Może powinienem zamartwiać się zagładą świata, ale byłem zbyt zajęty osobistymi problemami. Nie słyszałem o człowieku, który sam mając śmiertelną ranę, przejmowałby się losem innych.
Wiedziałem, że Prezydent zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie nam zagraża. Inwazja stworzeń z Tytana jest objęta ścisłą tajemnicą. Pomimo wszystko, chciałem uczestniczyćw tej akcji. Snułem plany na przyszłość.
Teraz moglibyśmy zniszczyć ich tutaj, potem wyruszyć tam, skąd nadeszły. Ale planowanie międzyplanetarnej wyprawy przekraczało znacznie moje kompetencje. Wiem o tym tyle, co o sztuce Egiptu.
Kiedy lekarz pozwolił mi wstać, zacząłem szukać Mary. Wciąż opierałem się jedynie na relacji Starca. Bałem się jednak, że narobiłem niepotrzebnego zamieszania. Musiałem ją zobaczyć i porozmawiać o wydarzeniach sprzed kilku dni.
Można by oczekiwać, że wysoką, przystojną, rudowłosą dziewczynę łatwo odnaleźć w budynku Sekcji. Ale była przecież tajną agentką. Agenci przychodzą i wychodzą, a stały personel szpitala jest raczej zobowiązany zajmować się swoimi sprawami. Doris nie widziała Mary od ostatniej wizyty u mnie.
W biurze personelu dali mi uprzejmą odprawę. Nie znałem nawet jej nazwiska. Odesłali mnie do kierownictwa, a więc do Starca. To mi nie pasowało.
Gdy spróbowałem poszukiwań na własną rękę, spotkałem się z jeszcze większą nieufnością. Zaczynałem się czuć jak szpieg we własnej Sekcji.
Poszedłem do laboratorium biologicznego. Nie mogłem znaleźć szefa, więc porozmawiałem z asystentem. Nie słyszał nic o dziewczynie związanej z projektem „Kontakt”. Wiedział tylko, że brał w tym udział mężczyzna. Kazałem mu bliżej mi się przyjrzeć.
— Ty byłeś tym facetem. Dostałeś niezłe lanie — powiedział i wrócił do bazgraniny nad raportami.
Wyszedłem, nie mówiąc dziękuję i skierowałem się do biura Starca. Chyba nie miałem wyboru.
Za biurkiem panny Haines siedziała nowa sekretarka. Nigdy więcej nie ujrzałem Haines od tamtej nocy. Nie pytałem, co się z nią stało. Nie chciałem wracać do tych koszmarnych zdarzeń.
Nowa sekretarka sprawdziła mój kod identyfikacyjny i po chwili poinformowała, że Starzec mnie przyjmie.
— Czego chcesz? — zapytał niemiłym głosem.
— Mógłbyś coś dla mnie zrobić?
— W rzeczywistości miałem właśnie po ciebie posłać. Dość już próżnowałeś — przekazał zaszyfrowaną wiadomość do nadajnika w biurku. — Idziemy — zwrócił się do mnie rozkazującym tonem.
Nagle poczułem się spokojny. Poszedłem za nim.
— Do Sekcji Kosmetycznej? — zadałem pytanie.
— Twoja ohydna twarz wystarczy. Ruszamy do Waszyngtonu. Pobrałem ubranie. Dostałem też broń i sprawdzono mój osobisty nadajnik. Przed wyjściem strażnik polecił nam odsłonić plecy, po czym wypuścił nas z budynku. Kiedy wyszliśmy zorientowałem się, że jesteśmy w Nowej Filadelfii. Dopiero teraz dowiedziałem się gdzie zlokalizowane jest nowe biuro Sekcji.
Widok nieznajomych ludzi przygnębił mnie. Uświadomiłem sobie, iż instynktownie odsuwam się od przechodniów i sprawdzam wzrokiem, czy mają zaokrąglone plecy. Wsiadanie do zatłoczonej windy, by wjechać na platformę startową, wydawało mi się zupełną bezmyślnością.
— Mógłbym przysiąc, że przynajmniej jeden gliniarz, którego mijaliśmy, miał zaokrąglone plecy — stwierdziłem, gdy siedzieliśmy już w wozie.
— Możliwe. Dlatego miej oczy otwarte.
— Więc na Boga, co tu się dzieje. Przecież nic się nie zmieniło, nie podjęto żadnych środków ostrożności.
— Próbujemy, ale niewiele można zrobić w tej sytuacji.
— Wszyscy powinni chodzić z obnażonymi plecami do chwili zlikwidowania ostatniego pasożyta.
— Masz rację.
— Prezydent wie o zagrożeniu. Przynajmniej tak zrozumiałem…
— Oczywiście.
— Więc na co czeka? Aż opanują cały kraj? Powinniśmy ogłosić stan wyjątkowy, podjąć konkretne działania.
— Czy myślisz synu, że Prezydent sam o wszystkim decyduje?
— Nie. Ale jest człowiekiem, który może działać.
— Wiesz, niektórzy nazywali premiera Cwetkowa więźniem Kremla. Czy to słuszne, czy nie, Prezydent jest więźniem Kongresu.
— Chcesz powiedzieć, iż Kongres się nie zgadza?
— Czas żebyś uświadomił sobie, że jeżeli chodzi o politykę, nic nie jest łatwe — powiedział Starzec. — Kongres czasem odmawia zgody na akcję. Nawet kiedy niebezpieczeństwo jest bardziej oczywiste niż w tym wypadku. Dowody są nieliczne i nie da się ukryć, trudno w nie uwierzyć.
— A co z zastępcą Ministra Skarbu? Przecież nie mogą tego zignorować.
— Nie mogą? Zastępca Ministra został uwolniony przez nas, musieliśmy przy tym zabić ludzi z jego tajnej służby. A teraz, ten szanowany gość znajduje się w Walter Reed z powodu załamania nerwowego, a do tego nie może sobie przypomnieć, co się stało. Ministerstwo Skarbu przyjęło, że próba zamordowania Prezydenta została udaremniona, ale nie wiedzą kto za tym stoi.
— Prezydent wstrzymuje się od ujawnienia całej sprawy?
— Jego doradcy twierdzą, że powinien, aż otrzyma poparcie Kongresu. Są wątpliwości, czy będzie miał za sobą większość. Polityka to brutalna gra.
— Dobry Boże!
W końcu zdecydowałem się zadać Starcowi pytanie, z którym do niego przyszedłem.
— Gdzie jest Mary?
— Naprawdę chcesz wiedzieć? — stwierdził ironicznie. Nasz agent pilnuje Prezydenta — dodał oficjalnym tonem.
Weszliśmy do pokoju, gdzie specjalnie zebrana komisja badała dowody. Usiedliśmy w fotelach, po chwili rozpoczęła się projekcja filmu. Najpierw ujrzałem mojego antropoidalnego przyjaciela Napoleona, z pasożytem na plecach. Pokazano zbliżenie. Zrobiło mi się niedobrze. Każdy przybysz wygląda tak samo, ale wiedziałem, iż to ten. Byłem szczęśliwszy, że jest już martwy.
Potem zobaczyłem samego siebie. Przypinano mnie do krzesła. Nie zdawałem sobie sprawy jak wyglądałem. Głos z ekranu objaśniał przebieg eksperymentu. Widziałem jak przenoszą potwora z małpy, na moje nagie plecy. Zemdlałem i w jakimś dziwnym odrętwieniu przeżywałem wszystkie te okropności raz jeszcze.
Starzec pomógł mi powrócić do rzeczywistości. Spojrzałem na ekran. Mój pasożyt umierał gdy zdejmowano go z mojego ciała. Ten widok wart był całej męczarni związanej z powrotem do tamtych wydarzeń.
Film się skończył, odetchnąłem z ulgą i otarłem pot z czoła.
— I co panowie na to? — zapytał przewodniczący.
— Muszę przyznać, że widziałem lepsze zdjęcia trikowe w Hollywood. — Większość rozbawiła się tym żartem.
— Panowie, spokój — ktoś krzyknął.
Wiedziałem, że ta runda będzie przegrana.
Najpierw składał zeznania szef naszego laboratorium biologicznego. Po jakimś czasie wezwano mnie. Podałem swoje nazwisko, adres, zawód. Niedbale zadawali mi pytania dotyczące moich doświadczeń, spostrzeżeń.
Nie dostrzegłem większego zainteresowania na sali. Kilku członków komisji ostentacyjnie czytało gazety.
Tylko dwa pytania padły z sali.
— Panie Nivens — tak brzmi pańskie nazwisko? — odezwał się jeden z senatorów.
— Tak.
— Panie Nivens, powiedział pan, iż jest agentem? Przytaknąłem.
— Nie wątpię, że z FBI?
— Nie, mój szef podlega bezpośrednio Prezydentowi. Senator uśmiechnął się.
— Tak myślałem. Więc jak pan stwierdził, jest pan agentem, ale jak wiadomo, także aktorem. — Zerknął do notatek.
— Grałem tylko jeden letni sezon, ale to nie zmienia faktu, że jestem prawdziwym, wystarczająco wyszkolonym agentem wyjaśniłem zgromadzonym.
— To wystarczy panie Nivens. Dziękuję.
Drugie pytanie zadał mi podstarzały senator, którego nazwisko powinienem znać. Chciał znać moją ocenę zbrojeń w innych krajach. Wykorzystał to pytanie, by przedstawić własny punkt widzenia.
— Proszę usiąść, panie Nivens. — Usłyszałem głos przewodniczącego, gdy udzielałem odpowiedzi senatorowi. Zignorowałem jego polecenie.
— Posłuchajcie wszyscy — krzyczałem. To nie są wymyślone historie. Przecież, na miłość boską, możecie mnie sprawdzić detektorem kłamstw albo za pomocą innych testów! To nie są żarty.
— Proszę usiąść panie Nivens. — Przewodniczący zastukał swoim młotkiem. Posłusznie wróciłem na swoje miejsce i załamany opadłem na fotel.
Starzec powiedział mi, że efektem tego spotkania ma być rezolucja oceniająca stan zagrożenia i przekazująca siły zbrojne pod rozkazy Sekcji Specjalnej. Przewodniczący zapytał, czy wszyscy są gotowi do podjęcia ostatecznej decyzji.
— Panie przewodniczący, proszę, aby pozostali sami członkowie komitetu — zaproponował jeden z czytelników prasy. Zostaliśmy wyproszeni.
— Nie wygląda to najlepiej — powiedziałem do Starca.
— Nie przejmuj się — odpowiedział. — Wiedziałem, że zignorują nas, kiedy usłyszałem nazwiska członków tego komitetu.
— Co mamy teraz robić? Czekać, aż te potwory opanującały Kongres?
— Prezydent ma zamiar osobiście przedstawić fakty Kongresowi i poprosić o zgodę na rozpoczęcie akcji.
— Myślisz, że się zgodzą?
— Szczerze mówiąc, myślę że nie ma żadnej szansy — westchnął.
Zebranie było oczywiście tajne, ale my zostaliśmy tam również zaproszeni. Powróciliśmy więc na salę. Stanęliśmy za mównicą. Przystąpiono do ceremonii wybierania po dwóch członków z każdego stronnictwa. Po jakimś czasie na salę wkroczył Prezydent. Straż była z nimi także, ale na szczęście sami nasi ludzie.
Zobaczyłem Mary. Ktoś przystawił jej krzesło tuż obok Prezydenta. Miała ręce wypełnione papierami i dokumentami jak klasyczna sekretarka. Uchwyciłem jej spojrzenie. Posłała w moim kierunku długi, słodki pocałunek. Ożywiłem się jak szczeniak i uśmiechałem się głupkowato dopóty, dopóki Starzec nie kopnął mnie w kostkę. Uspokoiłem się, ale byłem niezmiernie szczęśliwy.
Prezydent przedstawił sytuację. Wyjaśnił skąd pochodzą wszystkie informacje. Jego przemówienie było jasne i racjonalne jak raport inżynieryjny. Zebrał po prostu wszystkie znane fakty. Na koniec odłożył notatki i wstał.
— Jest to dziwne i alarmujące, dotychczas nieznane niebezpieczeństwo, dlatego też totalnie przekracza nasze wyobrażenia. Z tego powodu muszę prosić o siły do walki z tym. W niektórych regionach musimy wprowadzić stan wyjątkowy. Na jakiś czas będzie konieczna poważna ingerencja w prawa obywatelskie. Zostanie ograniczone prawo swobodnego poruszania się po kraju. Każdy obywatel, nawet nie wiadomo jak szanowany, może stać się uległym poddanym tajnych wrogów. Należy pogodzić sięz utratą części swoich praw i przywilejów, do chwili zniszczenia tej plagi. Jest to ostateczność, na którą trudno się zdecydować, jednak proszę byście poparli moje zarządzenia — po tych słowach usiadł.
Jego przemówienie nie zrobiło na nikim większego wrażenia. Przewodniczący zebrania uniósł młotek i spojrzał na kogoś z izby Senatu, by ten przedstawił propozycję rezolucji dotyczącą stanu zagrożenia.
Coś mi umknęło, nie wiem czy mężczyzna pokręcił głową czy dał jakiś sygnał, ale nikt nie zabrał głosu. Opóźnienie stawało się kłopotliwe. Przewodniczący Senatu przeczekał jeszcze kilka minut i oddał głos członkowi swojej własnej partii. Rozpoznałem tego człowieka, to senator Gottlieb — fanatyk, który oddałby życie za swoją partię. Zaczął od przedstawienia swojego szacunku dla Konstytucji. Wskazał na swą długą, uczciwą służbę i mówił o miejscu Ameryki w historii świata.
Pomyślałem, że popiera nas w przeciwieństwie do innych i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, co rzeczywiście oznaczają jego słowa. Proponował odroczenie decyzji i zajęcie się postawieniem w stan oskarżenia Prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Pierwszy zrozumiałem, o co mu naprawdę chodzi. Tak bardzo właściwy sens wypowiedzi ozdabiał rytualnymi zwrotami, że nikt nie zorientował się, o czym naprawdę mówi. Szukałem potwierdzenia moich przypuszczeń u Starca, lecz jego wzrok utkwiony był w Mary. Ona odwzajemniła to spojrzenie z wyrazem najwyższego napięcia. Wówczas szybko wyjął notatnik z kieszeni, zapisał coś, złożył kartkę i przekazał Mary. Przeczytała wiadomość i podała ją Prezydentowi.
Prezydent siedział przez cały czas spokojny i łagodny, a stary przyjaciel poniewierał jego godnością, a wraz z nią statusem bezpieczeństwa kraju. Kiedy Mary podała mu wiadomość, założył swoje staromodne okulary i spokojnie przeczytał. Niespiesznie przeniósł wzrok na Starca i uniósł pytająco brwi. Starzec kiwnął głową, jakby potwierdzając przekazaną informację.
Prezydent trącił łokciem przewodniczącego Senatu, który na ten gest pochylił się ku niemu. Szeptali coś do siebie. Gottiieb ciągle huczał o swoim rozgoryczeniu, o tym że nadszedł czas, by stara przyjaźń ustąpiła wyższym racjom i dlatego…
Przewodniczący uderzył młotkiem w stół.
— Jeśli senator pozwoli… — Gottlieb spojrzał na niego zaskoczony.
— Nie zmienię zdania — powiedział.
— Nikt pana o to nie prosi. Z powodu wielkiej wagi pana wypowiedzi, jest pan proszony przez Prezydenta Stanów Zjednoczonych o przejście na mównicę.
Gottlieb wyglądał na zakłopotanego, ale nie mógł nic zrobić. Ruszył powoli w stronę podium.
Krzesło Mary blokowało odrobinę przejście do mównicy. Ale zamiast cicho się odsunąć, przesunęła krzesło tak, że zagrodziła mu zupełnie drogę. Gottiieb podszedł do niej i dotknął jej ramienia. Mary powiedziała coś do niego, a on odpowiedział. Nie było słychać słów. W końcu wyminął ją i dotarł do podium. Starzec, aż drżał z napięcia. Mary spojrzała na niego i kiwnęła głową.
— Trzymaj go! — krzyknął Starzec. Przeskoczyłem barierkę i rzuciłem się w kierunku senatora jak szalony. Wylądowałem na jego ramionach.
— Rękawiczki synu, ostrożnie! — Usłyszałem szefa. Ale nie było czasu. Zerwałem z niego marynarkę gołymi rękami i zobaczyłem pulsującego władcę. Należało zdjąć też koszulę, by wszyscy mogli to zobaczyć.
Sześć kamer rejestrowało zdarzenia na sali. Przytrzymywałem Gottlieba, żeby się nie szarpał. Mary siedziała mu na nogach.
— Tutaj! Jest. Możecie go teraz wszyscy zobaczyć! — oznajmił Prezydent.
Przewodniczący stał z ogłupiała miną i wymachiwał młotkiem. Kongres zamienił się w histeryczny motłoch. Mężczyźni wrzeszczeli, kobiety piszczały. Nade mną stał Starzec i wydawał rozkazy dla straży Prezydenta.
Byliśmy w dziwnej sytuacji, nikt nie był uzbrojony oprócz Starca i kilku strażników. Jakiś podstarzały kongresmen wyciągnął z płaszcza rewolwer, ale broń bardziej przypominała przedmiot muzealny.
Dzięki pomocy straży prezydenckiej, przywrócono jako taki spokój. Prezydent powiedział, że dzięki zdumiewającemu zajściu wszyscy mają okazję zobaczyć prawdziwą naturę pasożytów i sugerował, by ustawili się rzędem tak, aby każdy obejrzał przybysza z największego księżyca Saturna. Nie czekając na aprobatę, kazał im wszystkim podchodzić.
Odważyło się tylko dwadzieścia osób. Jedna kongresmenka dostała ataku histerii. W pewnym momencie Mary znowu dała znak Starcowi. Zadziałałem szybciej, niż wydał rozkaz. Pomogło mi dwóch kongresmenów i wspólnie złapaliśmy kolejnego nosiciela.
Położyliśmy go obok Gottlieba. Ponownie trzeba było zaprowadzić porządek. Zarządzono również rewizję osobistą. Podczas sprawdzania niechcący potrąciłem kobietę, która przechodziła obok i w ten sposób złapałem następnego. Mary rozpoznała jeszcze dwa.
Większości władców nie udałoby się schwytać, gdyby nie sprawna organizacyjnie pomoc członków parlamentu. Wykryliśmy trzynaście pasożytów, a dziesięć zdołaliśmy uśmiercić.
Kongres Stanów Zjednoczonych nie przeżył chyba takich chwil od czasu, gdy Jefferson Thomas ogłosił Deklarację niepodległości.