Mieszkałem teraz z Mary w niewielkiej kwaterze. Nadawało się to najwyżej dla jednej osoby i nie wpływało najlepiej na nasze samopoczucie. Ale cóż laboratorium nie przewidywało chyba wśród swoich pracowników małżeństw.
Następnego ranka obudziłem się wcześniej niż Mary i jak codzień sprawdziłem jej plecy. Po chwili jednak otworzyła oczy i uśmiechnęła się sennie.
— Możesz spać, masz jeszcze trzydzieści minut — powiedziałem.
Ale Mary przeciągnęła się i postanowiła wstać.
— Mary czy wiesz jaki jest czas wylęgania się zarazków tyfusu? — zapytałem.
— A powinnam? Była wyraźnie zdziwiona tym pytaniem, ale nie przywiązywała do niego żadnej wagi. — Wiesz że masz jedno oko ciemniejsze niż drugie?
Potrząsnąłem jej ramieniem.
— Skoncentruj się. Wczoraj wieczorem byłem w bibliotece laboratorium i robiłem obliczenia. Według nich pasożyty opanowały Rosję o trzy miesiące wcześniej.
— Tak, oczywiście.
— Wiesz o tym? Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Bo mnie nie pytałeś. Nikt mnie nie pytał.
— Na miłość boską — zawołałem — spóźnimy się na śniadanie.
— Masz dzisiaj badanie o tej samej porze? — zapytałem, kiedy wyszliśmy z łóżka.
— Tak.
— Mary, dlaczego nie mówisz im tego o co cię pytają? Wyglądała na zdziwioną.
— Ale ja nie wiem o co oni mnie pytają.
— Tak właśnie myślałem. Głęboki trans z nakazem „zapomnij”?
— Tak przypuszczam — zastanowiła się.
— Więc dzisiaj będzie inaczej. Idę z tobą.
— Dobrze kochanie.
Wszyscy jak zwykle czekali w biurze doktora: Starzec, sam Steelton, niejaki pułkownik Gisby, który był tu szefem sztabu, jakiś podpułkownik i cała masa pracowników technicznych i pomocników. Wygląda na to, że w wojsku potrzeba przynajmniej ośmiu osób, żeby jakiś oficer mógł dmuchnąć w chusteczkę.
Starzec wyraźnie zdziwił się, kiedy mnie zobaczył, ale nic nie powiedział. Sierżant, który pilnował drzwi próbował mnie zatrzymać.
— Dzień dobry pani Nivens — przywitał Mary. — Pana nie ma na liście — dodał po chwili.
— Właśnie zapisuję się na tę listę — odparłem i wepchnąłem się do środka.
Pułkownik był wściekły. Spojrzał na mnie groźnie.
— Co tu się dzieje? — zapytał Starca.
Starzec nie odpowiedział mu, ale także nie wyglądał na zadowolonego. Wszyscy patrzyli na mnie chłodno, oprócz jednej dziewczyny — sierżanta, która nie mogła się powstrzymać i zachichotała.
— Chwileczkę panie pułkowniku… — odezwał się Starzec. Podszedł do mnie.
— Synu, przecież mi obiecałeś… — powiedział tak cicho, że tylko ja to usłyszałem.
— To było nieuczciwe żądać ode mnie takiej obietnicy. Odwołuję wszystko.
— Ale ty nie możesz nam pomóc. Nie znasz się na tym. Wyjdź stąd, chociażby ze względu na Mary.
Do tej pory nie przyszło mi do głowy, że przecież on także nie ma tu nic do roboty.
— Myślę, że ty także jesteś tu zbędny. Nie wydaje mi się, żebyś się na tym znał. Więc wyjdź.
Obydwoje spojrzeliśmy na Mary. Widać było, że gotowa jest zdać się na moją decyzję.
— Zastanów się synu — wyszeptał powoli — to może być niebezpieczne.
— Wydaje mi się, że dokonujecie eksperymentów na mojej żonie. I od tej pory ja będę dyktował warunki. Albo żadnych eksperymentów nie będzie.
— Czy pan oszalał, młody człowieku? — odezwał się pułkownik.
— A pan właściwie co tutaj robi? — Spojrzałem na jego insygnia wojskowe. — Czy oprócz tego ma pan jeszcze jakieś kwalifikacje? A może jest pan psychologiem?
— Wyraźnie się zmieszał, chociaż próbował tego nie okazać.
— Wydaje mi się, że pan zapomniał, iż znajdujemy się w obiekcie wojskowym.
— A pan zdaje się zapomina, że ani ja, ani moja żona nie jesteśmy personelem wojskowym — dodałem — wychodzimy Mary.
— Tak, Sam.
— Zostawię informację gdzie można nas znaleźć — poinformowałem Starca.
Ruszyłem do drzwi, Mary udała się za mną.
— Poczekaj chwilę — zawołał Starzec. — Czy możesz zrobić coś dla mnie?
Zatrzymałem się, on tymczasem zwrócił się do pułkownika.
— Czy może pan ze mną wyjść na chwilę, mam panu coś do powiedzenia.
Gisby jeszcze raz przeszył mnie wzrokiem, a potem wyszedł ze Starcem. Czekaliśmy. Mary usiadła, ja stałem gotów do wyjścia. Młodsi oficerowie mieli twarze pokerzystów, za to podpułkownik nie mógł opanować zakłopotania. Dziewczyna wyglądała jakby za chwilę miała wybuchnąć śmiechem. Jedynym człowiekiem, który wyglądał na absolutnie opanowanego był Steelton. Wyglądał jakby go to wogóle nie obchodziło. Spokojnie zajął się jakimiś papierami.
Po piętnastu minutach wszedł sierżant.
— Doktorze Steelton, pan pułkownik mówi żeby zaczynać.
— Bardzo dobrze sierżancie — Powiedział Steelton, potem spojrzał na mnie. — Chodźmy do gabinetu.
— Nie tak szybko — odparłem. — A cała reszta? Co z nimi? Na przykład ten? — wskazałem na podpułkownika.
— To jest doktor Hazelhurst. Był dwa lata na Wenus.
— W porządku, zostaje. — Spojrzałem na dziewczynę. — A jaka jest twoja rola tutaj, siostro?
— Ja? Jestem opiekunką.
— Teraz ja opiekuję się moją żoną. Doktorze, chciałbym, żeby pan powiedział, kto jest panu niezbędny.
— Oczywiście, sir.
Okazało się, że tak naprawdę potrzebny jest mu tylko doktor Hazelhurst. Miałem wrażenie, że jest zadowolony, iż pozbył się widowni. Weszliśmy do środka: Mary, ja i dwóch specjalistów.
W gabinecie znajdowała się leżanka, a dookoła stały krzesła. Pod sufitem zawieszono kamerę. Prawdopodobnie były też mikrofony, ale ukryte. Mary usiadła na leżance. Doktor Steelton przygotował strzykawkę.
— Postaramy się zacząć tam, gdzie wczoraj skończyliśmy, pani Nivens — powiedział do Mary łagodnie.
— Chwileczkę — odezwałem się. — Czy poprzednie zostały zarejestrowane?
— Oczywiście.
— Więc najpierw je obejrzymy. Chcę zorientować się w danych.
— Jeśli pan sobie życzy. Sugerowałbym, żeby pani poczekała w biurze, pani Nivens. Chociaż nie, to może potrwać. Po prostu przyślę po panią później.
Doktor wyraźnie nie zrozumiał moich intencji. Postanowiłem mu wszystko wyjaśnić.
— Chciałbym, żeby pan zrozumiał, moja żona zostaje. Ona także chce to zobaczyć.
Wyglądał na zaskoczonego.
— Pan nie zdaje sobie sprawy jakie mogą być tego konsekwencje. To może poważnie zaburzyć równowagę psychiczną pana żony.
— To bardzo ryzykowna terapia, młody człowieku — odezwał się Hazelhurst.
— To nie jest żadna terapia i pan doskonale o tym wie — zaprotestowałem. — Gdyby to miały być działania lecznicze na pewno nie stosowalibyście narkotyków. Są inne techniki.
Steelson zrobił zatroskaną minę.
— Nie ma na to czasu. Musieliśmy zastosować tak brutalną metodę, bo zależy nam na wynikach. Wydaje mi się, że nie mogę pozwolić, by pani obejrzała te materiały.
— Też tak sądzę — poparł go Hazelhurst.
— A czy do cholery, pytam was o zgodę? — Nie wytrzymałem. — Nie macie tu nic do powiedzenia. Ten materiał jest tylko i wyłącznie własnością mojej żony. Chce mi się rzygać na widok ludzi, którzy usiłują bawić się we wszechmogącego stwórcę. Nienawidzę tego w pasożytach i nie mogę znieść tego w ludziach. To ona zdecyduje, czy może je zobaczyć i ona ma prawo zdecydować, czy zobaczy je ktokolwiek, nawet ja. A teraz proszę ją zapytać!
— Pani Nivens, czy chce pani zobaczyć zapis poprzednich sesji? — zapytał Steelson.
— Tak, doktorze — odpowiedziała Mary — bardzo chciałabym to zobaczyć.
Wydawał się być zdziwiony.
— No… jak pani sobie życzy. Czy chce pani je obejrzeć sama? — W tym momencie popatrzył wymownie na mnie.
— Obejrzę je razem z moim mężem. Oczywiście pan i doktor Hazelhurst możecie zostać, jeśli sobie panowie tego życzą — powiedziała spokojnie Mary.
Zostali. Przyniesiono stertę taśm, każda z nich była opatrzona datą i godziną. Obejrzenie wszystkich zabrałoby nam wiele godzin, więc odrzuciłem te, które dotyczyły życia Mary po 1980 roku, nie miały nic wspólnego ze sprawą. Jeśli Mary będzie chciała, może je obejrzeć kiedy indziej.
Zaczęliśmy od jej dzieciństwa. Każda taśma zaczynała się tą samą sceną, Mary płakała. Jest to najczęstsza reakcja ludzi, których zmusza się do bolesnych wspomnień. Potem następowała rekonstrukcja wydarzeń. Najbardziej zdziwił mnie obraz twarzy Mary z okresu, kiedy przebywała w zbiorniku. Obraz był powiększony tak bardzo, że mogliśmy każdą reakcję i najdrobniejszą emocję wyczytać z jej twarzy.
Najpierw była to twarz małej dziewczynki. Rysy zupełnie jej się nie zmieniły, ale to było dziecko. Pomyślałem, że bardzo pragnąłbym, żeby tak wyglądała nasza córka.
Potem oblicze Mary zmieniło się, oddając sytuację o której mówiono. Przypomniało to trochę monolog doskonałego aktora, który potrafi się wcielić w nieskończoną ilość postaci.
Mary patrzyła na to bardzo spokojnie, wsunęła tylko dłoń w moją rękę. Kiedy doszliśmy do momentu inwazji pasożytów i tragedii jej rodziny, ścisnęła moje palce tak mocno, że miałem ochotę krzyczeć.
Przejrzeliśmy szpule z napisem: „Okres uśpienia”.
Zaskoczyło mnie, że materiału na ten temat było tak dużo. Wydawało mi się, że Mary nie powinna wiele pamiętać. Okazało się, że było inaczej. Jednak nie zobaczyliśmy tam nic, co mogłoby nam pomóc. Przeszliśmy więc do materiałów związanych z okresem od uwolnienia Mary z akwarium do odnalezienia jej na bagnach.
Jedno było pewne, Mary została żywicielem, kiedy tylko powróciła do świadomości. Znałem doskonale ten wyraz twarzy emanujący martwotą i pustką. Widziałem setki takich twarzy, oglądając sprawozdania filmowe z czerwonej strefy. Zresztą zatarte wspomnienia Mary, z tamtego okresu, potwierdzały to.
Nagle znów była wolna. Patrzyliśmy na twarz małej, przestraszonej dziewczynki. Jej wspomnienia snuły się niewyraźnie, brzmiały trochę jak deliryczny bełkot.
— Niech skonam. Pete, tu jest jakaś dziewczynka! — pojawił się nagle wyraźny głos.
— Czy ona żyje? — Ktoś odpowiedział
— Nie wiem — odezwał się ten pierwszy.
Potem przenieśliśmy się do Kaiserville. Tam Mary dochodziła do zdrowia. Miała wiele wspomnień z tego okresu. Po chwili taśma skończyła się.
— Chciałbym — powiedział doktor — jeżeli pani wyrazi zgodę, abyśmy obejrzeli teraz drugi film z tego samego okresu. One trochę się od siebie różnią, a przecież ten okres jest kluczem do całej sprawy.
— Dlaczego doktorze? — zapytała Mary.
— No… oczywiście nie musi pani tego oglądać, jeśli pani nie chce. Ale to jest właśnie ten okres, który badamy. Chcemy zrekonstruować za pomocą pani pamięci, to co stało się na Wenus, co spowodowało, że pasożyty zaczęły umierać. Jeśli uda nam się dowiedzieć, co zabiło pani pasożyta może będziemy mieli w ręku broń, której potrzebujemy. Pani przecież przeżyła.
— To wy tego nie wiecie? — Mary była zdumiona.
— No jeszcze nie, ale dowiemy się. Pamięć ludzka, to bardzo szczegółowy zapis, nawet jeśli jest to głęboko ukryte.
— Ależ ja mogę wam powiedzieć. To była dziewięciodniowa gorączka.
— Co? Hazelhurst mało co nie wypadł z krzesła.
— Oczywiście. Nie zobaczyliście tego na mojej twarzy? To najbardziej charakterystyczny objaw, ta maska… Widziałam to wiele razy. Tam w Kaiserville opiekowałam się chorymi, ponieważ sama byłam uodporniona na tę chorobę.
— Co pan na to, doktorze? — zapytał Steelson. — Czy widział pan kiedy przypadek tej choroby?
— Czy widziałem? — wykrzyknął Hazelhurst. — Nie, nie widziałem. Podczas drugiej ekspedycji, w której brałem udział, mieliśmy już szczepionkę. Ale znam jej kliniczne objawy.
— Nie rozpoznał pan ich z tego zapisu?
— Więc… — Hazelhurst ostrożnie dobierał słowa — to co widzieliśmy mogłoby być objawami dziewięciodniowej gorączki, ale to niczego nie dowodzi.
— Jak to nie dowodzi? — gwałtownie odezwała się Mary. — Przecież powiedziałam, że to była dziewięciodniowa gorączka.
— Jednak musimy się upewnić — odparł Steelson przepraszająco.
— Jak pan chce to zrobić? Nie ma przecież żadnych wątpliwości. Powiedziano mi, że byłam na to chora, kiedy Pete i Frisco mnie znaleźli. Później opiekowałam się cierpiącymi na tę chorobę i nigdy się nie zaraziłam. Pamiętam ich twarze… Wiedzieli, że są skazani na śmierć, to były martwe maski. Ja także miałam taką twarz, widzieliście to. Nikt, kto chociaż raz to zobaczy, nigdy tego nie zapomni. Nie można też pomylić tych objawów z niczym innym. Czego więcej chcecie? Ognistych liter na niebie? — Nigdy przedtem nie widziałem Mary tak bliskiej utraty panowania nad sobą.
— Pani dowody są przekonywujące — odezwał się łagodnie Steelton. — Ale proszę mi wyjaśnić, jak to się stało, że dotychczas wszystko wskazywało, iż nie pamięta pani nic z tamtego okresu. Potwierdzały to przede wszystkim badania. A teraz nagle okazuje się, że te wspomnienia istnieją, a do tego jest pani ich świadoma.
Mary przez chwilę wyglądała na zmieszaną.
— Nie wiem jak to się stało, ale przypominam sobie teraz. Pamiętam to dokładnie. Nie myślałam o tym przez wiele lat.
— Myślę, że rozumiem — Steelton zwrócił się do Hazel-hursta.
— Więc doktorze? Czy mamy te zarazki w laboratorium? Czy pracował pan nad tym kiedykolwiek?
Hazelhursta zatkało.
— Czy pracowałem nad tym? Oczywiście, że nie. Przecież to zupełnie bez sensu! Równie dobrze moglibyśmy użyć tyfusu albo polio. To jest niebezpieczne!
Wziąłem Mary delikatnie za ramię. — Chodźmy Mary, chyba już dość narobiliśmy im kłopotu.
Kiedy wychodziliśmy dostrzegłem, że Mary drży, a oczy ma pełne łez. Zabrałem ją do messy. Chyba potrzebowała czegoś mocniejszego. Później położyłem Mary do łóżka. Siedziałem przy niej aż zasnęła. Poszedłem szukać ojca.
— Jak leci? — przywitałem go w jego gabinecie. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
— Słyszałem, że dokonałeś cudu, Elihu.
— Wolę, kiedy mówisz do mnie Sam — odezwałem się.
— Cieszę się, Sam. To było twoje zwycięstwo. Chociaż w efekcie chyba niewiele zyskaliśmy. Sytuacja jest równie beznadziejna jak przedtem. Dziewięciodniowa gorączka, nic dziwnego, że wymarła cała kolonia. Zupełnie nie wiem, jak moglibyśmy to wykorzystać. Nie możemy przecież oczekiwać, że każdy będzie miał tak potężną wolę przeżycia jak Mary.
Wiedziałem, że ma rację. Gorączka zabijała dziewięćdziesiąt osiem procent tych, którzy nie byli zaszczepieni. Wprawdzie wśród tych, którzy zostali zaszczepieni procent śmiertelności wynosił zero, ale to nam nic nie dawało. Wciąż potrzebowaliśmy choroby, na którą zachoruje pasożyt, a nie żywiciel.
— I tak nie mamy wyjścia — stwierdziłem zrezygnowany. — Nie dalej jak za sześć tygodni będziemy mieli w dolinie Missisipi albo tyfus, albo zarazę, albo jedno i drugie.
— Może pasożyty nauczyły się czegoś w Azji i zaczną poważnie traktować sprawę higieny — odrzekł Starzec.
— Nie Sam, musisz wymyśleć coś innego.
Po chwili dopiero dotarły do mnie jego słowa.
— Jak to ja? — zapytałem. — Ja jestem tylko pracownikiem.
— Byłeś. Teraz bierzesz na siebie całą odpowiedzialność. Czas, żeby ktoś mnie zmienił.
— O czym ty do diabła mówisz? Nie jestem za nic odpowiedzialny! — zawołałem. — I wcale nie mam zamiaru być. To ty jesteś szefem!
Potrząsnął głową.
— Szefem jest ten, kto naprawdę decyduje. Tytuł i honory przychodzą zazwyczaj później. Czy przypuszczałeś, że chcę żeby moim zastępcą został Oldfield.
Pomyślałem przez chwilę. To oczywista bzdura. Jego zastępca nadawał się tylko do wykonywania rozkazów. Nie wiem, czy w ogóle potrafi samodzielnie myśleć.
— Wiedziałem, że kiedyś sięgniesz po moje stanowisko — powiedział. — I teraz to się stało. Po prostu w pewnym momencie okazało się, że jesteś lepszy i jestem z tego zadowolony. Zmusiłeś mnie do przyjęcia twojego rozwiązania, a rezultaty dowiodły, że miałeś rację.
— To bzdury! Byłem uparty jak osioł i dlatego mi ustąpili. A tobie nie przyszło przez ten czas do głowy, że nie skonsultowałeś się z najbardziej fachowym specjalistą od Wenus, którego miałeś pod ręką. Mam na myśli Mary. Tym bardziej, że nie oczekiwałem żadnych rezultatów, to było po prostu szczęście.
Starzec potrząsnął głową.
— Ja nie wierzę w takie szczęście synu. Takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. To zazwyczaj przeciętni mówią o geniuszach, że mieli szczęście.
Pochyliłem się nad nim.
— Dobra, więc jestem geniuszem, ale i tak nie uda ci się mnie w to wrobić. Kiedy to wszystko się skończy wreszcie, Mary i ja wyjeżdżamy w góry. Mamy zamiar spokojnie wychować dzieci. Nie zamierzam spędzić życia, będąc szefem jakichś kopniętych agentów.
Uśmiechnął się łagodnie, tak jakby widział zupełnie inną przyszłość.
— Nie chcę twojej roboty — rozumiesz? — wykrzyknąłem.
— Dokładnie to samo powiedział diabeł Bogu, gdy ten wtrącał go w otchłań piekła. Nie martw się, chłopcze. Zatrzymam na razie swój tytuł i pomogę ci, jak będę mógł. A tak na marginesie, jakie są rozkazy, sir?