szukał stanowiska, na którym odegrałbym znaczącą rolę w służbie krajowi. Podejrzewam, że nosił się z myślą o kupieniu mi patentu w takiej czy innej formacji, lecz poruszony doświadczeniami Hedleya w kampanii krymskiej zarzucił ten pomysł. Poza tym zawsze okazywałem niejaką łatwość w posługiwaniu się obcymi językami i ojciec mętnie wyobrażał sobie, że być może takie umiejętności ułatwią mi zdobycie stanowiska na zamorskiej placówce. (Mylił się, rzecz jasna; angielski pozostaje łaciną cywilizowanego świata).
Tak oto stałem się dyplomatą.
Wyobraźcie więc sobie mnie w wieku dwudziestu trzech lat, gdzieś poniżej najniższego szczebla wielkiej Drabiny Dyplomacji. Miałem pięć stóp dziesięć cali wzrostu, szczupłą budowę, jasne włosy, twarz gładką bez cienia zarostu — w sumie prezencja do przyjęcia, jeśli mogę sobie pozwolić na tak pochlebne słowa, chociaż może nie łącząca się z przesadną bystrością. Dopiero co ukończyłem college, ale praca już przyprawiała mnie o znudzenie, gdyż polegała głównie na przekładaniu papierków z biurka na biurko w zapchanym do niemożliwości gabineciku, głęboko w czeluściach Whitehall. (Początkowo spodziewałem się stanowiska w stolicy, Manchesterze, lecz rychło dowiedziałem się, że Londyn pozostał administracyjnym ośrodkiem imperium, mimo obniżenia statusu). Z jakąż niecierpliwością wyglądałem pierwszego stanowiska z dala od kraju! Kiedy wpatrywałem się niewidzącym wzrokiem w suszkę na biurku, spacerowałem przed obsypanymi klejnotami pałacami radżów, stawałem twarzą w twarz z dzikimi Indianami Kanady uzbrojony jedynie w rulony banknotów i krokodyle pazury, a filiżanka herbaty była szkunerem, na którym żeglowałem śladami Cooka w tęgie ramiona mieszkanek wysp Południowego Pacyfiku.
Pochłonięty takimi oto sprawami, nie mogłem się pochwalić wielkimi osiągnięciami w pracy i pan Spiers, mój przełożony, niebawem zaczął fukać i warczeć jak kocioł, którego para osiągnęła niebezpiecznie wysoki poziom.
Stąd też byłem więcej niż szczęśliwy, kiedy talenty językowe zapewniły mi bilecik na otwarcie Nowej Wystawy Światowej.
Spiers kiwał się nad moim biurkiem; przekrwione od dżinu policzki dygotały, gdy przygryzał szczurzy wąsik.
— Będziesz towarzyszył delegacji Prus! — wyskrzeczał. — Z tego, co słyszę, przyjeżdża sam stary Bismarck.
Koledzy przy biurkach nie kryli zawistnych spojrzeń. Przechadzać się ramię w ramię z księciem Ottonem von Schónhausenem Bismarckiem, Żelaznym Kanclerzem Prus — który nieca cztery lata wcześniej w krótkie dwa miesiące dał do wiwatu wojskom starego cesarza Austrii, Franciszka Józefa…
— Prusacy dotrą koleją napowietrzną do portów belgijskich, a potem szybką łodzią do Dover. Będziesz w komitecie powitalnym przy ich lądowaniu.
— Panie dyrektorze, czemu wybrano taką okrężną drogę? Kolej napowietrzna z Calais zapewnia o wiele szybszą podróż…
Zmierzył mnie ponurym wzrokiem.
— Vicars, za każdym razem, kiedy wyda mi się, że cię nie doceniłem, znowu coś palniesz. Z powodu sytuacji między Prusami a Francją, chłopcze. Nie czytasz gazet? Na litość boską lepiej nie odzywaj się do Bismarcka, bo wywołasz kolejną cholerną wojnę…
I tak dalej w tym stylu.
W każdym razie zrobiłem porządek na biurku i z lekkim sercem wyruszyłem do Dover. Stamtąd pruska delegacja udała się koleją napowietrzną do Londynu. Przedsiębiorstwo dostarczyło wagon ozdobiony herbem króla Wilhelma, a pruskie flagi powiewały z drzewców w każdym rogu. Piękny widok musieliśmy przedstawiać, kiedy pruliśmy naszą szyną z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę, sto stóp nad falującymi wzgórzami Kentu!
Delegacja jadła obiad w ambasadzie przy St. James Square i był to niezrównany spektakl. Tuzin Prusaków w znakomitych mundurach, z połami lśniącymi od medali, prezentował się niczym rządek posiwiałych pawi. Ja, przepasany świeżutką szarfą, najniższy rangą przy stole i bez najmarniejszej blaszki na piersi, nie mogłem znaleźć języka w gębie, lecz kiedy wino i cięższe trunki zrobiły swoje, miałem wrażenie, iż mój duch rozwinął skrzydła i wypełnia przestrzenie przestronnej, ozdobnej jadalni jego ekscelencji. Uczciwie pracowałem srebrnymi sztućcami, smakowałem aromat koniaku, który spoczął w dębowej beczce wcześniej, zanim Napoleon był dzieckiem i mój świat poplamionego atramentem biurka wydawał mi się tak odległy jak Mały Księżyc. W końcu służba dyplomatyczna odsłoniła mi swoje powaby.
W miarę jak mijał czas, odnosiłem wrażenie, że moja osoba przypadła do gustu samemu Bismarckowi. Okrąglutki, przywodził na myśl dobrodusznego dziadunia i tytułował mnie: „herr Vicars, nasz zacny gospodarz”. Odwzajemniałem się szklistymi uśmiechami i szukałem tematów konwersacji. Jadł z apetytem, ale pił jedynie cuchnące germańskie piwsko z wielkiego kufla z pokrywką. Miałem wrażenie, że odsączał sumiastymi wąsami najmniej przyjazne osady napoju. Piwo, wyszeptał mi kulawą angielszczyzną, pozwala mu zapomnieć o utrapieniach na dworze króla Wilhelma i utula do snu każdego wieczoru.
Osiemnastego zerwaliśmy się wczesnym rankiem. Mały Księżyc nadal widniał na rozjaśnionym brzaskiem niebie, świetlista kula pędząca ku horyzontowi. Na Euston wsiedliśmy do kolei napowietrznej i podążyliśmy do Manchester Piccadilly, skąd rozparcelowani między kilka dorożek udaliśmy się do Peel Park, na północ miasta. W południe dołączyliśmy do orszaku dygnitarzy kroczącego do szerokich bram Kryształowej Katedry. Nawet Bismarck, Kolos Europy, stał się anonimową cząstką tłumu i czułem rozbawienie — a także dumę — wiedząc, jak twarda szczęka Prusaka opada na widok najświeższego obrazu brytyjskiego geniuszu.
Jak pierwszy Kryształowy Pałac — wzniesiony w Hyde Parku podczas pierwszej Wystawy Światowej roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego — Katedra była niesłychaną konstrukcją zaprojektowaną przez sir Josepha Paxtona, wzniesioną ze szkła i żelaza na planie krzyża jak katedry gotyckie. Tysiące szklanych płyt górowały nad naszymi głowami, połyskując w lipcowym słońcu. Kolej napowietrzna biegła ze wschodu wdzięcznymi pylonami i wkraczała do budynku przez łukowaty portal, jakieś sto stóp nad ziemią. Nad wejściem wspinała się pięćsetstopowa wieżyca, której wyniosły szpic, ozdobiony dumnie powiewającą flagą państwową, muskał lekkie obłoki.
Ledwo słyszałem nieprzerwany szmer głosów moich kolegów, wyjaśniających olśnionej pruskiej delegacji:
— Targi noszą nazwę: Wystawa Dzieł Przemysłowych Wszystkich Narodów. Jest to również pomnik ku czci Północnej Anglii i Manchesteru, fabryki i stolicy Brytanii oraz imperium… Powierzchnie wystawowe osłania pięćdziesiąt akrów szkła, dwa razy więcej niż w roku pięćdziesiątym pierwszym. Jest sto tysięcy wystawców (dwa razy więcej niż w Paryżu w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym siódmym). Organizatorzy spodziewają się dziesięciu milionów zwiedzających, tylko sto tysięcy pierwszego dnia…
Wkroczyliśmy do budynku. Stałem w rozległej wyciszonej przestrzeni; przezroczysty szklany dach unosił się tak wysoko, że spodziewałem się ujrzeć przepływające niżej chmury, a żelazna konstrukcja sir Josepha robiła wrażenie bajkowo lekkiej, niezdolnej do udźwignięcia ogromnego ciężaru. Czułem się tam jak w wielkiej oranżerii — ale nie dokuczały typowe w takich pomieszczeniach zaduch i wilgoć. Przeciwnie, powietrze było przyjemnie chłodne dzięki dwudziestu ogromnym wentylatorom umieszczonym wysoko w ścianach i napędzanym, jak dano mi do zrozumienia, turbinami antylodowymi.
Gwar podekscytowanych głosów, który wypełniał budynek, wzbijał się zaledwie kilka stóp powyżej mojej głowy, jakby ogrom powietrza sprowadzał ludzką aktywność do pozbawionej jakiegokolwiek znaczenia krzątaniny mrówek. Szyna kolei napowietrznej wisiała w tej wielkiej przestrzeni bez widomych punktów oparcia, dobiegając peronu zaczepionego o ścianę niczym jaskółcze gniazdo. Ruchome schody niosły pasażerów na dół.
W głębi budynku wzniesiono wysokie podium. Zasiadał na nim zastęp godnych dżentelmenów we frakach i cylindrach — nie wspominając orkiestry symfonicznej i tysiącosobowego chóru. Królowie, kanclerze i prezydenci pokornie zajmowali fotele przed podium. Zaprowadziłem moją grupkę Prusaków na wyznaczone miejsca, obwiedzione czerwonymi sznurami wiszącymi na słupkach z brązu. Skrzyżowawszy na piersiach urękawiczone dłonie, zająłem swoje miejsce. Kiedy spojrzałem w dół, skonstatowałem ze zdumieniem, że cały parter Katedry zaścielono grubym czerwonym chodnikiem.
— Doprawdy nie liczono się tu z kosztami.
Zaskoczony przeniosłem wzrok w lewo i… napotkałem spojrzenie niewieścich oczu barwy nieba, osadzonych w alabastrowej twarzyczce. Wyrażały cierpkie rozbawienie.
Próbowałem wybąkać jakąś niezdarną odpowiedź.
— Proszę o wybaczenie — rzekła uprzejmie młoda dama. — Dostrzegłam, że ocenia pan wzrokiem te wydywanione równiny. Również jestem pod wrażeniem.
Uśmiechnęła się do mnie i… jakby słońce wyszło zza chmur. Moja rozmówczyni miała może z dwadzieścia pięć lat; nosiła elegancką, ciasno skrojoną suknię z bladoniebieskiego aksamitu, który idealnie podkreślał urodę jej oczu. Ciemne włosy związała w prosty kok, zostawiając figlarne pukielki, otulające oblicze. Szyję ozdobiła czarną aksamitką. Z tej wysmukłej, białej kolumny mój wzrok spłynął na kremowe półkule…
I pozostał na nich stanowczo za długo, jakbym był jakimś gamoniem, pozbawionym wszelkiego obycia. Niejasno uświadomiłem sobie, że damie towarzyszy młody człowiek. Stał za nią; smagły, chudy egzemplarz płci brzydkiej, lustrujący mnie podejrzliwie. W końcu skleciłem parę słów:
— Pani wybaczy. Nazywam się Vicars. Edward Vicars.
Podała mi drobną urękawiczoną dłoń. Uścisnąłem ją delikatnie.
— Jestem Françoise Michelet.
— Ach… — Miała nieznaczny, ale nie dający się pomylić z żadnym innym akcent, wskazujący na pochodzenie z południowych regionów Galii, może Marsylii. — Jest pani Francuzką, mademoiselle.
— Co za spostrzegawczość. Winien pan pracować w tym waszym Foreign Office — stwierdziła sucho.
— Ależ tam właśnie pracuję — odparłem idiotycznie, po czym uśmiechnąłem się do siebie, zrozumiawszy, że kpi z mojej francuszczyzny. — Niestety, mam tu swoje obowiązki.
— Jestem przekonana, że są obowiązki o wiele bardziej u-ciążliwe.
— A pani?
— Ot, zabijam czas — powiedziała lekko znudzonym tonem. — To gwóźdź sezonu. Potem mam zamiar wyskoczyć do Belgii, na prezentację „Księcia Alberta”. Doprawdy wy, Brytyjczycy, postaraliście się wypełnić kalendarz socjety prawdziwymi atrakcjami.
— Jeśli wszyscy goście będą równie czarujący jak pani, to nasze starania na pewno okażą się warte zachodu.
Uniesieniem brwi skomentowała ten popis przyciężkiej galanterii.
— A pan pojawi się na prezentacji „Alberta’”, panie Vicars?
Skrzywiłem się.
— Obawiam się, że przypisano mnie do herr Bismarcka na dłużej. Ale, być może moglibyśmy… — zacząłem z pośpiechem.
Lecz nie dane mi było kontynuować konwersacji z intrygującą nieznajomą, królewski pochód ruszył bowiem majestatycznie na podium. Chór zaintonował pieśń. Głosy odbijały się echem od szklanych ścian. Czerń otulała jego imperialny majestat, tak że król prawie ginął pośród szkarłatnych i srebrnych mundurów. Nieco za Edwardem stąpał Gladstone. Jaskółka premiera odcinała się szarą plamą od przepysznych strojów wojskowych.
Chór umilkł, ostatnie echa uderzyły o tafle szkła jak uwięzione ptaki. Wystąpił arcybiskup Canterbury, przyodziany w mitrę i uroczyste szaty, i donośnym głosem wezwał nas do modlitwy.
Pełna szacunku cisza ogarnęła tłum znakomitości.
Następnie podniósł się sam Edward. Stałem daleko w rozległym budynku, ale widziałem, jak poprawił binokle i otworzył notatnik. Mówił głosem przyciszonym, niemniej jednak słyszalnym w najodleglejszych zakątkach wielkiej szklanej hali.
Używał słów prostych, pozbawionych afektacji, kiedy wspomniał pierwszą wystawę z tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku, która, jak obecna, miała „ożenić sztukę wysokiego lotu z największymi umiejętnościami nauk technicznych”. Inspiratorem tamtej był ojciec Edwarda, książę małżonek Albert, ugodzony śmiertelnie zabójczymi zarazkami tyfusu, i Edward zauważył, iż Albert byłby niezwykle dumny, mogąc obejrzeć wydarzenia dnia współczesnego.
Słuchając przemówienia króla, miałem wrażenie dziwnego odcieleśnienia, przebywania poza konkretnym czasem i przestrzenią. Oto takie głowy państw, jak Bismarck i Grant stały w postawie pełnej szacunku, tu, w sercu najpotężniejszego imperium, jakie znał świat; imperium, którego okręty rządziły morzami, a antylodowe cuda opasywały świat.
A miały przed sobą tylko niepokaźnego młodego człowieka, który cichymi słowy wspominał zmarłego ojca.
Jego królewska mość zakończył i wycofał się, a chór pełną piersią odśpiewał „Alleluja”.
Françoise przysunęła się do mnie i szepnęła między słowami oratorium:
— Trudno powiedzieć, aby wasz król okazał szczególny entuzjazm.
— Proszę…?
— Krążą opowieści, że młody Edward i krąg jego zamożnych przyjaciół pokroju Liptona, to… jak się to mówi…? sybaryci… ? Płytki hedonista w sam raz pasuje do wpływowych ludzi. Mam na myśli przemysłowców rządzących dziś waszym krajem. Jego matka nie znalazłaby z nimi wspólnego języka.
— Wiktoria abdykowała po stracie małżonka — odparłem sztywno — i nagłym wycofaniu się z polityki Disraeliego dwa lata temu. Co zaś się tyczy samego Edwarda…
Nadęła uroczo — ale i drwiąco — usteczka.
— Och, czyżbym pana uraziła… ? No cóż, proszę o wybaczenie. Ale Edward ma rację w jednym: Albert byłby dumny, widząc to wszystko. A może byłby jeszcze bardziej dumny, widząc zachowanie nikczemników zasiadających w waszym parlamencie.
Zapach jej perfum uderzył mi do głowy i z prawdziwym trudem wymamrotałem:
— Co pani ma na myśli, mademoiselle?
Machnęła ręką.
— Proszę mi mówić Françoise. Wasi posłowie sprzeciwili się pierwszej wystawie, popieranej przez Alberta; a jednak, kiedy ujrzeli, jak znakomicie spełniła swój zasadniczy cel, zaczęli się prześcigać w popieraniu kolejnych. — Przyjrzała mi się krytycznie. Dwie drobne zmarszczki wyrosły nad zgrabnym noskiem. — Czy pan rozumie, jaki cel przyświeca takim targom, panie Vicars, czy może nie za bardzo?
— Jak powiedział jego majestat, jest to uświęcenie…
Ręka w rękawiczce kolejny raz przecięła powietrze, tym razem z nieco większą niecierpliwością.
— Reklama handlu, panie Vicars. Kryształowa Katedra to ogromne okno wystawowe z waszymi wspaniałymi brytyjskimi towarami.
Podczas gdy przeczesywałem mój tępy mózg w poszukiwaniu następnych tematów konwersacji, towarzysz Françoise dotknął jej ramienia.
— Moja droga, nie powinniśmy zatrzymywać twojego nowego przyjaciela. — Miał zły akcent i spojrzenie wyzbyte śladu ciepła. — Jestem przekonany, że czekają na niego liczne obowiązki.
Przedstawiliśmy się sobie chłodno — był to niejaki Frederic Bourne, francuski arystokrata bez żadnego wiadomego zajęcia — i wymieniliśmy jeszcze chłodniejszy uścisk dłoni.
Françoise przyglądała się temu wszystkiemu z beznamiętnym rozbawieniem.
Muzyka umilkła, lokaje zwinęli sznury oddzielające gości i dygnitarze zaczęli mieszać się ze sobą. Odwróciłem się do dziewczyny.
— Cieszę się, że mogłem panią poznać, Françoise.
— Ja również — powiedziała szybko po francusku. — Przynajmniej nie okazał się pan jedną z tych niemieckich świń.
Te słowa przyprawiły mnie o wstrząs.
— Mademoiselle, cóż za opinia — zaprotestowałem w jej języku.
— Dziwi pana? — Uniosła idealnie zakreśloną brew. — Jest pan dyplomatą; z pewnością pojmuje pan, jaki był sens telegramu z Ems.
Ten dokument był w owym czasie na ustach całej Europy. Między Francją a Prusami wybuchł wcześniej spór, po tym jak cesarz Wilhelm zaproponował, aby jego krewny, książę Leopold Hohenzollern, zasiadł na tronie Hiszpanii (opuszczonym przez skandalicznie się prowadzącą królową Izabellę). Francja, rzecz jasna, ostro zaprotestowała, lecz Wilhelm okazał się głuchy na stanowisko przedłożone bezpośrednio przez francuskiego ambasadora. Prusy przedstawiły następnie swoje stanowisko w sposób obraźliwy w sławetnym telegramie z Ems.
— Ten dokument to afront dla Francji — powiedziała dziewczyna.
Uśmiechnąłem się z nadzieją, że wyrażę w ten sposób swoje pobłażanie.
— Droga mademoiselle, takie rupiecie jak sukcesja hiszpańska to sprawy bez znaczenia w nowoczesnym świecie. — Ruchem ręki objąłem otaczające nas wspaniałości. — A to, mademoiselle, jest nowoczesny świat!
Zmarszczyła czoło.
— Doprawdy. Proszę nie traktować mnie tak protekcjonalnie. Tylko zupełnie naiwni ludzie — poczerwieniałem — mogą sobie wyobrażać, że kandydatura na króla Hiszpanii sama w sobie ma jakiekolwiek znaczenie. W gruncie rzeczy to pretekst, którego chwyta się ten przebiegły Bismarck, prowokując nas do wojny.
Pochyliłem się ku niej i ze spokojem wyraziłem opinię brytyjskiego korpusu dyplomatycznego.
— Szczerze mówiąc, mademoiselle, Prusacy są śmiechu warci, mimo tego całego ich pozowania. — Zacząłem wyliczać na palcach. — Po pierwsze, Francja posiada najznakomitszą armię w Europie. Po drugie, żyjemy w erze rozumu. Panuje równowaga sił, trwająca od kongresu wiedeńskiego, który zebrał się po upadku Bonapartego, ponad pięćdziesiąt lat temu, i…
Zamknęła mi usta machnięciem dłoni.
— Bismarck to oportunista. Nie dba o waszą równowagę; kieruje się tylko własną ambicją.
Pokręciłem przecząco głową.
— Ale do czego miałaby mu posłużyć wojna z Francją?
— Pan musi go o to zapytać, Vicars. Co się tyczy Francji, to z pewnością wie pan, że już przeprowadziliśmy mobilizację.
Mimowolnie opadła mi szczęka, tak że pewnie wyglądałem jak ogłuszona ryba.
— Ale…
Ale smagły Bourne położył dłoń na ramieniu Françoise i wdzięcznie skończyła naszą konwersację. Przeklinałem się w duchu. Że też pozwoliłem naszej rozmowie zabłąkać się w meandry kandydatury tego Hohenzollerna! O czym ja myślałem?
— Może spotkamy się dziś po południu…? — zawołałem.
Ale znikła w rozchodzącym się tłumie.
Eksponaty wystawiono na parterze Katedry — i na obiegającej ściany antresoli — pod ciężkimi szyldami, wskazującymi kraj pochodzenia. Te szyldy wykonano z rur świecących elektrycznym światłem. Bismarck i jego otoczenie zwiedzali wystawę cierpliwie i w dobrych nastrojach. Szczególne zaimponowało im stoisko Stanów Zjednoczonych Ameryki. Pośród rewolwerów Colta, bel tytoniu do żucia i innych artykułów miłych sercom Amerykanów stał kombajn zbożowy dostarczony przez przedsiębiorstwo McCormicka. Komin i kocioł były jak z pancernika i grupka zachwyconych Prusaków pożerała wzrokiem sześciostopowe ostrza tnące.
Jakiś nieznajomy, niski człek o okrągłej rozbawionej twarzy, pochylił się ku mnie.
— Ciekawe zderzenie, nie uważa pan?
— Nie rozumiem.
— Oto przed owocami nowoczesnej, anglosaskiej wynalazczości mamy podstarzałą generalicję Starego Świata i w chwili, w której ich armie zajmują pozycje manewrowe przeciwko Francji, ci panowie niewątpliwie zachodzą w głowę, jak by przekuć ten wielki amerykański lemiesz na mechaniczny miecz.
Roześmiałem się.
— Poznawszy tych Prusaków, podejrzewam, że ma pan rację, sir.
Podał mi dłoń; uścisnąłem ją.
— Jestem George Holden — powiedział.
Przyjrzał mi się uważnie jasnymi, szczerymi oczyma. Oceniłem go na jakieś czterdzieści lat. Miał proste rysy twarzy, bardzo wyraziste pod szopą smoliście czarnych włosów. Łańcuszek kieszonkowego zegarka — właściwie łańcuch — opinał wydatny brzuszek.
Przedstawiłem się.
— Miło mi pana poznać — powiedział. — To dla mnie szczęście, że mogę przyłączyć się do tak szacownego towarzystwa. Jestem szarym pracownikiem redakcji „Manchester Guardian”.
Prusacy podeszli do działu kanadyjskiego. Bismarck sięgnął po składany scyzoryk rozmiarów opasłej książeczki, który wedle dumnego zapisu miał nie mniej niż pięćset zastosowań. Rozanielony Żelazny Kanclerz wyciągał kolejne, coraz dziwaczniejsze ostrza.
— Popatrz pan — rzekł kwaśno Holden. — Jak niewinne dziecię, czyż nie?
Prawdę powiedziawszy, chłopięcy entuzjazm Bismarcka wy-dał mi się ze wszech miar zabawny, ale nic nie powiedziałem.
W końcu moi podopieczni przeszli do największego stoiska — brytyjskiego. Puls uderzył mi żywiej, bo spodziewałem się nie lada reakcji; lecz Niemcy, niewątpliwie pragnąc dowieść jakiejś sobie tylko wiadomej tezy, przemaszerowali z pośpiechem obok olśniewających eksponatów. Zadarte posiwiałe głowy wojaków tylko mignęły na tle naszych towarów. Jednakże dostrzegłem, że niejedno załzawione oko strzeliło bezwolnie na bok, co zaś się mnie tyczy, to głodnym wzrokiem spijałem każdy szczegół tych cudów.
Ogromne połyskliwe maszyny zdominowały stoisko. Przyczajone tłoki i śmigłe kominy nadawały im w tej delikatnej katedrze wygląd zwierząt w klatce. Stał tam nowy model pociągu napowietrznej kolei, o lokomotywie w kształcie pocisku, gdyż wylot niskiego komina pokrywał się niemal z korpusem. Wsparta na wąskiej szynie była lekka i wdzięczna, jakby lada chwila mogła unieść się w powietrze. Mój nowy znajomy, Holden, powiadomił mnie, że dopiero co wynaleziony kształt pozwala obszernej lokomotywie łatwiej zwalczać opór powietrza, przez co ta osiąga większą prędkość.
— Ale tak naprawdę to niezwykła koncentracja energii cieplnej dostarczana przez antylód — wyjaśnił — a w konsekwencji sprawność mechaniczna umożliwia projektowanie takich cudownie zwartych urządzeń.
Za lokomotywą stał tylko jeden wagon pasażerski (chociaż pisemna informacja głosiła, iż ten model bezpiecznie poprowadzi pięćdziesiąt wagonów). Widokowe okno ułatwiało również obejrzenie wnętrza i mogłem podziwiać kanapki, wygodnie tapicerowane grubym aksamitem, błyszczące mosiężne okucia i polerowane skóry, którymi przedział kusił niczym najwygodniejszy salon klubowy.
Inne urządzenie, które wpadło mi w oko, to była nowoczesnych kształtów maszyna górnicza. Obudowany wózek, nie większy niż urządzenie szpitalne służące do przewozów pacjentów, miał na froncie tarczę z hartowanej stali, o średnicy jakichś dziesięciu stóp, która połyskiwała ostrzami oraz czerpakami wszelkich rozmiarów.
— To zrewolucjonizuje wydobycie angielskiego węgla i innych minerałów — oznajmił Holden. — Oto kolejny wynalazek niemożliwy do zastosowania w praktyce bez antylodu. Bez niewielkich, czystych kotłów pracujących na antylód tego rodzaju maszyna potrzebowałaby urządzeń stosowanych w klasycznych lokomotywach i w kopalnianych wyrobiskach udusiłaby się własnymi spalinami w przeciągu pół godziny.
Minęliśmy modele pras parowych i przędzarek bawełny. Moją chłopięcą wyobraźnię poruszył model nowej stoczni imienia króla Edwarda w Liverpoolu, prezentowany w całości wraz z rzeką Mersey, maleńkimi kliprami i holownikami, które unosiły się na wodzie!
Towarzystwo przystanęło i patrząc nad sztywno wyprostowanymi ramionami Prusaków, widziałem, jak Bismarckowi przedstawiano wysokiego, szczupłego mężczyznę mającego około siedemdziesięciu lat. Dżentelmen ów nosił zniszczony cylinder, jakimi zadawano szyku dobrych trzydzieści, czterdzieści lat temu. Jego okolona bujnymi siwymi bokobrodami twarz była jedną plątaniną blizn i śladów po oparzeniach; w jej środku sterczał sztuczny nos wymodelowany w platynie.
Świetliste niebieskie oczy przewiercały Bismarcka, a dłoń, która ujmowała rękę kanclerza, trzymała ją tak, jakby dotknęła niechcący ścierwa śmierdzącego już od miesiąca.
Podniecony zwróciłem się do Holdena:
— To jest… to jest…
Moje podekscytowanie wzbudziło rozbawienie żurnalisty.
— Sir Josiah Traveller, wielki inżynier i spadkobierca Bru-nela. We własnej osobie.
— Nie miałem pojęcia, że Traveller zamierza odwiedzić wystawę. Plotki głoszą, że to odludek.
— Zapewne możliwość spotkania z wielkimi tego świata wywabiła z ukrycia tego wybitnego człowieka i jego nieśmiałość uległa sile ciekawości.
Przez chwilę baczniej przyjrzałem się Holdenowi.
Chociaż przemawiał tonem znudzonego światowca, widziałem, że przypatruje się Travellerowi głodnym wzrokiem, nie odrywając oczu.
— Oczywiście, wy, dziennikarze, powtarzacie nam, że sir Josiah jest stanowczo przeceniany — powiedziałem nieco kpiarskim tonem. — Że cała jego sława opiera się na jednym prostym fakcie, tym mianowicie, iż tylko on ma dostęp do tej cudownej substancji: antylodu.
— Żaden dziennikarz nie odważy się już na podobny idiotyzm — parsknął Holden. — Traveller to geniusz, mój chłopcze. Tak, antylód sprawił, że wizje uczonego stały się rzeczywistością, ale takich wizji nie miał żaden inny człowiek pod słońcem. Antylodowe urządzenia Travellera są podstawą srebrnych szlaków nad i pod skorupą globu. Josiah Traveller to Leonardo naszej ery… — Z namysłem pomasował pełne szczęki. — Nie znaczy to, oczywiście, jakoby był geniuszem na wszystkich polach. Można odnieść wrażenie, że problemy finansów i handlu sprawiają mu sporo kłopotu. Podobnie było z jego sławnym mentorem, Brunelem. Wiadomo panu, że prezentacja jego liniowca lądowego, „Księcia Alberta”, stoi pod znakiem zapytania?
Pokręciłem przecząco głową.
— Jest w pełni sprawny, ale firma Travellera musi jeszcze wystarać się o kapitały na pokrycie kosztów operacyjnych. Obiło mi się o uszy, że w planie jest emisja nowych akcji, i z tego, co wiem, Traveller zwrócił się do rządu. — Pociągnął nosem i poprawił łańcuszek zegarka. — Być może to wyjaśnia obecność inżyniera na wystawie. Czy zamierza pan pojawić się na prezentacji, Vicars?
— Obawiam się, że nie będzie to możliwe — odparłem ponuro. — Chociaż pragnąłbym tego całym sercem, bo… z kilku powodów — dodałem, myśląc o Françoise.
Holden spojrzał na mnie pytająco, ale nie naciskał więcej.
Widziałem niesmak na pobliźnionym, niemniej jednak szlachetnym obliczu Travellera i wyobraziłem sobie, że niecierpliwie oczekuje zakończenia tego jarmarku próżności i powrotu do swoich pracowni i stołów kreślarskich.
— Jakie to niefortunne, że zmuszamy naszych inżynierów do tego, żeby byli również dyplomatami — zauważyłem.
Holden wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— Być może jest równie niefortunne, że nie wymagamy od naszych dyplomatów zdolności inżynierskich.
Prusacy, którzy w dalszym ciągu zachowywali kamienne twarze, usilnie dając do zrozumienia, że nasza ekspozycja nie wywarła na nich żadnego wrażenia, pośpiesznie skierowali się ku kolejnemu stoisku, zajmowanemu przez fotografie. Traveller został sam, z boku; ostre rysy twarzy nie wyrażały żadnych uczuć i kierowany jakimś niepojętym impulsem zbliżyłem się do wyniosłego inżyniera.
— Sir Josiah… — powiedziałem, lecz język mi się zaplątał, spojrzenie bowiem, które spłynęło na mnie z wysokości platynowego dzioba było tyleż ironiczne co przeszywające. Nabrałem powietrza w płuca i brnąłem dalej: — Zechce pan wybaczyć — po czym przedstawiłem się.
Skinął nieznacznie głową.
— A więc, panie dyplomato, jaki jest dyplomatyczny pogląd na zabawki, które tu zaprezentowałem? — Jego głos dudnił niczym ogromna maszyna parowa i w duchu zadałem sobie pytanie, czy wypadek, który zostawił głębokie ślady na twarzy, uszkodził również gardło i płuca.
— Zabawki, sir? — Wskazałem wdzięczne kształty kolei napowietrznej, skąpane w niebieskim świetle Katedry. — Wszak mamy tu przed sobą osiągnięcia nowoczesnej mechaniki, która w połączeniu z możliwościami anty lodu…
Zbliżył twarz do mojego oblicza.
— Zabawki, mój chłopcze — powtórzył. — Zabawki dla takich zwiedzających, jak twoi Prusacy. Tak długo, jak nimi igrają, być może nie przyjdzie im do głowy wykorzystać mojego antylodu do innych, bardziej złowieszczych celów.
Wydawało mi się, że go rozumiem.
— Ma pan na myśli Krym, sir.
— A jakże. — Przyglądał mi się z odrobiną ciekawości. — Większość równych ci wiekiem młokosów ma równie uporządkowaną wiedzę na temat tamtej upiornej kampanii, co na temat wojny galijskiej Cezara.
— W moim przypadku jest inaczej. — Opisałem mu przeżycia wojenne mego brata, Hedleya. Opowiedziałem, jak po powrocie do Anglii, okryty bliznami, lecz poza tym zdrowy na ciele i umyśle, zamieszkał z powrotem w domu naszych rodziców, „Leśnym Ustroniu”, i teraz wiódł cichy żywot księgowego. W końcu poślubił niewiastę — kiedyś pomoc kuchenną — z którą nawiązał był znajomość wykraczającą poza granice wyznaczone przez dobre obyczaje, co sprawiło, że musiał opuścić dom rodzinny i wyruszyć na wojnę z Rosjanami. To Hedley opisał mi zachowanie Travellera po wybuchu pocisku antylodowego. Teraz inżynier słuchał mnie w skupieniu. — Tak więc od czasu Sewastopola zdecydował się pan wykorzystać antylód jedynie do przedsięwzięć pokojowych.
Skinął głową. Oczy błyszczały mu jak diamenty.
— Ale, sir Josiah, tu jest Anglia, nie Prusy — kontynuowałem. — Przecież nie musi się pan obawiać, iż rząd brytyjski kolejny raz zażąda wykorzystania antylodu do takich celów…
— Myślę, że twoi Prusacy zakończyli oglądanie wystawy — przerwał mi. — Być może winieneś do nich powrócić.
W istocie, Bismarck i jego towarzysze monarszym krokiem odsunęli się od rzędu fotografii. Szukając tematu, którym mógłbym zamknąć rozmowę z Travellerem, bąknąłem:
— Co za intrygująca prezentacja.
Prawdę mówiąc, była zupełnie nieczytelna. Przedstawiała lśniące fragmenty jakiejś zakrzywionej płaszczyzny na czarnym tle. Traveller kolejny raz pochylił się ku mnie.
— W rzeczy samej, intrygująca. Wiesz, co przestawia?
Przyznałem się do całkowitej ignorancji w tym względzie.
— Ziemię oglądaną z wysokości pięciuset mil — szepnął Traveller.
Rozdziawiłem usta w zdumieniu, gotów zasypać Travellera pytaniami, ale już odwrócił się ode mnie i mogłem tylko odprowadzić wzrokiem jego sztywno wyprostowane plecy, niknące w tłumie.
Prusacy sformowali dumny szereg przed eksponatami przysłanymi przez ich ojczyznę, a fotograf ukrył się już pod płachtą czarnego aksamitu. Bismarck przyzwał mnie skinieniem ręki.
— A więc, herr Edward Vicars, jakie wrażenie sprawia na panu to, co Niemcy mają do zaoferowania światu?
— Sir, wasze eksponaty świadczą o wysokim kunszcie waszych rzemieślników — odparłem niezdarnie.
Skłonił głowę i westchnął żartobliwie.
— My, biedni Niemcy, nie mamy waszego antylodu do zabawy, tak więc musimy zadowolić się lepszymi silnikami, lepszymi rzemieślnikami i lepszymi technologami. Co, herr Vicars?
Bezradny, spiekłem raka i szukałem repliki na tę dobroduszną drwinę, lecz nagle adiutant dotknął ramienia Bismarcka. Kanclerz z uwagą wysłuchał meldunku. Kiedy się w końcu wyprostował, w jego oczach lśnił stalowy błysk.
— Pan wybaczy — rzekł.
Klasnął dwa razy w dłonie i pruski szereg złamał szyk. Wielce zirytowany fotograf wychynął spod płachty.
Prusacy ustawili się równiutkimi dwójkami jak na placu koszarowym i zaaferowani ruszyli ku wyjściu. Mój tymczasowy przełożony, niejaki Roderick McAlłister, pośpieszył za nimi. Złapałem go za rękaw.
— McAlłister, co się dzieje?
— Obawiam się, że koniec zabawy, Vicars. Prusacy skrócili wizytę. Muszę im zaaranżować powrót…
— A co ze mną? Co mam robić?
— Zmieniam cię! — krzyknął przez ramię. — Masz urlop…! — Po czym znikł. Prusacy torowali sobie prostą ścieżkę w tłumie zaskoczonych dygnitarzy, a biedny Roderick popędził za nimi jak pudełek.
— To dopiero stanowczy faceci, nieprawdaż?
Podrapałem się po głowie.
— Kto by się spodziewał, że sprawy przybiorą taki obrót, Holden. Wie pan, co się wydarzyło?
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem i wygładził nastroszoną czuprynę.
— Nie dopuszczają was, dyplomatów, do informacji, co? Wystawa aż huczy od wieści.
— Jakich wieści?
— Francja wypowiedziała wojnę.
— No, niech mnie… Pod jakim pretekstem?
Machinalnie bawił się łańcuszkiem zegarka.
— Rzecz jasna, poszło o ten przeklęty telegram. Oczywiście, specjalnie wybrali ten moment. Cholerni Francuzi musieli ruszyć na wojnę dokładnie w dniu otwarcia naszej wystawy. Wyjdą ze skóry, byle tylko ściągnąć na siebie uwagę świata. — Popatrzył na mnie z zastanowieniem. — Ale nie ma tego złego… Vicars, wygląda na to, że ni stąd, ni zowąd dostał pan urlop. Zdaje mi się, że wciąż można by się wkręcić na prezentację „Alberta”. Może to pana interesuje, bo ja tam jadę…
Byłem tak oszołomiony, że początkowo pokręciłem przecząco głową.
— Urlop czy nie, chyba powinienem zgłosić się do pracy…
Ale przypomniałem sobie Françoise.
Klepnąłem Holdena w plecy.
— Jak się dobrze zastanowić, Holden, to naprawdę byczy pomysł. Pozwoli pan, że zaproszę go na herbatę i omówimy ten pomysł?
Ruszyliśmy przez tłum zwiedzających, rozprawiający z ożywieniem o bliskiej wojnie.