ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Kiedy zbliżyliśmy się do miejsca lądowania, o mały włos a zlikwidowaliby nas strzelcy. Potem dali nam eskortę do samego okrętu, z którego dowodził akcją marszałek Rexton.

Rexton zobaczył nas, wściekł się i kazał nam wracać skąd przyszliśmy. W końcu byliśmy cywilami. Jednak Starzec tak łatwo nie dał się odesłać do domu. Ostatecznie pozwolili nam wylądować na tamie niedaleko przełęczy. Walka trwała. Artyleria przeciwlotnicza waliła bez przerwy, ale w pobliżu statku kosmicznego cały czas panowała niepokojąca cisza.

Znajdował się jakieś pięćdziesiąt jardów od nas. Nie wyglądał tak zabawnie jak plastykowa makieta w Iowa. Był ogromny, miał kształt dysku i przechylał się trochę w naszą stronę. Wylądował i oparł się na starym dworku, znajdującym się blisko plaży. Przez to, że był przechylony mogliśmy zobaczyć jego górną powierzchnię. Na środku dostrzegliśmy coś, co z pewnością było komorą powietrzną. Była to metalowa półkula o średnicy trzech metrów. Nie widziałem, co ją podtrzymywało, ale przypuszczam, że znajdował się tam jakiś główny trzon. Wyglądała trochę jak zawór stożkowy.

Było jasne, dlaczego statek widząc zagrożenie nie wystartował. Komora powietrzna wyglądała na uszkodzoną — została zablokowana przez jeden z tych przypominających amfibie małych czołgów, jakie miał na swoim wyposażeniu „Fulton”. Później dowiedziałem się, że dowodził nim podporucznik Gilbert Calhoun, a załogę tworzyli: Florense Berzowski — ładowniczy i strzelcy: T.Broocker, W Johnson. Wszyscy oczywiście zginęli podczas tego ataku na statek.

Kiedy wylądowałem, natychmiast otoczyło nas wojsko. Dowodził jakiś młody chłopak, który najwyraźniej miał za dużo energii. Nie pozwolił nam zbliżyć się do talerza, dopóki nie uzyskał zgody z pokładu „Fultona”. Nie czekaliśmy długo, zważywszy że Rexton prawdopodobnie konsultował się z Waszyngtonem.

Czekając na pozwolenie, przyglądałem się bitwie. Byłem szczęśliwy, że nie biorę w niej udziału. Zginęło wielu ludzi. Tuż obok naszego wozu leżało ciało chłopca, miał najwyżej czternaście lat. Wciąż ściskał wyrzutnię rakietową, a na ramionach czerwienił się ślad po pasożycie. Potwora jednak nigdzie nie było.

Zastanawiałem się czy zdycha gdzieś, czy też udało mu się przerzucić na tego, który przebił chłopca bagnetem.

W czasie, kiedy ja przyglądałem się ciału, Mary z oficerkiem wyszła na autostradę. Pomyślałem, że przecież równie dobrze ten pasożyt może gdzieś tu być i czeka na ofiarę.

— Wracaj do wozu! — wrzasnąłem do niej. Podeszła do mnie. Spojrzała jeszcze raz na zachód.

— Myślałam, że będę mogła trochę postrzelać.

— Tu jest bezpiecznie — uspokoił mnie oficerek — trzymamy ich kawałek od drogi.

Słyszałaś co powiedziałem, ty mała żądna krwi diablico? Wracaj do wozu, bo ci połamię kości. — Byłem wściekły.

— Dobrze Sam — zgodziła się Mary spokojnie i skierowała się do wozu.

Popatrzyłem na młodego dowódcę.

— Co się tak gapisz? — zapytałem opryskliwie. Czułem smród pasożytów i to czekanie wyprowadzało mnie zupełnie z równowagi.

— Tak sobie — odparł, przyglądając mi się uważnie. — Tam, skąd pochodzę nie traktuje się kobiet w ten sposób.

— To wracaj do cholery tam, skąd pochodzisz i nie denerwuj mnie! — warknąłem i ruszyłem w kierunku wozu.

Z zachodu nadjechała karetka i zahamowała tuż obok mnie.

— Czy droga do Pascaguola jest już otwarta? — zapytał kierowca.

Rzeka Pascaguola oddalona była o pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie wylądował talerz. Miasto o tej nazwie leżało u ujścia rzeki i znajdowało się już w zielonej strefie. Natomiast sto kilometrów na zachód od nas leżał Nowy Orlean — największe skupisko pasożytów w St. Louis.

— Nie wiem — powiedziałem do kierowcy. Chyba trochę się zmartwił, podrapał się po głowie.

— No cóż, przejechałem raz, może uda mi się dostać tam z powrotem.

Nie zwróciłem uwagi, kiedy odjechał. Szukałem Starca.

Walka na ziemi odbywała się daleko od nas, ale samoloty przelatywały prawie nad naszymi głowami. Zastanawiałem się, jak oni się rozpoznają. Przecież z daleka nie widać, czy ktoś ma na plecach pasożyta, czy nie.

Wreszcie spostrzegłem Starca. Rozmawiał z dowódcą. Podszedłem do nich.

— Powinniśmy się stąd wynosić, szefie. Mieli zbombardować to miejsce już dziesięć minut temu — wysapałem.

— Spokojnie — odpowiedział dowódca — to się nie stanie. Już chciałem go zapytać skąd ma takie szczegółowe informacje, ale powstrzymałem się.

— Ona ma rację, synu — odezwał się Starzec. Wziął mnie za ramię i poszliśmy w kierunku wozu. — Ma rację, tylko nie wie, dlaczego.

— Wyjaśnij to.

— Zastanów się, dlaczego nie zbombardowaliśmy miast, które są w ich rękach? Oni nie zniszczą tego miejsca, bo tutaj jest statek. I to jego nie chcą zniszczyć, pragną go odzyskać. Wracaj do Mary i uważaj na nią.

Nie pytałem już o nic, ale nie czułem się przekonany. Raczej spodziewałem się ataku bombowego. Pasożyty walczyły dość lekkomyślnie. Może dlatego, że nie były jednostkowymi istnieniami? Nie zależało im na życiu. Dlaczego więc miałoby im zależeć na jednym statku? Myślę nawet, że wolałyby go zniszczyć, niż dopuścić, by dostał się w nasze ręce.

Właśnie podchodziłem do wozu, kiedy do Starca podbiegł zdyszany oficerek.

Dowódca kazał mi powtórzyć, że może pan robić, co uważa za konieczne, i że mamy zapewnić panu każdą pomoc.

Z jego zachowania wynikało, że ten rozkaz wydano z Waszyngtonu.

— Dziękuję, panie poruczniku — powiedział spokojnie Starzec. — Chcemy tylko przeszukać ten statek.

— Tak jest. Proszę za mną.

Ale to on poszedł za nami. Wahał się czy eskortować Starca, czy Mary. Zdecydował się na Mary. Ruszyłem na końcu, starając się mieć wszystko na oku. Wybrzeże dookoła porośnięte było właściwie dżunglą. Talerz utknął właśnie w gąszczu roślin. Starzec zdecydował się iść na skróty.

— Proszę uważać — ostrzegł oficer — i ostrożnie stawiać stopy.

— Pasożyty? — zapytałem.

— Węże.

W tym momencie każdy, najbardziej jadowity wąż wydawał mi się słodkim zwierzątkiem. Ale idąc dalej, patrzyłem pod nogi.

Usłyszałem krzyk, trzask gałęzi i nagle wybiegł prosto na nas rozszalały tygrys. Pierwsza strzeliła Mary. Ja wypaliłem razem z młodym oficerem. Ostatni był Starzec. Chyba wszystkim udało się trafić. Bestia padła bez życia. Ale pasożyt na niej był nietknięty. Podszedłem i zastrzeliłem go. Oficer popatrzył bez zdziwienia.

— A ja myślałem, że tę partię wykończyliśmy.

— O czym ty mówisz?

— To był jeden z pierwszych transportów jakie przysłali. To wyglądało prawie jak Arka Noego. Musieliśmy strzelać do wszystkiego, od goryli po niedźwiedzie polarne, a nawet bawoły.

— To straszne — wyszeptała Mary.

— To nie było najgorsze — najtrudniej jest z psami — powiedział oficer. Kiedy spojrzałem na niego, dostrzegłem, że patrzy na pasożyta zupełnie nie poruszony.

Szybko poszliśmy dalej i po chwili stanęliśny przed statkiem. Wcale mnie to nie uspokoiło. Przeciwnie, czułem coraz większe podniecenie.

W wyglądzie statku było coś przerażającego. Od razu zorientowałem się, że nie wykonali go ludzie. Dlaczego? Sam nie wiem. Jego powierzchnia była zbyt gładka i lśniąca. Nie było na niej żadnego zadrapania, żadnego śladu łączenia poszczególnych elementów. Wyglądała zupełnie jak powierzchnia lustra. Nie potrafiłem także powiedzieć z czego talerz został wykonany. Z metalu? Wyglądał jakby był bardzo zimny, albo straszliwie gorący. Dotknąłem go i nie poczułem nic, ani ciepła, ani zimna. Nagle przyszło mi coś do głowy. Przecież przy takiej wielkości, lądując powinien pozostawić jakieś ślady dookoła. Ale nie, wszędzie w pobliżu rosły krzewy i drzewa, żadne z nich nie zostało uszkodzone.

Zbliżyliśmy się do komory powietrznej. Została uszkodzona przez czołg, który znajdował się obok i był zgnieciony jak tekturowe pudełko. Te pojazdy są przystosowane do schodzenia sto pięćdziesiąt metrów pod wodę — są naprawdę mocne.

— Zostań tutaj z Mary — zwrócił się do mnie Starzec.

— Chcesz tam wejść?

— Tak. Możemy mieć bardzo mało czasu.

— Pójdę z panem. Taki był rozkaz — odezwał się oficer.

— Bardzo dobrze — zgodził się Starzec. — Chodźmy. Zajrzał do środka, ukląkł i po chwili zniknął we wnętrzu statku. Oficer poszedł za nim. Byłem wściekły, ale wiedziałem, że nie było sensu protestować.

— Nie podoba mi się to. Boję się — powiedziała Mary.

Zaskoczyło mnie to. Sam się bałem, ale nie przypuszczałem, że ona także.

— Nie bój się, jestem przy tobie.

— Czy musimy tutaj zostać? Starzec nic o tym nie mówił — zapytała.

Zastanowiłem się.

— Jeśli chcesz wrócić do wozu, odprowadzę cię — zdecydowałem.

— Nie… myślę, że powinniśmy jednak tu zostać. Przysuń się do mnie bliżej.

Objąłem ją, drżała.

Nie wiem jak długo ich nie było. Czas dłużył się w nieskończoność. Wreszcie wyszedł oficer. Potem zobaczyłem Starca.

— Chodźcie — zawołał do nas — chyba nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Oficer miał zostać na zewnątrz.

— Do diabła… — mruknąłem, wcale nie miałem ochoty tam wchodzić. Ale nie znalazłem innego rozwiązania. Mary zaczęła już wchodzić.

— Uważajcie na głowę, pełno tu niskich, wąskich korytarzy i pomieszczeń — ostrzegł nas. To oczywiste, że pozaziemskie istoty budują pozaziemskie obiekty. Niewielu ludzi widziało, na przykład: labirynty budowane przez mieszkańców Wenus, jeszcze mniej mogło zobaczyć ruiny na Marsie. Ja to wszystko widziałem. A jednak wnętrze statku mnie zaskoczyło. Nie wiem, czego się spodziewałem. Pozornie w środku było normalnie, a jednak coś mnie niepokoiło. Patrzyłem na to oczami człowieka i oceniałem ludzkim umysłem. To, co ujrzałem, było jednak stworzone przez pozaziemskie umysły, umysły, które albo nigdy nie słyszały o liniach i kątach prostych, albo ich nie potrzebowały. Znajdowaliśmy się w małym spłaszczonym pomieszczeniu i stamtąd czołgaliśmy się rozświetlonym na czerwono tunelem, o grubych ścianach, który prawdopodobnie prowadził do właściwego statku. Tunel wydzielał dziwną i przygnębiającą woń przypominającą gaz błotny. Mieszała się z odorem martwych ciał pasożytów. To wszystko powodowało, że czołgając się miałem wrażenie, że jestem we wnętrzu jakiegoś wielkiego potwora. Nie wpływało to najlepiej na moje samopoczucie.

Nagle tunel się rozgałęził i zobaczyliśmy na podłodze ciało stworzenia z Tytana. Leżał na plecach i przypominał trochę śpiące dziecko. Głowę miał ułożoną na pasożycie jak na poduszce. Na twarzy rysował się delikatny uśmiech. Wcale nie wyglądał na martwego.

Na pierwszy rzut oka łatwiej było dostrzec podobieństwa między nim, a człowiekiem. Zazwyczaj na to, co widzimy wpływa świadomość tego, co chcemy zobaczyć. Przecież nie wiedziałem, czy te jego małe usta, to organ oddechowy.

Ale kiedy przyjrzałem się bliżej, zobaczyłem jak bardzo różni się jego ciało od ludzkiego. Dziwna istota mogła kojarzyć się z Elfami. Elf z księżyca Saturna. Na wszelki wypadek wyciągnąłem pistolet.

— Spokojnie, on nie żyje — powstrzymał mnie Starzec. — Wszyscy są martwi. Udusili się tlenem, kiedy czołg uszkodził komorę powietrzną.

Nie schowałem jednak broni.

— Chcę zabić tego pasożyta — krzyknąłem — może być jeszcze żywy.

Ten był inny, niż te do których ostatnio przywykliśmy. Nie miał twardej pokrywy na ciele, był nagi i obrzydliwy.

— Nie musisz, on też jest na pewno martwy. Nie może żyć na żywicielu oddychającym tlenem.

Przeczołgał się do tej małej istoty, nie dając mi możliwości strzału, nawet gdybym się zdecydował. Mary zazwyczaj szybka w wyciąganiu broni, tym razem nie myślała o tym. Przylgnęła do mnie i szlochała. Starzec zatrzymał się.

— Idziesz Mary? — zapytał.

— Chodźmy stąd. Chcę się stąd wydostać — zaszlochała.

— Ona ma rację — powiedziałem — nie mamy tu nic do roboty. Tutaj potrzebni są ludzie ze specjalistycznym sprzętem.

Nie zwrócił na mnie uwagi.

— Musimy to zrobić, Mary. Wiesz o tym. Musisz to zrobić.

— Dlaczego akurat ona? — Byłem wściekły i niewiele rozumiałem.

Starzec znowu mnie zignorował.

— Mary, musisz! — przemówił do niej z naciskiem.

Wiadć było, że Mary próbuje się pozbierać. Odetchnęła głęboko, jej twarz wyglądała już spokojnie. Zaczęła się czołgać za Starcem. Ruszyłem za nimi z pistoletem w pogotowiu, chociaż krępował mi ruchy.

Dotarliśmy do większego pomieszczenia. Możliwe, że była to kabina nawigacyjna. Leżało tam pełno martwych ciał niewielkich istot. Wklęsłe ściany pomieszczenia oświetlały lampy jaskrawym blaskiem. Na powierzchni ścian zachodziły jakieś dziwne procesy. Przypominało to wszystko trochę wnętrze mózgu i znów poczułem, że znajduję się w środku ogromnego organizmu.

Starzec podszedł do następnego tunelu i zaczął do niego wpełzać. Ruszyliśmy za nim. Znów ściany korytarza zalało to czerwone światło. Droga wiła się, a Starzec wciąż szedł do przodu. Tunel powiększał się, w końcu miał ze trzy metry szerokości. Prawie mogliśmy się wyprostować. Moją uwagę zwrócił fakt, że ściany nie były już pochyłe. Za to stały się przeźroczyste i przypominały coś, na kształt wielkiego akwarium. W nim, w przeźroczystych membranach pływały, wiły i unosiły się na powierzchni pasożyty. Było ich tysiące. Każdy ze zbiorników oświetlano od wewnątrz. Patrzyłem na tę pulsującą masę i chciało mi się krzyczeć. Cały czas trzymałem pistolet gotowy do strzału. Starzec podszedł do mnie i położył rękę na lufie.

— Nie rób tego — wyszeptał. — Nie chcesz ich chyba wypuścić? Te są przeznaczone dla nas.

Spojrzałem na Mary. Wyglądała jakby nie była do końca świadoma tego, gdzie jest i co widzi. Popatrzyłem jeszcze raz na to upiorne akwarium.

— Chodźmy stąd. Niech to zbombardują, tak żeby zniknęło z powierzchni ziemi — powiedziałem nerwowo.

— Jeszcze nie — odparł Starzec cicho. — Chodźmy dalej.

Znowu poruszaliśmy się w tunelu, który zwęził się i musieliśmy się czołgać. Po chwili znaleźliśmy się w następnym pomieszczeniu. Było trochę mniejsze, ale ściany stanowiły szyby akwarium. Nagle krzyknąłem z przerażenia. Musiałem spojrzeć raz jeszcze, by uwierzyć w to, co zobaczyłem. W akwarium pływało ciało człowieka! To była istota ziemska, mężczyzna może czterdziestoletni. Ręce miał złożone na piersiach i podciągnięte do góry kolana. Wyglądał jakby spał. Patrzyłem na niego i czułem jak rośnie moje przerażenie. On nie był sam. Tam pływały bezwładnie pełno ludzi — kobiety, mężczyźni, dzieci… Przyjrzałem się jeszcze raz mężczyźnie i wtedy zobaczyłem, że porusza ustami… On żył!

Mary w tym czasie zachowywała się bardzo dziwnie. Miotała się po pomieszczeniu jakby była pijana, albo czymś odurzona. Podchodziła do ścian, dotykała ich, widziałem też, że porusza ustami. Nie wiedziałem, co się z nią dzieje. Starzec patrzył tylko na nią.

— I jak Mary? — zapytał łagodnie.

— Nie mogę ich znaleźć… — powiedziała łagodnie. Jej głos brzmiał jak głos małej dziewczynki. Nagle zerwała się jakby chciała uciekać. Starzec chwycił ją za ramię.

— Może szukasz w niewłaściwym miejscu — powiedział stanowczo. — Wróć i poszukaj jeszcze raz. Spróbuj sobie przypomnieć.

— Nie pamiętam… — Mary prawie jęczała.

— Musisz sobie przypomnieć! To jedyna rzecz jaką możesz dla nich zrobić. Musisz ich szukać.

Mary zamknęła oczy, po jej policzkach płynęły łzy. Łkała cicho. Stanęła między nimi.

— Przestań! Co ty jej zrobiłeś? Odepchnął mnie.

— Nie synu — zawołał — trzymaj się z daleka. Nie możesz się do tego wtrącać.

— Ale…

— Nie! — Puścił Mary i zaprowadził mnie w kąt pomieszczenia. — Zostań tutaj! I jeśli naprawdę kochasz swoją żonę, a nienawidzisz pasożytów, nie wtrącaj się. Nie zrobię jej krzywdy, obiecuję ci.

— Co masz zamiar zrobić? — Nie odpowiedział, odwrócił się i podszedł do Mary. Byłem wściekły, ale zostałem na miejscu. Nie chciałem się wtrącać do czegoś, czego nie rozumiałem.

Mary osunęła się na podłogę. Siedziała tak z twarzą ukrytą w dłoniach. Stary ukląkł i dotknął jej delikatnie.

— Spróbuj wrócić tam gdzie to wszystko się zaczęło — mówił cicho.

Usłyszałem szept Mary.

— Nie…nie…

— Ile miałaś wtedy lat? Wyglądałaś na siedem lub osiem lat kiedy cię znaleźli. Co było przedtem?

— Tak… tak, to było przedtem zaniosła się płaczem i upadła na podłogę. — Mamo! Mamusiu!

— Co mówi twoja mama? — zapytał Starzec łagodnie.

— Nic nie mówi, patrzy na mnie tak dziwnie. Ona ma coś na plecach. Tak bardzo się boję. Boję się…

Podbiegłem do nich. Starzec cały czas patrząc w oczy Mary, pokazał mi, żebym się cofnął. Zawahałem się.

— Wracaj! — rozkazał. — Odejdź! Posłuchałem.

— Tam był statek… wyszeptała Mary. — Wielki błyszczący statek.

Starzec przekazał coś Mary, ale nie słyszałem ich. Odsunąłem się aby nie przeszkadzać. Ufałem, że nie zrobi jej żadnej krzywdy. Czułem, że dzieje się coś ważnego. Starzec ciągle mówił do Mary kojąco, ale stanowczo. Mary odzywała się coraz ciszej, aż w końcu wydawało się, że zapadła w letarg. Słyszałem, że wciąż odpowiada na pytania Starca. Po chwili jakby się obudziła i zaczęła mówić bardzo szybko, nie mogąc opanować emocji.

Usłyszałem,że ktoś idzie tunelem. Odwróciłem się i wycelowałem. Już miałem strzelać, kiedy okazało się, że to młody oficer.

— Musicie wychodzić i to szybko — zawołał, był zdenerwowany.

Starzec prawie wpadł w szał.

— Zamknij się pan i nie przeszkadzaj mi — krzyknął.

— Musicie! — upierał się oficer. — To rozkaz dowódcy. Cofamy się. W każdej chwili mogą zbombardować to miejsce. Jeśli nie wyjdziecie natychmiast, może być po nas.

— Dobrze — odrzekł Starzec już spokojnie. — Powiedz swojemu dowódcy, że musi poczekać, aż stąd wyjdziemy. Posiadam informacje wagi państwowej. Idź już! A ty synu pomóż mi z Mary.

— Tak jest! Tylko proszę się pośpieszyć — zawołał jeszcze oficer i zniknął w tunelu.

Wziąłem Mary na ręce i zaniosłem do tunelu. Wyglądała na nieprzytomną. Położyłem ją.

— Będziemy musieli ją ciągnąć — wysapał Starzec. — Może jeszcze być w szoku przez jakiś czas. Położę ci ją na plecach, spróbuj czołgać się razem z nią.

Nie zwróciłem na niego uwagi. Potrząsałem ramieniem Mary.

— Mary! — krzyczałem. — Mary, słyszysz mnie? Otworzyła oczy.

— Tak, Sam?

— Kochanie, musimy się stąd wydostać, szybko. Pójdziesz sama?

— Tak, spróbuję — odpowiedziała i zamknęła oczy. Potrząsnąłem nią znowu.

— Mary!

— Tak kochanie? Co się stało? Czuję się taka zmęczona.

— Słuchaj Mary, musimy stąd wyjść. Jeśli tego nie zrobimy dopadną nas pasożyty, rozumiesz?

— Tak, kochanie.

Tym razem nie zamknęła oczu, ale jej spojrzenie było wciąż nieprzytomne. Popchnąłem ją w kierunku wyjścia i ruszyłem za nią. Czołgała się bardzo powoli i czasem zatrzymywała się. Doszliśmy do miejsca, gdzie martwe ciało Elfa zatarasowało przejście, prześlizgnąłem się obok niej i odsunąłem je. Ruszyliśmy dalej.

Droga powrotna dłużyła się i czułem się jak w koszmarnym śnie. Wreszcie z potwornym wysiłkiem udało się nam dotrzeć do włazu. Oficer pomógł nam wyciągnąć Mary. Potem podsadziłem Starca i wyszedłem sam. Wokół było już zupełnie ciemno. Wracaliśmy koło ruin domu, na którym wylądował statek. Potem, nie zatrzymując się zeszliśmy w dół do drogi. Naszego wozu już tam nie było. Szybko wsadzili nas do czołgu. W samą porę, bo bitwa toczyła się już prawie obok nas. Ruszyliśmy szybko do wody, a po chwili znaleźliśmy się na pokładzie „Fultona”.

Godzinę później zeszliśmy na ląd w Mobile. Na okręcie Starzec i ja dostaliśmy kawę i kanapki, kobiety zabrały Mary do swojej kajuty i zajęły się nią. Kiedy schodziliśmy na ląd, Mary przyłączyła się do nas. Wyglądała już normalnie.

— Jak się czujesz kochanie? — zapytałem.

— Dobrze. A dlaczego pytasz? — zdziwiła się.

Z Mobile zabrali nas małym samolotem dowództwa pod eskortą. Przypuszczałem, że lecieliśmy do biura Sekcji, albo do samego Waszyngtonu. Nie pytałem jednak. Starzec nie wyglądał na chętnego do rozmowy, a ja byłem wystarczająco zadowolony, że trzymam za rękę przytomną już Mary.

Pilot wysadził nas na stoku górskim, w jakimś hangarze. Wykonał przy tym jakiś karkołomny manewr z ogromną szybkością. Ale wylądował bezpiecznie.

— Gdzie jesteśmy? — zapytałem.

Starzec nie zwrócił uwagi na moje uwagi i wysiadł. Mary i ja podążyliśmy za nim. Hangar był niewielki. Miał miejsce do lądowania i parking na kilkanaście maszyn. Oprócz naszej stały tam jeszcze dwie. Podeszło do nas dwóch wartowników, którzy kazali nam pójść w głąb hangaru i tam wejść w drzwi wykute w litej skale. Weszliśmy tam. Znaleźliśmy się w hallu. Głos z nadajnika w ścianie kazał się nam rozebrać. Nie lubię, kiedy każą mi rozstawać się z nadajnikiem i pistoletem.

Weszliśmy dalej, tam powitał nas młodzieniec ubrany tylko w przepaskę ze stopniem wojskowym. Przekazał nas dziewczynie, która miała jeszcze węższą przepaskę niż on, ale z wyższym stopniem. Obydwoje zwrócili szczególną uwagę na Mary, oczywiście każde na swój sposób.

— Otrzymaliśmy pana meldunek — powiedziała pani kapitan. — Doktor Steelton czeka.

— Dziękuję — odpowiedział Starzec. — Lepiej późno niż wcale. Gdzie?

— Chwileczkę — poprosiła. Podeszła do Mary i przeczesała palcem jej włosy. — Musimy być pewni.

Nawet jeśli zorientowała się, że większość włosów Mary jest sztuczna nie dała tego po sobie poznać.

— W porządku — zdecydowała — chodźmy.

— Dobrze — zgodził się Starzec i odwrócił się do mnie. — Ty synu zostaniesz tutaj.

— Dlaczego? — zapytałem.

— Bo niewiele brakowało, a zepsułbyś wszystko ostatnim razem — wyjaśnił krótko i twardo. — I nie dyskutuj.

Kantyna oficerska jest na dole, pierwszy korytarz na lewo. Może pan tam zaczekać — zwróciła się do mnie pani kapitan.

Poszedłem więc do kantyny. Po drodze minąłem drzwi przyozdobione ogromną trupią czaszką i informacją: „Uwaga! Za tymi drzwiami znajdują się żywe pasożyty!” Pod spodem był dopisek: „Wstęp tylko dla przeszkolonych pracowników, użyć procedury A”. Ominąłem je szerokim łukiem.

Mesa była zwykłym klubem. Siedziało tam chyba ze czterech mężczyzn i dwie kobiety. Nikt nie wydał mi się szczególnie interesujący, więc znalazłem sobie spokojne miejsce. Właśnie zastanawiałem się kim trzeba być, żeby dostać tu drinka, kiedy podszedł do mnie jakiś wysoki ekstrawertyk z insygniami pułkownika zawieszonymi na łańcuszku. Oprócz tego miał przyczepiony na szyi medal św. Krzysztofa i numer identyfikacyjny.

— Nowy? — zapytał. Potwierdziłem.

— Cywilny specjalista?

— Nic nie wiem o żadnych specjalistach, jestem agentem.

— Jak się pan nazywa? Przepraszam, że jestem natrętny.

Jestem tu oficerem od spraw bezpieczeństwa — usprawiedliwił się. — Moje nazwisko Kelly.

Przedstawiłem się. Kiwnął głową.

— Widziałem jak wchodziliście do statku. Co pan powie na drinka?

— Dziękuję, chętnie.

— Jak przekonałem się — wyznał po chwili Kelly — oficer od bezpieczeństwa jest tu potrzebny jak koniowi wrotki. Ja przecież nie mogę tu nic zrobić. To nie jest niebezpieczeństwo spowodowane przez ludzi, to stwory z kosmosu.

Powiedziałem mu, że ci wszyscy z „góry” nie za bardzo w to wierzą.

Uśmiechnął się pobłażliwie.

— Synu, oni tak naprawdę w nic nie wierzą. I nie są tacy, jakimi się ich przedstawia.

Wspomniałem, że spotkałem marszałka Rextona i wydawał mi się niegłupim facetem.

— Zna go pan? — zapytał zdziwiony.

— Właściwie to nie. Zetknąłem się z nim służbowo. Ostatnio widziałem go dzisiaj rano.

— No tak — powiedział — ja go nie poznałem osobiście. Widzę, że jest pan bardziej ustosunkowany niż ja.

Próbowałem mu wyjaśnić, że to był tylko przypadek, ale i tak od tej pory traktował mnie z większym szacunkiem. Opowiedział mi też o doświadczeniach przeprowadzanych w laboratorium.

— Dowiedzieliśmy się o tych stworzeniach mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, ale nadal nikt nie wie, jak zabić pasożyta, nie robiąc krzywdy żywicielowi. Oczywiście — mówił podniecony — moglibyśmy zwabić ich do zamkniętego pomieszczenia, stosować narkozę i w ten sposób ratować żywicieli. Ale to jest jak w tym, starym powiedzeniu o łapaniu ptaków. To nie będzie trudne, jeżeli będziesz miał tyle sprytu, by nasypać mu soli na ogon. Jestem tylko gliną, synem gliny… Poprzyczepiałi mi jakieś etykietki, bez znaczenia… Ale rozmawiałem tu z naukowcami i wiem, czego potrzebujemy. To jest wojna biologiczna i tylko bronią biologiczną możemy zwyciężyć. Potrzebujemy jakiejś zarazy, która zabijałaby pasożyty, a nie żywicieli. Wiemy o setkach chorób, które mogą wykończyć pasożyty: ospa, syfilis, zapalenie mózgu, wirus Obermayera, tyfus, żółta febra… I co z tego — każda z nich zabija także człowieka.

Nie moglibyśmy użyć tego, na co wszyscy są uodpornieni? — zapytałem. — Na przykład: tyfus, albo ospa. Są przecież szczepionki.

Nie da rady. Jeśli żywiciel będzie uodporniony, zarazki nie ruszą pasożyta. Teraz, kiedy pasożyty mają tę zewnętrzną osłonę całym ich środowiskiem jest żywiciel. Potrzebne, jest coś, co zabije tego potwora, a u człowieka spowoduje najwyżej podwyższoną temperaturę.

Chciałem jeszcze coś zasugerować, ale w drzwiach zobaczyłem Starca. Przeprosiłem i podszedłem do niego.

— Pewnie próbował coś od ciebie wyciągnąć? — zapytał Starzec.

— Nie próbował.

— To ty tak myślisz. Wiesz kim jest Kelly?

— A powinienem?

— Chyba tak. A może nie. On nigdy nie pozwala się fotografować. To BJ.Kelly, największy specjalista od kryminologi.

— Ten Kelly! Ale przecież on nie jest wojskowym.

— Pewnie w rezerwie. Ale teraz możesz się już domyślić, jak ważne jest to laboratorium. Chodźmy.

— Gdzie jest Mary? — zapytałem.

— Nie możesz się z nią teraz zobaczyć. Dochodzi do siebie.

— Czy… coś się stało?

— Obiecuję ci, że nic jej nie będzie. Steelton jest najlepszy w tej dziedzinie. Musieli dotrzeć głęboko, a ona bardzo się broniła. To zawsze źle wpływa na osobę badaną.

Zastanowiłem się.

— Czy wiesz już to, co chciałeś wiedzieć?

— I tak i nie. Wiemy dużo, ale to jeszcze nie wszystko.

— Czego właściwie szukasz?

Szliśmy powoli jednym z niekończących się podziemnych korytarzy. Starzec zaprowadził mnie do małego biura. Usiedliśmy wygodnie. Starzec włączył nadajnik na biurku.

— Prywatna konferencja. Proszę mi nie przeszkadzać — powiedział.

— Tak jest, sir — usłyszałem głos — nie będziemy nagrywać. Na pulpicie włączyło się zielone światełko. Wiedziałem, że wreszcie się czegoś dowiem.

— Nie dowierzam im — zaczął Starzec. A już Kelly na pewno nie powstrzyma się od podsłuchiwania. Teraz synu, powiem ci to, co pewnie chcesz wiedzieć już od jakiegoś czasu.

Wierzę, że potrafisz to zrozumieć. Ożeniłeś się z dziewczyną, ale nie wiesz o niej wszystkiego. Nawet ona wielu rzeczy jeszcze nie wie. A może raczej nie pamięta.

Milczałem. Starzec patrzył na mnie, a w jego oczach dostrzegłem troskę.

Postaram się powiedzieć tyle, żebyś zrozumiał. Inaczej mógłbyś pytać o to Mary, a to nie byłoby dla niej najlepsze. Nie chciałbym, żebyś nieświadomie ją skrzywdził, mówiąc o czymś, co może ją boleć. Chociaż wątpię, żeby cokolwiek pamiętała. Steelton jest świetnym specjalistą. Jednak prosiłbym, żebyś z nią o tym nie rozmawiał.

Odetchnąłem głęboko, byłem naprawdę zdenerwowany.

Więc opowiem ci trochę, a potem jeśli będziesz chciał coś jeszcze wyjaśnić, pytaj. Ale musisz mi obiecać, że nie powiesz o tym wszystkim Mary.

— Dobrze, obiecuję.

Była kiedyś pewna grupa ludzi, można ich nazwać sektą. Popadli w niełaskę i okryli się hańbą…

— Wiem, Whitemanici — wtrąciłem się.

— Skąd wiesz? — zdziwił się. — Od Mary? Nie, ona nie mogła wiedzieć.

— Nie od Mary. Sam do tego doszedłem. Popatrzył na mnie z uznaniem.

— Możliwe, że cię nie doceniłem synu. Więc Mary była jedną z nich. Jako dziecko żyła na Antarktyce…

— Chwileczkę — zawołałem — przecież oni opuścili Antarktykę w… — Nerwowo próbowałem sobie przypomnieć. — W 1974.

— Tak.

— Przecież w takim razie Mary miałaby teraz przynajmniej czterdzieści lat. To niemożliwe.

— Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?

— No, nie ale przecież to zupełnie niemożliwe.

— Teoretycznie nie, ale tak jest. Posłuchaj. Chronologicznie Mary ma rzeczywiście prawie czterdzieści lat. Biologicznie ma około dwudziestu, a właściwie nawet mniej, bo nie pamięta nic sprzed 1990.

— Nie rozumiem. Mogę pojąć to, że nie pamięta. Wiem, że nigdy nie chce pamiętać. — Ale cała reszta?

— Jest właśnie tak jak powiedziałem. Pamiętasz to pomieszczenie z akwariami, tam zaczęła sobie przypominać. Ona przez dziesięć lat, a może więcej pływała w takim zbiorniku.

Загрузка...