ROZDZIAŁ SZESNASTY

W momencie lądowania pasożytów niebezpieczeństwo mogło zostać zażegnane przez jednego zdeterminowanego człowieka, posiadającego bombę.

Kiedy rodzina Cavanaughów — Mary, Starzec i ja badaliśmy teren w okolicach Grinnel i Des Moines, mogliśmy sami, w trójkę bezlitośnie zabić wszystkie pasożyty. Przecież wiedzieliśmy, gdzie one są.

Gdyby akcja „nagich pleców” została wprowadzona jeszcze tej nocy, gdy pierwszy raz wylądowali, sytuacja nie byłaby tak tragiczna. Tereny zakażone, ale nie kontrolowane przez te ślimaczne stworzenia, na przykład Waszyngton, czy Nowa Filadelfia mogłyby zostać szybko oczyszczone.

Tymczasem wschodnie wybrzeże powoli zmieniało kolorz czerwonego na zielony. Ale całe centrum i południe kraju wypełniające w większości mapę, pokryte było czerwonymi pinezkami i pozostawało takie.

Zwykła mapa ponabijana pinezkami została przeniesiona na olbrzymią elektroniczną mapę wojskową. Pokrywała całą ścianę pokoju konferencyjnego. Nanoszono na nią natychmiast najświeższe informacje. Punkt kontrolny znajdował się w podziemiach Nowego Pentagonu.

Kraj na mapie podzielono na dwie części. Wyglądało to tak, jakby ktoś wylał czerwony barwnik na dolinę w centrum. Dwa bursztynowe zygzaki stanowiły granice wielkich obszarów opanowanych przez pasożyty. Były to miejsca nakładających się wpływów, jedyne obszary prawdziwego działania. Otrzymywaliśmy informacje ze stacji nadawczych opanowanych przez najeźdźców i tych będących wciąż w rękach wolnych ludzi.

Patrzyłem na tablicę elektroniczną i zastanawiałem się, co dzieje się na tych obszarach granicznych. Byłem sam. Prezydent zabrał Starca na tajne zebranie. Rexton i jego ludzie wyszli wcześniej.

Zostałem tu, bo nikt mi nie powiedział dokąd mam iść, a nie chciałem się włóczyć po Białym Domu.

Obserwowałem bursztynowe światełka zmieniające swój kolor na czerwony, i co zdarzało się rzadziej, na zielony.

Rozmyślałem w jaki sposób, będąc tutaj w końcu gościem bez statusu, mógłbym dostać śniadanie. Ale jeszcze bardziej marzyłem o odwiedzeniu łazienki Prezydenta. Czułem jednak, że skorzystanie z niej byłoby czymś pomiędzy zdradą stanu, a niemoralnym postępkiem.

Nie dostrzegłem żadnego strażnika. Może pokój obserwowano. Przypuszczałem, że wszystkie pomieszczenia w Białym Domu mają „oczy i uszy”. Ostatecznie zrezygnowałem z mojego szalonego pomysłu i udałem się do sali konferencyjnej. Była tam Mary. Patrzyłem na nią głupio przez chwilę.

— Myślałem, że jesteś z Prezydentem.

— Zostałam odesłana — uśmiechnęła się. — Starzec mnie zastąpił.

— Wiesz Mary — powiedziałem — czekałem na chwilę, kiedy będziemy sami. To jest pierwsza szansa, jaka mi się zdarzyła. Myślę, że powinienem… no… w każdym razie… Nie chciałem… mam na myśli naszą ostatnią rozmowę — zawahałem się. Czułem, że mi nie wychodzi. — W każdym razie przepraszam, bardzo przepraszam. — Zakończyłem żałośnie.

Mary położyła rękę na moim ramieniu.

— Sam, mój drogi, nie martw się tym. Najważniejsze jest to, co zrobiłeś. Jestem szczęśliwa, że mną nie gardzisz.

— W porządku, tylko do cholery, nie bądź taka wielkoduszna. Nie znoszę tego!

Uśmiechnęła się do mnie radośnie, zupełnie inaczej, niż wtedy, gdy zobaczyła mnie wchodzącego po raz pierwszy do Sali konferencyjnej.

— Sam, myślę, że lubisz, gdy kobiety są troszkę wredne. Ostrzegam cię, potrafię być taka. Pewnie ciągle jeszcze martwisz się tym policzkiem? Rozumiem. Ale można to załatwić. — Uderzyła mnie delikatnie w twarz. — Teraz jest remis, możesz o tym zapomnieć.

Nagle zmienił się wyraz jej twarzy. Zauważyłem, że podnosi dłoń i poczułem piekielny ból. Uderzyła mnie jeszcze raz, tylko tym razem mocniej.

— Ten — wyszeptała wzburzonym, zachrypniętym głosem za to, co zrobiła twoja dziewczyna.

Zadzwoniło mi w uszach. Chyba użyła czegoś ciężkiego. Patrzyła na mnie prowokująco. Była chyba nawet zła, jeśli uniesione nozdrza mogą o tym świadczyć. Podniosłem rękę, odchyliła się leciutko, ale ja chciałem tylko dotknąć swojego rozpalonego policzka. Bolało.

— Ona nie jest moją dziewczyną — powiedziałem surowym tonem.

Nagle oboje wybuchnęliśmy niepohamowanym śmiechem. Mary położyła obie ręce na moich ramionach, wciąż się śmiejąc.

— Sam — udało jej się wykrztusić — jest mi bardzo przykro. Nie powinnam była tego zrobić. Nie tobie. No, a przynajmniej nie tak mocno.

— Przynajmniej nie kłam! — krzyknąłem.

— Biedny Sam — dotknęła mojej twarzy. — Czy ona naprawdę nie jest twoją dziewczyną?

— Na moje nieszczęście, nie! Ale nie dlatego, że nie próbowałem jej poderwać.

— Jestem pewna. A kto jest twoją dziewczyną? — zabrzmiało to dość kokieteryjnie w jej ustach.

— Ty, żmijo!

— Tak — odpowiedziała zadowolona. — Będę twoja, gdy zapłacisz za mnie.

Czekała na pocałunek. Odepchnąłem ją.

— Zapomnij kobieto. Nie mam ochoty na kupno czegokolwiek.

— Źle się wyraziłam. Jestem tutaj, bo chcę tu być. Czy mógłbyś mnie teraz pocałować?

Może nie był to odpowiedni moment, ale zgodziłem się. Wydała mi się szalenie seksowna. Kiedyś już całowaliśmy się, teraz dopiero poczułem smak jej ust. Chciałem, by ta chwila trwała wiecznie.

Jednak przełamałem się.

— Myślę, że muszę usiąść — powiedziałem.

— Dziękuję, Sam — szepnęła.

— Mary, kochanie, jest coś, co mogłabyś dla mnie zrobić.

— Tak? — zapytała łagodnie.

— Powiedz mi, czy ludzie tutaj jedzą cokolwiek? Umieram z głodu.

Popatrzyła na mnie zdziwiona. Chyba oczekiwała czegoś innego.

— Zaczekaj kilka minut.

Nie wiem dokąd poszła. Wróciła za chwilę z tacą kanapek i dwoma butelkami piwa. Jedzenie postawiła mi na kolanach.

— Mary, jak sądzisz, ile to będzie jeszcze trwało?

— Jest tam czternaście osób, włączając Starca. Myślę, że minimum dwie godziny. Dlaczego pytasz?

— Dlatego, że… — postawiłem wszystko na jedną kartę. W takim razie mamy dość czasu, aby wydostać się stąd, znaleźć urząd stanu cywilnego, wziąć ślub i wrócić zanim Starzec się za nami stęskni.

Nie odpowiedziała. Zamiast na mnie, patrzyła na butelkę z piwem.

— Co ty na to? — upierałem się.

— Jeśli bardzo chcesz, dobrze. Ponieważ już się zgodziłam. Ale nie potrafię ciebie okłamywać. Wolałabym nie.

— Nie chcesz wyjść za mnie?

— Sam, myślę, że nie jesteś gotów do małżeństwa.

— Mów za siebie!

— Nie bądź zły kochanie. Możesz mnie mieć bez kontraktu małżeńskiego, gdzie chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz. Ale przecież nawet mnie nie znasz. Możesz także zmienić zdanie, gdy się bliżej poznamy.

— Nieczęsto zmieniam zdanie.

Spojrzała bez słowa, a potem odwróciła się. Widziałem, że jest smutna.

— Spotkaliśmy się w wyjątkowych warunkach — zaprotestowałem. — Wiesz, że to wszystko… Powstrzymała mnie.

— Wiem, Sam. Chcesz mi udowodnić, że teraz jesteś pewien swojej decyzji. Ale naprawdę nie możesz udowodnić niczego. Pojedziemy gdzieś na weekend, albo jeszcze lepiej przenieś się do mnie. Będziemy mieli dużo czasu i wówczas uczynisz ze mnie „uczciwą kobietę”, jak to mówiły nasze babki, zresztą Bóg wie dlaczego.

Musiałem wyglądać na zdziwionego. Tak się zresztą czułem. Mary położyła swoją rękę na mojej.

— Spójrz na mapę. Sam — powiedziała poważnie. Obróciłem się. Czerwieni tyle samo, a może jeszcze więcej. Wydało mi się, że strefa zagrożenia rozszerzała się.

— Najpierw zróbmy z tym porządek — dodała Mary, a potem, jeśli wciąż będziesz tego chciał, pobierzemy się. W międzyczasie możesz korzystać z przywilejów nie obciążony małżeńskimi obowiązkami.

Czy może istnieć korzystniejsza sytuacja? Jedynym problemem było to, iż ja właśnie chciałem ożenić się z nią. Dlaczego mężczyzna, który przez całe życie unika małżeństwa nagle stwierdza, i jest tego absolutnie pewien, że niczego innego nie pragnie? Spotkałem się z takimi sytuacjami tysiące razy i nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Teraz sam tak postępowałem.

Mary musiała wrócić do obowiązków, jak tylko skończyła się narada. Starzec tymczasem wyciągnął mnie na spacer. Doszliśmy do pamiątkowej Ławy Baruclia. Starzec usiadł, zapalił fajkę i patrzył w dal. Dzień był duszny, ale park wydawał się wyludniony. Nie wszyscy przystosowali się jeszcze do chodzenia bez ubrań.

— Operacja rozpoczyna się o północy — oznajmił Starzec.

— Zaatakujemy nagle wszystkie stacje radiowe i telewizyjne, redakcje gazet i urzędy prokuratury w czerwonej strefie.

— Brzmi nieźle — powiedział bez namysłu.

— Nie podoba mi się to. Coś mi w tym wszystkim nie gra.

— Co?

— No pomyśl. Prezydent przekazał na wszystkich kanałach, że ludzie muszą odsłaniać plecy. Potem okazało się, iż wiadomość nie dotarła do regionów opanowanych przez pasożyty. Co następnie się dzieje?

— Operacja „Powstrzymanie”, przypuszczam.

— To jeszcze się nie stało.

— Jakie jest moje zadanie?

— Skocz do Kansas City i dobrze się rozejrzyj — podał mi klucze do wozu. — Trzymaj się z dala od stacji, glin, zresztą cholera, znasz ich metody lepiej niż ja. Zobacz, co tam poza tym się dzieje i nie daj się złapać. — Popatrzył na swoje ręce. — Bądź u mnie wpół do dwunastej albo wcześniej. Ruszaj.

— Dajesz mi niewiele czasu na sprawdzenie całego miasta — poskarżyłem się. — Przecież do Kansas City dostanę się najmniej za trzy godziny.

— Więcej niż trzy godziny — odpowiedział. — Nie zwracaj uwagi na mandaty.

— Jestem ostrożnym kierowcą.

— Ruszaj.

Poszedłem więc. Chciałem jeszcze wejść do Białego Domu po sprzęt. Straciłem dziesięć minut na przekonanie nowego strażnika, że spędziłem tam całą noc i pozostawiłem rzeczy, które muszę zabrać.

Wsiadłem do wozu. Wyjechałem na platformę Rock Creek Park. Ruch był niewielki.

— Przewóz i handlowy transport prawie zanikły — poinformował mnie strażnik drogowy. — Stan zagrożenia. Czy masz wojskową przepustkę?

Mogłem ją dostać dzwoniąc do Starca, ale zawracanie mu głowy o każdą bzdurę nie jest tym, co lubi najbardziej.

— Sprawdź numer — powiedziałem.

Wzruszył ramionami i włożył moją kartę identyfikacyjną do automatu. Chyba wszystko było w porządku. Uniósł brwi i oddał mi ją po chwili.

— No, no! — stwierdził. — Musisz być jednym z chłopców Prezydenta.

Nie pytał mnie o cel podróży, a ja nie zamierzałem mu nic wyjaśniać.

Kiedy mnie przepuścił, nastawiłem wóz na Kansas City. Przekaźnik odzywał się za każdym razem, gdy mijałem blok kontrolny, ale na ekranie nikt się nie pojawiał. Widocznie komputer Starca przesterowano.

Zastanawiałem się, co się stanie, jeżeli wkroczę na czerwone obszary. Czy siatka kontroli wpuści mnie na teren, o którym wiemy na pewno, że jest opanowany przez pasożyty.

Jeżeli przybysze Tytana chcą utrzymać kontrolę nad zajętymi przez siebie terenami, całkowite opanowanie kanałów komunikacyjnych powinno być ich pierwszym krokiem. Mogłem jednak przypuszczać, że pasożyty nie są wystarczająco liczne, by opanować całą komunikację, ale co wobec tego zrobią?

Doszedłem do niezbyt odkrywczego wniosku, że coś zrobią i że ja, obiektywnie rzecz biorąc, będąc częścią potencjalnej komunikacji, muszę przygotować się na atak, jeśli chcę zachować swoją skórę.

Tymczasem dotarłem do Missisipi, a więc czerwona strefa jest coraz bliżej. W każdej chwili sygnał rozpoznawczy mógł trafić na stację kontrolowaną przez władców. Próbowałem myśleć jak pasożyty, ale to było niemożliwe, chociaż byłem kiedyś niewolnikiem jednego z nich. Ta myśl znowu mną wstrząsnęła.

Nieśmiało przypuszczałem, że w powietrzu jestem bezpieczny.

Starałem się, by mnie nie wykryli. To przesądzało o moim powodzeniu już bezpośrednio na lądzie.

Chciałem szybko wylądować w opanowanym terenie. Gdybym posuwał się pieszo, mógłbym uniknąć czujnych strażników bezpieczeństwa z ich elektronicznymi ekranami.

Kiedyś będąc w dobrym, jowialnym nastroju Starzec powiedział mi, że nie zamęcza swoich agentów dokładnymi instrukcjami. Daje człowiekowi misję i od niego już zależy czy zginie, czy przeżyje. Stwierdziłem wtedy, iż wielu z nich musiało zginąć dzięki takiej metodzie.

— Na pewno kilku — odpowiedział — ale nie więcej niż z innych powodów. Wierzę w osobowość i staram się wybierać do pracy ludzi, którzy są typami umiejącymi przetrwać. Jak się przekonujesz o tym, że to właśnie taki typ?

— Agenci tego typu zawsze wracają. — Zachichotał szyderczo.

Musiałem podjąć decyzję. „Elihu — powiedziałem do siebie jesteś blisko odkrycia, jakim typem agenta jesteś i niech diabli wezmą tego człowieka o kamiennym sercu”.

Kurs jaki obrałem, prowadził nad St. Louis, które znajdowało się w czerwonej strefie. Na wojskowej mapie sytuacyjnej Chicago było ciągle zielone, pamiętałem też bursztynowy zygzak gdzieś na zachód od Missouri. Bardzo chciałem przekroczyć Missisipi jeszcze w zielonej strefie. Pojazd przelatujący nad rzeką będzie widoczny dla radaru jak gwiazda nad pustynią.

Połączyłem się z blokiem kontrolnym, przekazując prośbę o pozwolenie na zejście do poziomu lokalnego ruchu. Zrobiłem to, nie czekając na odpowiedź, przechodząc na ręczne sterowanie i zmniejszając prędkość. Skierowałem się na północ.

Niedaleko objazdu do Springfieid skręciłem znów na zachód. Kiedy osiągnąłem rzekę, przeleciałem bardzo blisko wody z wyłączonym systemem rozpoznawczym. Oczywiście nie można wyłączyć sygnału rozpoznawczego pojazdu w powietrzu, nie w standardowych systemach. Ale pojazdy Sekcji nie są standardowe.

Nie miałem zupełnie pojęcia, czy następna sekcja kontrolna jest już w strefie czerwonej czy zielonej, ale jeśli mnie pamięć nie myli, powinna być jeszcze w zielonej.

Byłem już bliski włączenia systemu kontrolnego, kiedy spostrzegłem, że otwiera się przede mną linia rzecznego nabrzeża .Mapa nie pokazywała dopływu.

Widocznie była to jakaś mała zatoka, albo nowy kanał naturalnie wyżłobiony przez strumień wody, a jeszcze nie zaznaczony na mapach. Opuściłem się nisko nad poziom wody. Strumień był wąski, pełen zakrętów, porośnięty po obu stronach przez drzewa. W ten sposób udało mi się zmylić radar, zniknąłem im z pola widzenia. Po kilku minutach zgubiłem się, nie tylko technikom od monitorów, ale także sam zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem. Kanał zmienił kierunek, a zaraz za zakrętem skończył się. Nieźle musiałem się napocić, żeby uniknąć kraksy. Straciłem zupełnie orientację. Przeklinałem i marzyłem o tym, by ten pojazd był poduszkowcem, mógłbym wtedy wylądować na wodzie.

Nagle z lewej strony skończyły się drzewa. Zobaczyłem otwartą przestrzeń. Skręciłem tam i wylądowałem z takim hamowaniem, że pas bezpieczeństwa mało nie przeciął mnie na pół. Ale wreszcie byłem na ziemi i nie musiałem dłużej ryzykować kąpieli w tym błotnistym strumieniu.

Zastanawiałem się, co zrobić. Dookoła nie było nikogo. Domyślałem się, że jestem na obrzeżach czyjejś farmy. Zatem powinienem odnaleźć autostradę i dostać się nią do punktu docelowego.

W trzy godziny można się dostać do Kansas City drogą powietrzną. Byłem prawie u celu. I co z tego! Musiałem wrócić w powietrze, to jedyny sposób, by zdążyć na czas.

Ale nadal nie wiedziałem, czy ruch jest kontrolowany przez wolnych ludzi, czy przez pasożyty. Przyszło mi na myśl, że nie włączyłem stereowizji odkąd wyruszyłem z Waszyngtonu. Nie mogłem jednak znaleźć wiadomości. Trafiłem na wykład niejakiej Myrtle Doolightiy — doktora filozofii, na temat: „Dlaczego znudziłaś się swojemu mężowi?”, sponsorowany przez Kampanię Hormonalną. Stwierdziłem, że pani Doolightiy ma ogromną ilość doświadczeń w tej dziedzinie. Potem złapałem trio dziewczęce śpiewające urocze piosenki, zaś chwilę później film pt.: „Lukrecja uczy się życia”.

Droga doktor Myrtle była całkiem ubrana i myślę, że pod ubraniem miała spokojnie z pół tuzina pasożytów. Trio skąpo odziane, jak przystało na trzy śpiewające panienki, ale nie obracało się tyłem do kamery. Lukrecja pojawiała się za każdym razem bez kolejnej części garderoby, zdejmowała je zresztą dość chętnie, ale zawsze gdy miały być pokazane jej plecy, następowało zaciemnienie albo cięcie.

To nic nie znaczyło. Te programy mogły zostać nagrane nawet miesiąc przed tym, jak Prezydent ogłosił akcję odsłaniania pleców. Zmieniałem ciągle kanały, szukając wiadomości lub choćby jakiegoś programu na żywo.

Nagle trafiłem na obłudnie uśmiechniętego spikera. Był całkiem ubrany.

— … i jacyś szczęściarze siedzą już przed swoim ekranem. — Rozbawiał widzów. — Właśnie w tej chwili zapraszamy do losowania Centralnego Atomowego Automatycznego Domowego Lokaja. Kto to będzie? Ty? A może ty? A może ty szczęściarzu? — Odwrócił się tyłem. Miał na sobie koszulę i garnitur, ale wyraźnie widać było zaokrąglenie, prawie garb.

Byłem w czerwonej strefie.

Kiedy wyłączyłem telewizor, uświadomiłem sobie, że jestem obserwowany przez małego, może dziesięcioletniego chłopca.

Nie miał na sobie nic oprócz szortów, ale opalenizna na jego ramionach wskazywała, że jest to strój codzienny.

— Hej, chłopcze, gdzie jest autostrada?

— Drogą do Macon, a potem tam. Proszę pana, to cadillac?

— Jasne. Ale tam, to znaczy gdzie?

— Da mi się pan przejechać?

— Nie mam czasu. Gdzie jest ta droga?

— Niech mnie pan weźmie ze sobą.

Zgodziłem się. Natychmiast wskoczył do środka i rozglądał się zaciekawiony.

Otworzyłem torbę, wyjąłem koszulę, spodnie, marynarkę i włożyłem je.

— Może nie powinienem zakładać koszuli. Czy ludzie tutaj noszą koszule?

— Ja mam koszulę! — krzyknął oburzony.

— Nie mówię, że nie masz. Pytam, czy ludzie tutaj noszą je teraz.

— Oczywiście, że tak. Myśli pan, że jest w Arkansas? Zostawiłem ten temat i zapytałem jeszcze raz o drogę.

— Czy będę mógł nacisnąć guzik, kiedy będziemy mieli się wznieść?

Wytłumaczyłem mu, że mam zamiar pozostać na ziemi. Był niezadowolony, ale łaskawie przyjął to do wiadomości. Prowadziłem ostrożnie. Nie było tutaj asfaltowanych dróg. W końcu kazał mi skręcić. Jakiś czas potem zatrzymałem wóz.

— Masz zamiar pokazać mi tę szosę, czy mam przetrzepać ci skórę?

Chłopiec otworzył drzwi i wymknął się z wozu.

— Hej! — krzyknąłem.

— Dalej tą drogą! — rzucił na pożegnanie.

Zorientowałem się po chwili, że dałem się wykiwać i jak głupiec okrążyłem trzy razy ogromny plac.

Ruszyłem na zachód. W końcu i tak straciłem już godzinę. Miasto Macon wyglądało normalnie — zbyt normalnie tym bardziej, że o akcji „odsłaniania pleców” nawet tu nie słyszano. Zauważyłem kilku ludzi z nagimi plecami, ale dzień był gorący. Myślałem poważnie o pozostaniu w tym mieście. Wiedziałem, że Kansas City jest opanowane przez pasożyty. Świadomość tego powodowała, że stawałem się nerwowy. Chciałem uciekać.

Ale Starzec powiedział wyraźnie: „Kansas City”. Dałby mi przecież jakąś alternatywę, gdyby brał ją pod uwagę. Zdecydowałem się wyruszyć do Kansas. Objechałem miasto i dotarłem do lądowiska. Ustawiłem się w kolejce ruchu lokalnego.

Ucieszyłem się, że wszystko jest zautomatyzowane, żadnego personelu, nawet przy pobieraniu paliwa. Pewnie uda mi się dotrzeć do Kansas City, nie wzbudzając podejrzeń. Po drodze trafiłem tylko na jedną większą stację kontrolną, która mogłaby ewentualnie zainteresować się dokąd się wybieram, ale to już nie miało znaczenia.

Загрузка...