ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Jeszcze przez dwa dni obchodzono się ze mną jak z dzieckiem. To był mój pierwszy prawdziwy odpoczynek od lat. Prawdopodobnie podawali mi jakieś środki uspakajające, bo po każdym posiłku byłem bardzo śpiący. Doris zachęcała mnie, no może raczej zmuszała, do spacerów po pokoju i nieskomplikowanych ćwiczeń. Ale byłem jeszcze dość słaby, chociaż moje rany wygladzały dużo lepiej.

Trzeciego dnia, w moim pokoju pojawił się nagle Starzec.

— No — powiedział. — Kiedy przestaniesz symulować.

— Nie wkurzaj mnie! Daj mi jakieś spodnie, a pokażę ci kto tu symuluje — nie wytrzymałem.

— Spokojnie synu, spokojnie — obejrzał moją kartę choroby. — Siostro. — Zawołał Doris. — Proszę przynieść temu młodemu człowiekowi szorty. Wraca do swoich obowiązków.

Doris spojrzała jakby usłyszała coś niestosownego.

— Niech pan posłucha! — powiedziała oburzona. — Nie obchodzi mnie, że jest pan szefem Sekcji. Tutaj nie ma pan prawa wydawać rozkazów. Doktor będzie…

— Dosyć! — przerwał jej brutalnie Starzec. — Proszę przynieść te gacie i przysłać do mnie doktora.

— Ale…

Podszedł do niej, obrócił ją i popchnął lekko do przodu.

— Już!

Wyszła, mrucząc coś pod nosem. Szybko wróciła. Bez spodni, za to z doktorem.

Lekarz nie wyglądał na zadowolonego.

— Byłbym wdzięczny, gdyby nie wtrącał się pan do moich pacjentów — oznajmił obrażonym tonem.

— On nie jest pańskim pacjentem. Potrzebuję go i mam zamiar zabrać go stąd.

— Tak? Jeżeli nie podoba się panu sposób w jaki prowadzę oddział, może pan natychmiast otrzymać moją rezygnację.

— Przepraszam sir. Czasami jestem zbyt pochłonięty innymi problemami, żeby pamiętać o właściwym zachowaniu. Czy moglibyśmy sprawdzić jaki jest stan zdrowia agenta? Jest mi bardzo potrzebny.

— Oczywiście, sir — wycedził przez zęby doktor. Podszedł do łóżka i zaczął studiować kartę choroby. Potem usiadł na łóżku i sprawdził moje odruchy.

— Potrzebowałby jeszcze kilku dni na pełną rekonwalescencję, ale jeśli to ważne, może pan go zabrać. Siostro, proszę przynieść ubranie dla pacjenta — powiedział, świecąc mi w oczy małą lampką.

Doris podała mi szorty i buty. Lepiej bym się prezentował w koszuli szpitalnej. Ale wszyscy dookoła wyglądali tak jak ja. Poza tym, widok nagich pleców bez pasożytów działał na mnie uspokajająco. Powiedziałem o tym Starcowi.

— Jeśli nie opanujemy sytuacji przed zimą, będziemy załatwieni — mruknął.

Zatrzymał się przed drzwiami ze świeżo wymalowanym napisem: „Laboratorium Biologiczne. Wstęp Surowo Wzbroniony!” Otworzył drzwi.

— Dokąd idziemy — zapytałem przerażonym głosem.

— Zobaczyć twojego pasożyta.

— Tak myślałem. Ale nie, dziękuję — poczułem, że zupełnie nieświadomie zacząłem się trząść.

— Posłuchaj synu — powiedział łagodnie. — Musisz pokonać strach. Wiem, że to trudne. Ja spędziłem tu wiele godzin. Patrzyłem, próbując się przyzwyczaić do jego widoku.

— Nic nie rozumiesz. — Drżałem już tak, że musiałem oprzeć się o framugę.

Domyślam się, że wolałbyś mieć to już za sobą — powiedział powoli, przyglądając mi się uważnie. — Ty byłeś jego ofiarą, Jarvis… — przerwał.

— Masz rację. To zupełnie co innego. Nie zmusisz mnie, żebym tam wszedł.

— W porządku synu. Doktor miał rację. Jest jeszcze za wcześnie — był raczej skruszony niż zły. Odwrócił się i ruszył w kierunku laboratorium.

— Szefie! — zawołałem po chwili.Zatrzymał się i spojrzał na mnie pytająco.

— Poczekaj! Idę.

— Nie musisz.

— Podjąłem już decyzję. Pomóż mi tylko opanować dreszcze wstrząsające mym ciałem.

Objął mnie ramieniem ciepło i przyjaźnie. Byłem mu za to wdzięczny, sam nie dałbym sobie rady. Przeszliśmy przez kolejne drzwi. Znaleźliśmy się w dużym, ciepłym i wilgotnym pomieszczeniu. Na środku stała wielka klatka, a w niej małpa. Patrzyła na nas, uwięziona w rusztowaniu z metalowych prętów i skórzanych pasów. Ramiona i nogi zwisały jej jakby nie miała nad nimi kontroli. Później dowiedziałem się, że tak było naprawdę. Znowu poczułem się bardzo źle.

— Obejdź klatkę dookoła. Powoli i ostrożnie — powiedziałStarzec. Najchętniej wycofałbym się, ale on ciągle trzymał mnie za ramię. Małpa przez cały czas wodziła za nami oczami.

„Mój pasożyt — pomyślałem — rzecz, która żyła na moim ciele, mówiła moimi ustami, myślała moim mózgiem. Mój władca”.

— Bądź spokojny — odezwał się znowu Starzec. — Przyzwyczaisz się. Popatrz przez chwilę w inną stronę.

Zrobiłem to. Rzeczywiście pomogło. Niewiele, ale zawsze. Parę razy odetchnąłem głęboko, żeby uspokoić oszalałe serce. Znowu spojrzałem. Wygląd pasożyta budził we mnie największe przerażenie. Czułem to już, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie są ich możliwości. Powiedziałem o tym Starcowi. Słuchał mnie uważnie, chociaż jego oczy wpatrzone były cały czas w pasożyta.

— Wiem. Ze wszystkimi jest tak samo. Odczuwają niewytłumaczalny strach i nie potrafią nad nim zapanować. Może dlatego są wciąż silniejsze od nas. Nagle odwrócił wzrok. Jego stalowenerwy napięte były do granic możliwości.

Ja patrzyłem nadal. Zmuszałem się. Chciałem się przyzwyczaić do tego widoku. W myślach powtarzałem sobie, że jestem bezpieczny, już nic mi nie może zrobić.

Starzec obserwował mnie uważnie.

— Jak? — zapytał. — Już lepiej?

— Trochę — spojrzałem w stronę pasożyta. — Chciałbym go zabić. Chcę zniszczyć wszystkie. Mogę poświęcić całe swoje życie na zabijanie tych potworów — powiedziałem zdenerwowany i znowu zacząłem drżeć.

Starzec ciągle mi się przyglądał.

— Masz — powiedział, podając mi pistolet. Zaskoczyło mnie to. Wziąłem broń i patrzyłem na niego pytająco.

— Chcesz to zabić, czy nie? Jeśli czujesz, że musisz — zrób to. Teraz.

— Przecież potrzebujecie go do badań.

— Tak, ale masz do tego prawo. Teraz przecież należy do ciebie. Powinieneś to zrobić, żeby móc z powrotem stać się w pełni człowiekiem.

„Stać się znowu normalnym człowiekiem…” — te słowa brzęczały mi w głowie. Starzec wiedział lepiej, czego mi potrzeba. Miał rację. Mogę się wyzwolić. Stałem i ściskałem pistolet gotowy do strzału. To był mój władca…

Nigdy nie będę naprawdę wolny, jeśli on będzie żył. Jasne, że chciałem zabić je wszystkie. Odnaleźć i zniszczyć, ale tego przede wszystkim. Mój władca… Wciąż nim będzie, dopóki go nie unicestwię. Miałem przeczucie, że jeżeli byłbym tu sam, nie zrobiłbym nic. Stałbym, sparaliżowany strachem; aż przypełznie, wejdzie na moje plecy i ponownie weźmie w posiadanie mój mózg.

Już się nie bałem. Uniosłem pistolet… I po chwili opuściłem.

— Szefie, jeśli tego zabiję, będziecie mieli innego do badań?

— Nie.

— Więc jest potrzebny.

— Tak.

— Na miłość boską, dlaczego dałeś mi broń do ręki?

— On jest twój. Masz do tego prawo. Jeśli musisz, zrób to. Musiałem go zabić. Nawet jeśli zabilibyśmy wszystkie pozostałe oprócz tego, wciąż czułbym strach i kulił się w ciemności. A badania? Mogą sobie złapać całe tuziny. Są wszędzie. Sam poprowadzę krucjatę przeciwko innym. Oddychając ciężko, znowu uniosłem pistolet.

Odwróciłem się i rzuciłem Starcowi spluwę.

— Dlaczego tego nie zrobiłeś? — zapytał.

— Nie wiem. Może wystarczyła mi świadomość, że mogę to uczynić.

— Przypuszczałem, że tak będzie.

Poczułem się spokojny i odprężony. Mogłem nawet odwrócić się do mojego pasożyta plecami. Popatrzyłem na Starca. Nie byłem zły na niego za to, co zrobił. Zamiast tego czułem wdzięczność.

— Jestem pewien, że wiedziałeś, jak zareaguję. Do cholery z tobą. Manipulujesz ludźmi jak marionetkami.

— Tak nie jest. Najczęściej prowadzę ludzi na drogę, którą sami chcieli iść. To jest prawdziwy władca marionetek! — wskazał na pasożyta.

— Tak — zgodziłem się. — Władca marionetek. Wydaje ci się, że wiesz, o czym mówisz, ale tak naprawdę nie potrafisz sobie nawet tego wyobrazić. I chciałbym… żebyś nigdy nie doświadczył podobnego koszmaru.

— Ja też mam taką nadzieję — powiedział poważnie.

Teraz mogłem już zupełnie spokojnie patrzeć na pasożyta.

— Szefie — szepnąłem, wciąż spoglądając w stronę klatki, kiedy już będzie po wszystkim, zabiję go.

— Obiecuję ci to.

Przerwał nam facet, który wszedł i zaczął się krzątać koło klatki. Wyglądał śmiesznie, ubrany był w szorty i fartuch laboratoryjny. Nie znałem go, ale z pewnością nie był to Graves. Zresztą nigdy potem nie widziałem Gravesa. Pomyślałem sobie, że Starzec zjadł go na lunch i zaśmiałem się z własnego żartu.

— Przepraszam — zawołał facet i podbiegł truchtem do Starca. — Nie wiedziałem, że pan tu jest. Ja…

— A skąd miałbyś wiedzieć? — przerwał mu. — Dlaczego masz na sobie fartuch? — zapytał i wycelował w niego pistolet. Mężczyzna patrzył na spluwę, niczego nie rozumiejąc.

— Dlaczego? Pracowałem, oczywiście. Zawsze przecież istnieje ryzyko poparzenia się. Niektóre substancje są raczej…

— Zdejmij go!

— Co?

Starzec wskazał na pistolet i jeszcze raz powtórzył, by zdjął fartuch.

— Bądź gotów, żeby go złapać — powiedział do mnie. Laborant w końcu rozebrał się. Jego ramiona i plecy były czyste.

— Spal swoje cholerne ubranie, a potem możesz wrócić do pracy — rozkazał Starzec.

Mężczyzna posłusznie opuścił pomieszczenie. Po chwili szef schował broń.

— Wydać rozkaz — wymamrotał ze złością. — Ogłosić go, napisać na ścianach, a ten podobno inteligentny cymbał Alecki i tak będzie myślał, że jego to nie dotyczy. Trzeba im chyba wytatuować informacje na czołach. Naukowcy!

Popatrzyłem jeszcze raz na pasożyta. Ciągle budził we mnie odrazę, ale nie czułem się już tak bezradny.

— Co masz zamiar z nim zrobić? — zapytałem. Popatrzył raczej na mnie niż na niego.

— Chcę z nim porozmawiać. — Jak? Chyba ta małpa nie…

— Nie, ona nie mówi. A szkoda. Potrzebujemy ochotnika. Człowieka.

Nagle uświadomiłem sobie, o co mu chodzi i ogarnęło mnie większe przerażenie, niż gdy tu wchodziłem.

— Nie myślisz chyba… Nie możesz tego zrobić! Nikomu!

— Zrobię wszystko, co będzie konieczne.

— Ale nie masz żadnego ochotnika.

— Mam jednego.

— Kogo?

— Tylko nie chciałbym go użyć. Dlatego wciąż szukam odpowiedniego człowieka.

Poczułem się zagrożony.

— Nie powinieneś już szukać. Jeśli kogoś wyznaczyłeś, to na pewno nie znajdziesz drugiego. Nie wierzę, żeby znalazł się drugi człowiek, który do tego stopnia postradał zmysły.

— Możliwe — zgodził się. — Ale wciąż nie chcę tego, którego mam. Nie powinniśmy z nimi negocjować. Nie wiemy, skąd przyszli ani jak ich zatrzymać. Musimy się tego dowiedzieć na własną rękę. Może od tego zależy przetrwanie ludzkości. Jedyną drogą kontaktu, sam o tym doskonale wiesz, jest człowiek. Trzeba to zrobić i dlatego wciąż rozglądam się za ochotnikiem.

— Dobrze, tylko nie spoglądaj na mnie. Moja uwaga była tylko żartem, ale zaraz potem zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. To nie były żarty. Zaniemówiłem.

— Jesteś szalony. Powinienem zabić mojego pasożyta i przysięgam, że zrobiłbym to, gdybym wiedział, co zamierzasz. I uprzedzam cię od razu — mówię nie. Raz to przeżyłem i myślę, że to wystarczy — wyrzuciłem to z siebie po długiej chwili milczenia.

— To nie może być ktoś przypadkowy — zaczął Starzec jakby w ogóle mnie nie słyszał — ale człowiek, o którym wiem, że wytrzyma. Jarvis nie był wystarczająco wytrzymały. Ty jesteś inny.

— Ja? Wiesz tylko, że przeżyłem. Przecież drugi raz niewytrzymam.

— Tak, tym razem to może cię zabić — powiedział cicho. Jednak to mniej prawdopodobne. Sprawdziłeś się i uodporniłeś. Ktoś inny ryzykuje bardziej. Nie chcę stracić agenta.

— Od kiedy to martwisz się utratą agenta? — zapytałem gorzko.

— Od zawsze, uwierz mi. Daję ci jeszcze jedną szansę, synu. Zastanów się. Zadecyduj wiedząc, że masz największą szansę przeżycia. Jeżeli odmówisz, inny agent będzie ryzykował życiem zamiast ciebie.

Chciałem mu powiedzieć, iż nie boję się śmierci. Gdyby było inaczej, nie pracowałby dla niego. Przerażała mnie tylko myśl o poddaniu się pasożytowi. Wizja takiej śmierci jawiła mi się jak najgorsze z piekieł. On nie mógł tego zrozumieć. Wciąż nie znajdowałem słów, by opisać mu to, co przeżyłem. Gdybym wiedział… Otrząsnąłem się.

— Dałem ci chyba jasną odpowiedź. Są pewne granice wytrzymałości. Ja je przekroczyłem. Nie zrobię tego po raz drugi. Podszedł do nadajnika w ścianie.

— Tu laboratorium. Zaczynamy eksperyment. Pospieszcie się.

— Kto to będzie? — usłyszałem głos faceta, który przed chwilą stąd wyszedł. — Od tego zależy rozmiar.

— Pierwszy ochotnik — odpowiedział Starzec.

— Mam przynieść mniejszy?

— Tak — w głosie Starca słychać było irytację. Ruszyłem do drzwi.

— A ty dokąd? — krzyknął za mną już rozzłoszczony.

— Wychodzę — byłem chyba nie mniej zdenerwowany. Nie mam tu nic do roboty.

Złapał mnie za ramię z ogromną siłą.

— Nie wyjdziesz. Wiesz więcej o tych stworzeniach niż ktokolwiek z nas. Możesz nam pomóc.

— Zostaw mnie.

— Zostaniesz i będziesz patrzył! — rozkazał. — Jeśli nie dobrowolnie, każę cię związać. Mogę zaakceptować to, że jeszcze nie najlepiej się czujesz, ale dość tych nonsensów. Nie rozczulaj się nad sobą.

Byłem zbyt słaby żeby się opierać. Czułem się nerwowo wyczerpany.

— W porządku, jesteś szefem.

Ludzie z laboratorium wnieśli jakąś metalową konstrukcję, rodzaj krzesła. Miało metalowe klamry na kostki, kolana, nadgarstki i łokcie. Było też coś na kształt gorsetu zamykającego tułów i część klatki piersiowej. Ramiona i plecy pozostawały odsłonięte. Ustawili je blisko klatki. Jedna ze ścian klatki została odsunięta na podobną szerokość. Małpa przyglądała się temu z zainteresowaniem, chociaż jej kończyny nadal zwisały bezwładnie. Czułem wzrastający niepokój. Tylko groźba Starca, że mnie uwięzi, powstrzymywała mnie od ucieczki.

Technicy czekali, gotowi do pracy. Wtedy otworzyły się drzwi i weszło kilka osób. Między nimi była Mary. Zachwiałem się z wrażenia. Tak bardzo chciałem ją zobaczyć. Kilka razy próbowałem nawet przekazać jej wiadomość, ale pielęgniarki albo naprawdę jej nie znały, albo udawały. A teraz spotykamy się w takiej sytuacji. Przekląłem w myślach Starca i jego kombinacje. To przecież nie był pokaz cyrkowy, żeby przyprowadzać kobietę, nawet jeśli była agentem. Istnieją jakieś granice przyzwoitości. Wiedziałem jednak, że protesty nie pomogą.

Mary pomachała do mnie ręką. Pomachałem także. Nie było czasu na rozmowy. Wyglądała jak zwykle pięknie, ale bardzo poważnie. Miała na sobie ten sam kostium, co pielęgniarki: szorty i skąpą szarfę na piersiach. Nie dostrzegłem jednak metalowej ochrony na plecach. Pozostali byli tylko w szortach, wyposażeni w kamery i magnetofony.

— Gotowe? — zapytał szef laboratorium.

— Zaczynajcie — powiedział Starzec.

Mary usiadła na krześle. Dwóch techników klęknęło przy jej stopach i zaczęło zapinać klamry. Po chwili zdjęła przepaskę z piersi.

Stałem osłupiały. Miałem wrażenie, że to zły sen. Nagle chwyciłem Starca i odepchnąłem. Chciałem się dostać do krzesła. Kopałem techników stojących mi na drodze.

— Mary! — wrzeszczałem. — Uciekaj stamtąd! Starzec wycelował we mnie broń. Tym mnie uspokoił.

— Odsuń się od niej! — rozkazał. — Wy trzej, zwiążcie go. Popatrzyłem na pistolet, potem na Mary. Nic nie powiedziała, nawet się nie poruszyła. Uświadomiłem sobie, że jest unieruchomiona. Spojrzała na mnie smutnymi oczami.

— Wstań Mary — powiedziałem posępnie. — Ja chcę tam usiąść.

Kiedy ją uwolnili, wynieśli krzesło, na którym siedziała i wnieśli takie nieco większe.

Kiedy skończyli zapinać klamry, byłem zupełnie unieruchomiony, jak wcześniej Mary. Zauważyłem, że wychodzi. Nie wiem, czy zrobiła to z własnej woli, czy na rozkaz szefa. Nie miało to już dla mnie znaczenia. Starzec podszedł do mnie.

— Dziękuję, synu — powiedział i położył mi rękę na ramieniu.

Nie widziałem, jak przenieśli pasożyta na moje plecy. Niechciałem tego zobaczyć, nawet gdyby mi zezwolono. Usłyszałem wrzask małpy i jakieś nieznane głosy. Potem zapadła grobowacisza, jakby wszyscy wstrzymali oddech. Coś wilgotnego dotknęłomoich pleców i straciłem przytomność.

Kiedy się obudziłem, poczułem tę samą dziwną, przytłaczającą energię, jak tamtego tragicznego dnia. Wiedziałem, że jestem szczelnie przytwierdzony do krzesła, ale pasożyt zmuszał mnie do ucieczki z laboratorium. Nie czułem strachu. Patrzyłem na wszystkich z nienawiścią i pogardą. Mogłem ich wywieść w pole bez specjalnego wysiłku.

— Czy mnie słyszysz? — głośno zapytał Starzec.

— Oczywiście. Nie musisz tak wrzeszczeć — odpowiedziałem.

— Czy pamiętasz po co tu jesteśmy?

— Jasne, że pamiętam. Chcesz mi zadać kilka pytań. Na coczekasz?

— Czym jesteś?

— Nie masz jakiś mądrzejszych pytań? Popatrz na mnie. Mam sześć stóp wzrostu, więcej muskułów niż mózgu, ważę…

— Nie chodzi mi o ciebie. Chcę porozmawiać z twoim władcą.

— Przed chwilą wydawało mi się, że mówisz do mnie.

— Przestań się zgrywać. Chyba będzie lepiej dla ciebie, jeśli przestaniesz udawać, że nie wiem, kim jesteś.

— Przecież nie wiesz.

— Wiem o tobie dużo, choć nie wszystko. Jesteś pasożytem, który wykorzystuje człowieka. Badaliśmy cię przez cały czas, gdy żyłeś na tej małpie. Zdobyliśmy wystarczająco dużo informacji, żeby mieć nad tobą przewagę. Po pierwsze, mogę cię zabić. Po drugie, mogę cię zranić. Nie lubisz wstrząsów elektrycznych. Nie zniesiesz tak wysokiej temperatury, jaką wytrzyma człowiek. Jesteś bezradny bez żywiciela. Kiedy usunę cię z tego człowieka zginiesz. Musisz współpracować albo umrzesz.

Słuchałem tego jednym uchem. Obce było mi uczucie strachu. Próbowałem jedynie obluzować więzy. Tak jak oczekiwałem, okazało się to niemożliwe. Nie martwiłem się tym. W ogóle niczym się nie martwiłem. Cieszyłem się, że znowu mam władcę i że jestem wolny od kłopotów i napięć. Moja przyszłość zależała od niego, powierzałem mu więc swój los.

Jeden uchwyt na kostce był luźniejszy niż inne. Mogłem ruszać stopą. Sprawdziłem jeszcze raz klamry na ramionach.

Może gdybym zupełnie rozluźnił mięśnie… Ale nie próbowałem ucieczki. Nie ma znaczenia, czy była to moja decyzja, czy instrukcja władcy. Istniało między nami dziwne porozumienie. Wiedziałem, że to nie jest odpowiedni moment na ucieczkę. Rozejrzałem się po pokoju, żeby sprawdzić, kto jest uzbrojony. Spluwę miał tylko Starzec. To zwiększało moje szanse.

Gdzieś głęboko czułem jakiś tępy ból, ale nie miałem czasu przejąć się tym.

— Więc? — zapytał. — Odpowiadasz dobrowolnie na moje pytanie, czy mam cię zmusić?

— Jakie pytanie? — Usłyszałem własny głos.

— Podaj mi to! — Starzec zwrócił się do techników.

Nie czułem żadnego lęku, chociaż wiedziałem, co mnie czeka. Byłem wciąż zajęty sprawdzaniem więzów. Gdyby położył pistolet w zasięgu mojej ręki i udałoby mi się uwolnić jedno ramię, wtedy…

W tym momencie dotknął moich pleców jakimś prętem. Pokój pociemniał i przez dłuższą chwilę moim ciałem wstrząsał prąd elektryczny. Poczułem wstrząsający ból, który rozsadzał mi głowę. Po chwili ustąpił, ale pozostała pamięć o nim. Zanim zacząłem logicznie myśleć, upłynęło trochę czasu. Po chwili znowu czułem się bezpieczny w ramionach władcy. Ale po raz pierwszy nie byłem wolny od bólu. Część jego szalonego przerażenia pozostała w moim umyśle.

Dostrzegłem, że mój lewy nadgarstek krwawi. Musiałem się szarpać i poraniłem się o klamrę. To nie miało znaczenia, mogłem powyrywać sobie dłonie i stopy, żeby tylko umożliwić władcy ucieczkę.

— I jak? — szepnął Starzec. — Podobało ci się? Byłem spokojny, choć ostrożny. Kostki i nadgarstki, które bolały mnie przez chwilę, przestały mi dokuczać.

— Dlaczego to robisz? — zapytałem. — Chcesz mnie zranić, tylko po co?

— Odpowiedz na moje pytanie.

— Pytaj.

— Czym jesteś?

Odpowiedź nie pojawiła się natychmiast. Starzec sięgnął po pręt.

— Jesteśmy ludźmi. — Usłyszałem swój głos.

— Ludźmi? Jakimi?

— Jedynymi. Wiemy o was wszystko. My… — nagle urwałem.

— Mów dalej — powiedział Starzec ponuro i zbliżył pręt.

— Przybyliśmy, by dać wam…

— Co?Chciałem mówić dalej, pręt był tak blisko. Ale z trudem wydobywałem z siebie pojedyncze słowa.

— By dać wam pokój — wykrztusiłem. Starzec obserwował mnie uważnie.

— Pokój — zacząłem znowu — zadowolenie, radość poddania się — przerwałem. Nie mogłem sobie dać rady ze słowami, jakbym posługiwał się obcym językiem. — Radość… — powtórzyłem. — Radość nirwany. — Tak, to właściwe słowo.

— Obiecujecie ludziom, że jeśli poddadzą się wam, będziecie o nich dbać i uczynicie ich szczęśliwymi. Czy tak?

— Dokładnie.

Starzec patrzył na mnie długo. Nie na moją twarz, tylko na ramiona. Potem opuścił wzrok.

— Wiesz — powiedział — ludziom już proponowano podobny układ. Nigdy jednak na taką skalę. I to się nie sprawdza, taki pomysł jest po prostu do niczego.

Wychyliłem się do przodu.

— Spróbuj sam — zasugerowałem. — Wtedy się przekonasz.

— Może powinienem — westchnął. — Może jestem winien to komuś. Niewykluczone, że kiedyś spróbuję. Ale teraz — dodał energicznie — mam jeszcze jedno pytanie, na które odpowiesz. Spróbuj się ociągać, a znowu włączę prąd.

Skurczyłem się ze strachu. Czułem się pokonany. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej znaleźć jakąś okazję do ucieczki.

— A więc skąd pochodzicie?

Żadnej odpowiedzi. Nie miałem żadnej informacji od władcy. Pręt był coraz bliżej. Tak bardzo się bałem.

— Zabierz to! — Usłyszałem własny krzyk. — No… Pochodzimy z daleka.

— To nic nowego. Powiedz mi, skąd. Gdzie jest wasza planeta?

Znowu bez odpowiedzi. Starzec czekał chwilę.

— Chyba muszę ci przywrócić pamięć. Patrzyłem tępo i nie myślałem o niczym. Podszedł jeden z techników.

— Czego? — wrzasnął Starzec.

— Szefie, przecież mogą być trudności obiektywne — powiedział. — Odmienna koncepcja astronomiczna.

— Dlaczego to miałoby stanowić problem? — zdziwił się.

— Ten potwór używa pożyczonego języka, posługując się swoim żywicielem. Sprawdziliśmy to. — Pomimo to próbował podejść mnie inaczej. — Popatrz, to jest układ słoneczny. Czy twoja planeta jest tutaj?

— Wszystkie planety są nasze — odparłem po chwili wahania.

— Zastanawiam się, co masz na myśli. W porządku, zdołaliście opanować cały pieprzony wszechświat, ale skąd pochodzicie? Skąd przylatują wasze statki?

Nie mogłem mu odpowiedzieć. Zanim się zorientowałem, znowu stał za mną z prętem w dłoni. Poczułem potworny ból, ale tylko przez chwilę.

— Mów do cholery! Która to planeta? Mars, Wenus, Jowisz, Saturn, Uran, Pluton, Kalki?

Nagle zobaczyłem je wszystkie. Nigdy nie znajdowałem się w takiej odległości od Ziemi. Wiedziałem też, o którą chodzi, ale władca nie chciał tego zdradzać.

— Mów! — krzyknął Starzec. — Inaczej poczujesz to jeszcze raz.

— Żadna z nich — powiedziałem. — Nasz dom jest o wiele dalej. Nigdy go nie zdemaskujecie.

— Myślę, że kłamiesz. Jeśli nie zaczniesz mówić prawdy… — spojrzał mi w oczy.

— Nie, nie! — błagałem.

— Nie zaszkodzi chyba spróbować — powoli przysunął pręt. Byłem świadomy właściwej odpowiedzi. Chciałem ją wykrzyczeć, ale coś mnie trzymało za gardło. Wtedy zaczął się ból. Nie odchodził. Rozrywał mnie od wewnątrz. Chciałem mówić, krzyczeć, zrobiłbym wszystko, żeby tylko się skończył. Ale wciąż nie mogłem. Jak przez mgłę zobaczyłem twarz Starca. Migotała i rozpływała mi się przed oczami.

— Wystarczy? — zapytał. — Jesteś gotowy, by odpowiedzieć?

Tak bardzo pragnąłem wyrzucić to z siebie, ale władca milczał nieugięty. Widziałem, jak znowu zbliża się pręt. Poczułem, że rozpadam się na kawałki i straciłem przytomność.

Kiedy otworzyłem oczy, stali wokół mnie.

Zobacz, wraca do siebie — ktoś zauważył. Starzec patrzył na mnie. Był zmartwiony.

— W porządku synu? — zapytał z lękiem.

Nie mogłem na niego patrzeć, odwróciłem twarz.

— Proszę się odsunąć — powiedział jakiś głos. — Muszę mu zrobić zastrzyk.

— Czy jego serce wytrzyma?

— Oczywiście, chyba, że mu tego nie podam — mężczyzna wziął mnie za ramię. Poczułem ukłucie.

„Ciekawe, co mi podali” — pomyślałem. Cokolwiek to było, postawiło mnie na nogi. Usiadłem bez niczyjej pomocy. Doktor, który robił mi zastrzyk, wycierał ręce o szorty. Zostały na nich krwawe ślady. Ciągle siedziałem w pomieszczeniu z klatką. Pod tym piekielnym krzesłem. Bez emocji zauważyłem, że klatka jest znowu zamknięta. Spróbowałem wstać. Starzec podał mi rękę. Odepchnąłem go.

— Nie dotykaj mnie!

— Przepraszam — szepnął. — Jones i Ito, weźcie nosze i zanieście go z powrotem do sali szpitalnej. Doktorze, proszę pójść z nim.

— Oczywiście — podszedł i dotknął mnie ostrożnie.

— Zabieraj łapy! — odsunąłem się. — Nie słyszałeś? Wynoście się. Zostawcie mnie w spokoju!

Lekarz popatrzył pytająco na Starca. Ten wzruszył ramionami i kazał się wszystkim cofnąć. Sam podszedłem do drzwi. Nie chciałem patrzeć na swoje dłonie i stopy. Wystarczyło mi to, co czułem. Zdecydowałem się wrócić do sali szpitalnej. Byłem pewien, że Doris zajmie się mną. A potem zasnę spokojnie. Czułem się, jakbym brał udział w piętnastu wyścigach i wszystkie przegrał.

— Sam! Sam! — Usłyszałem. Poznałem ten głos. Odwróciłem się. Mary podbiegła i stanęła przede mną. Patrzyła swoimi wielkimi oczami, dostrzegłem w nich ból. Ale nic nie czułem.

— Czekałam, Sam — powiedziała z czułością. — Co oni ci zrobili? — Była przerażona. Nie wyglądała najlepiej.

— Nie udawaj, że nie wiesz — odpowiedziałem zimno i z całej siły uderzyłem ją w twarz.

— Suka! — rzuciłem jeszcze.

Wróciłem do sali. Przypuszczałem, że powinien zająć się mną lekarz, ale nie chciałem go widzieć. Nie chciałem widzieć nikogo z nich. Zamknąłem drzwi. Położyłem się twarzą do poduszki. Tak chciałem nie czuć niczego, o niczym nie myśleć. Usłyszałem hałas. Po chwili w drzwiach pojawiła się Doris.

— Co się stało? — krzyknęła przerażona. Poczułem dotyk jej delikatnych rąk. — Dlaczego? Biedaku! Nie ruszaj się, przyprowadzę doktora.

— Nie!

— Przecież musi cię zbadać.

— Nie! Nie chcę go widzieć. Ty się mną zajmij. Spostrzegłem, jak wychodziła. Wróciła szybko, przynajmniej tak mi się wydawało. Zaczęła opatrywać moje rany. Chciało mi się krzyczeć z bólu, kiedy dotknęła moich pleców. Ale wytrzymałem.

— Obróć się teraz!

— Nie, zostanę na brzuchu.

— Powiedziałam, żebyś się obrócił. Musisz coś wypić. Obróciłem się z jej pomocą. Przełknąłem ze wstrętem to, co mi podała, po czym szybko zasnąłem.

Wydawało mi się, że widzę Starca, którego obrzuciłem stekiem wyzwisk. Potem przyszedł doktor… Chyba to wszystko było tylko snem.

Obudziła mnie panna Brigs, a Doris przyniosła śniadanie. Wszystko wyglądało tak, jakbym nigdy stąd nie wychodził. Doris chciała mnie nakarmić, ale okazało się, że mogę zrobić to sam. Nie byłem w tak złym stanie, jak poprzednio, kiedy się tu znalazłem. Czułem się tylko sztywny i obolały — jakbym przepłynął wodospad Niagara w beczce. Miałem rany na ramionach i nogach od metalowych klamer. Na szczęście nie złamali mi żadnej kości. Naprawdę chore było moje serce.

Starzec mógł mnie wysłać w najbardziej niebezpieczne miejsca. Zresztą robił to nie raz. Jednak nie mieściło mi się w głowie, że mógł posunąć się tak daleko. Wiedział, jak mnie podejść i zmusić do czegoś, na co nigdy bym się nie zgodził. Wykorzystał mnie bezlitośnie, a ja ufałem mu bezgranicznie.

Owszem, byłem rozczarowany, że dała się namówić szefowi, a ten użył jej jako przynęty. Sekcja powinna mieć kobiety jako agentów. Mogą okazać się bardziej przydatne niż niejeden świetnie wyszkolony mężczyzna. Szczególnie młode i ładne są doskonałe do takiej roboty. Ale ona zgodziła się, wystąpiła przeciwko innemu agentowi. Do tego z tej samej Sekcji. A przede wszystkim, nie powinna była zrobić tego mnie.

Czułem się oszukany, zdradzony i sponiewierany. Pomyślałem sobie, że z tym skończę. Niech sobie zaczynają akcję przeciwko pasożytom, ale beze mnie. Było mi to już obojętne. Posiadałem dom w górach. Mam tam wszystko na parę lat, no może na rok. Zgromadziłem mnóstwo pigułek czasowych. Świat niech się sam ratuje albo idzie do diabła. A jeżeli ktoś będzie chciał się do mnie zbliżyć, musi pokazać mi swoje plecy albo zginie.

Загрузка...