Thomas Redman był cholernie wkurzonym Indiańcem.
Nie wystarczyło, że wojna spowodowała zamknięcie kasyna, które od czternastu lat było jego miejscem pracy. Nie wystarczyło, że jego młodszy brat zginaj na jebanym Barwhon, zabity przez tych sukinsynów Posleenów. Teraz przyszli i zajęli Dillsboro, gdzie kiedyś był jego sklep z „autentycznymi indiańskimi nożami do skalpowania Posleenów”.
To fakt, że sklep rozjechało cholerne działo SheVa, ale nie miało specjalnego wyboru.
Niezależnie od tego, kto faktycznie zniszczył sklep, odpowiadają za to Posleeni, którzy, na Boga, muszą za to zapłacić. Rodzina Thomasa mieszkała w tych górach od czasów, kiedy Kolumb naciągał Izabelę na klejnoty, a on nie zamierzał być ostatnim Redmanem, który przekręca białasów na forsę.
Aż do tej chwili jego walka z Posleenami polegała na przekazywaniu lasce w SheVie, gdzie są. Kiedy gruchnęła wiadomość, że obcy idą na przełącz, Thomas posłał żoną — nazywał ją squaw, kiedy chciał ją rozeźlić — drogą do Knoxville. Potem wyciągnął swoje radio, zabrał karabin i pojechał czterokołowcem na wzgórza.
Nie widział, co działo się na przełęczy, ale słupy dymu nie pozostawiały wiele wątpliwości. Znał takie miejsce, z którego mógł spojrzeć na Posleenów. Ale dotarcie tam wymagało złamania prawa.
Podczas legislacyjnej gorączki u zarania kryzysu jednym z najważniejszych tematów było sformowanie milicji. W końcu Kongres zniósł większość ustaw ograniczających posiadanie broni, a zamiast nich wprowadził przepisy dotyczące działania milicji. Przepis odnoszący się do zasięgu terytorialnego powiadał, że „żaden członek milicji utworzonej w określonym rejonie nie może przekraczać sąsiednich rejonów w związku z działalnością milicyjną bez wyraźnej zgody władz tych rejonów”. Oznaczało to, że jeśli grupa, powiedzmy, milicjantów z Wirginii ćwiczyła w lesie, nie mogła przekraczać granic stanu Maryland.
Biurokraci z Biura Spraw Indian zinterpretowali ten przepis w taki sposób, że musi powstać milicja rezerwatu i milicja całej reszty Północnej Karoliny. Zasadniczo więc Thomas Redman, sierżant Czirokeskiej Milicji Plemiennej Stanu Północna Karolina, mógł toczyć wojnę z Posleenami tylko na terenie rezerwatu. A on właśnie zamierzał przekroczyć jego granice.
Jego czterokołowiec wspiął się na ostatnie usypisko skał i z łoskotem zjechał na Blue Ridge Parkway, aby odciąć Posleenów na przełęczy.
— Lepiej uważajcie! — wrzasnął Redman w noc. — Czerwonoskóry uciekł z rezerwatu!
— Sir, mam łączność z Dowództwem Wschód — powiedziała Kittteket, przez chwilę stukając pospiesznie w klawiaturę.
— Co mówią? — spytał pułkownik.
— Cały czas opisuję im nasze położenie — ciągnęła specjalistka, znów stukając w klawisze. — Muszę układać słowa po trzy litery, czekać, aż nadajnik to wyśle, i znów wpisywać trzy litery. Strasznie to upierdliwe.
— Każemy im to poprawić w następnej wersji — powiedział Pruitt — Zakładając, że tego doczekamy.
Sytuacja nie wyglądała zbyt różowo.
— Dobra, co z Posleenami pod Dillsboro? — spytał Mitchell.
— Nie jest dobrze, Mają trochę problemów ze zrytą drogą i mniej więcej polowa z nich maszeruje szosą 441, ale reszta zmierza w naszą stronę. Zgromadziło się ich też strasznie dużo nad rzeką. Zwiadowcy nie umieją dobrze oszacować ich liczby, albo nie mogą uwierzyć swoim obliczeniom. Tak czy inaczej, jest ich dużo.
— Kiedy tu będą? — spytał Pruitt.
— W tym tempie za mniej więcej godzinę — powiedziała Kitteket. — Wschodowi to samo powiedziałam.
— Do diabła z tym — zdenerwował się pułkownik. — Koniec z grzecznym króliczkiem. Nie ma powodu, żebyśmy musieli martwić się Posleenami. Pruitt, mamy jeszcze trzy pociski szerokiego rażenia?
— Tak, sir — odparł działonowy. Postukał w klawisze i wieża zaczęła płynnie obracać się w tył. — I nie ma tam ludzi, którymi musielibyśmy się przejmować. Trzy stukilotonowe atomówki do dyspozycji, sir!
— Kitteket, proszę się dowiedzieć, gdzie są główne rejony koncentracji obcych, i wyliczyć, gdzie prowadzące siły będą za… dziesięć minut — powiedział Mitchell. — Proszę się też dowiedzieć, dla czego tylko my bijemy się o tę przełęcz!
Blue Ridge Parkway jest jedną z amerykańskich ikon typu Route 66 czy Szlak Appalachijski. Biegnie wzdłuż szczytów Blue Ridge, które w rzeczywistości są ciągiem mniejszych łańcuchów górskich od Wielkich Gór Dymnych w Północnej Karolinie aż do doliny Shenandoah w Wirginii. Po drodze mija kilka najpiękniejszych, najsurowszych regionów Ameryki Północno-Wschodniej. Niełatwo na nią wjechać, gdyż biegnie grzbietami gór; zazwyczaj nie jest też najszybszą drogą.
Ale Thomas nie mógł marzyć o niczym lepszym.
Wjechał na szosę niedaleko Woodfin Creek, korzystając z mało znanego szlaku prowadzącego ze starej autostrady na nową. Zbliżał się już do przełęczy, ale to nie ona była jego celem. Z tego, co mówiła laska z SheVy, połowa wiaduktu wciąż stała. Chociaż zabawnie byłoby wspiąć się na niego i postrzelać w dół do kucyków, rozsądniej było znaleźć miejsce, z którego można by strzelać pod wiadukt. Prostopadle do autostrady biegło urwisko, to samo, które wymuszało ostatni zakręt na drodze 23 i na które można było dostać się z szosy. Gdyby znalazł sobie dobrą kryjówkę na jego skraju, mógłby strzelać wprost pod wiadukt i odciążyć trochę żołnierzy uziemionych na przełęczy.
Jadąc po łuku, zauważył, że niektóre drzewa są pozbawione wierzchołków. Zwolnił, widząc, że kilka drzew leży na drodze. Im dalej jechał, tym asfalt był bardziej zaśmiecony gałęziami; wiele z nich zaczynało już więdnąć i żółknąć od żaru.
Ogólnie rzecz biorąc, powinien być wdzięczny za te przeszkody, ponieważ kiedy minął łuk, wciąż wyciągając jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę, wpadł na stertę zwalonych topoli blokujących drogę.
— Jasna cholera.
— Sir, mam wiadomość z Dowództwa Wschód — powiedziała Kitteket. — Coraz więcej dobrych wiadomości.
— Słucham. — Mitchell wskazywał Pruittowi punkt na mapie.
— Jest powód, dla którego tylko my bijemy się o przełęcz. Nasza atomówka spowodowała lawinę, która zasypała drogę od strony Asheville. Brygada, która powinna już być tutaj na górze, stoi zablokowana. Oczyszczają drogę, ale zajmie im to jeszcze przynajmniej godzinę. Lekka piechota próbuje ominąć zawał, ale też nie prędko tu będą.
— Świetnie — odparł Mitchell, wystukując kolejny kod dostępu. — Niech im pani powie, że za chwilę oczyścimy dolinę Scotts Creek z Posleenów.
Pruitt skończył wpisywać polecenie ostrzału i spojrzał na dowódcę.
— Wszystkie trzy pociski, sir?
— A co, oszczędzałeś je na bardziej uroczystą okazję, Pruitt? — spytał z przekąsem pułkownik. — Wszystkie trzy. Jeden w skrzyżowanie, jeden na czoło Posleenów i jeden na zgrupowanie na drugim brzegu rzeki. Jeśli to ich nie zatrzyma, nic już tego nie dokona.
— Tak jest, sir — powiedział działonowy, wpisując ostatnie polecenie i uruchamiając sekwencję salwy.
Biuro Spraw Indian i Kongres Stanów Zjednoczonych wymyśliły sporo głupich przepisów — z których jeden kuśtykający Thomas właśnie łamał — ale za to porządnie wyposażyły milicję w sprzęt. Zwłaszcza kiedy wytknięto im, że po zamknięciu kasyna „na czas wojny” Indianom nie zostało wiele źródeł dochodu. A ponieważ BSI było agencją rządową, nie poskąpiło grosza. Dlatego właśnie Thomas jeszcze do niedawna miał ładną, pomalowaną w barwy maskujące hondę ATV.
Przeżył jednak wypadek, tak samo jak jego karabin w futerale, lornetka i amunicja. A więc cały czas był na plusie. Mniej więcej. Dotarcie na wzgórze, z którego mógłby strzelać do Posleenów, było trudniejsze niż się spodziewał — atomówka porządnie zryła okolicę. Cały rejon wokół skrzyżowania szos był zwałowiskiem drewna. Wyglądało to jak zdjęcia z góry Świętej Heleny. Thomas pisał o tym wypracowanie w ósmej klasie, i wciąż pamiętał zdjęcia łosi przedzierających się między zwalonymi pniami. Teraz wiedział, co wtedy czuły: były wkurwione.
Przełożył prawą nogę nad kolejną kłodą i zaklął. W czasie wypadku nadwerężył sobie kolano i przedzieranie się przez stosy gałęzi wcale nie było łatwe. Zwłaszcza w niemal całkowitej ciemności — słońce już zaszło, a księżyc tylko z rzadka wychylał się zza chmur. Thomas był jednak pewien, że wie, gdzie jest. Wąwóz w dole powinien być jednym z koryt Scotts Creek, a to oznacza, że grzbiet wzgórza, którym szedł, powinien urywać się nad skrzyżowaniem.
Pod samą kalenicą biegła linia drzew, które ocalały w czasie wybuchu. Nie była to wprawdzie „ścieżka”, ale łatwiej się nią szło, a poza tym pozwalała wejść na sam szczyt tak, by Posleeni tego nie zobaczyli.
W końcu Thomas dowlókł się na górę i położył na brzuchu. Fala uderzeniowa powaliła drzewa mniej więcej w tym kierunku, w którym zmierzał, mógł więc przeczołgać się między nimi do miejsca, z którego widział wiadukt i ukrytych pod nim Posleenów.
Zobaczył też płonące na drodze transportery. Wyglądało na to, że piechociarze dostali ostro w dupę. Widział, jak dwaj z nich czołgają się w stronę pozycji obcych. Pora osłonić ich ogniem.
Joe Buckley czołgał się ostatni raz na zaawansowanym teście sprawnościowym piechoty. Miało to miejsce u zarania dziejów, kiedy musiał się martwić tylko złamaniem nogi podczas skoku, wypadkiem na motocyklu albo bójką o jakąś tłustą laską na Bragg Boulevard.
O rany, to były czasy. Żadnych Posleenów. Żadnych wieżowców walących się człowiekowi na głowę. Żadnych wybuchających statków. Czasami tylko jakiś wkurwiony sierżant i oglądanie Pinky’ego i Mózga w oczekiwaniu na popołudniowy apel. Lepiej być nie mogło.
Przycisnął tyłek do ziemi, kiedy od asfaltu z gwizdem zrykoszetował pocisk. Teraz jest znacznie gorzej.
Jeden z dwóch szeregowych odrobinę za bardzo się wychylił i za swój błąd zapłacił usmażeniem przez ładunek plazmy, Drugi w połowie drogi zmiękł i teraz leżał na brzuchu na dnie rowu. Buckley nie wiedział, dlaczego idzie dalej. Może z czystego uporu — Posleeni zaczęli go naprawdę wkurwiać. A może dlatego, iż wiedział, że jeśli nie oczyści przełęczy, będzie miał totalnie przewalone.
Przywarł jeszcze bardziej do ziemi, kiedy z nieba spadł pierwszy pocisk artylerii. Jeśli wszystko pójdzie jak trzeba, artyleryjski ostrzał powinien go osłonić.
Z drugiej jednak strony, jeśli artylerzyści albo obserwatorzy spieprzą sprawę, pocisk równie dobrze może spaść na niego.
Nie spadł; trafił w wiadukt. Buckley czekał z niecierpliwością, aż radiowiec sprowadzi ostrzał na ziemię. Większość odłamków powinna teraz wpadać pod wiadukt, na Posleenów. Nie oznacza to, że zostaną powstrzymani, ale powinni rzadziej się wychylać, ułatwiając Buckleyowi podejście. Kiedy ruszył dalej, nadleciał z wyciem pocisk z następnego działa.
Rów, którym czołgał się plutonowy; od jakiegoś czasu bardzo płytki, nagle stał się głębszy. Na tyle, że Buckley mógł podnieść się na kolana i łokcie, i nie musiał już pełzać na brzuchu. Zaczął brnąć przed siebie, rozcapierzając kończyny jak krab, kiedy od strony posleeńskich okopów dobiegł jakiś jazgot i niespodziewanie tyłek zapiekł go jak przypalany żywym ogniem.
Opadł na brzuch, sięgnął do tyłu i poczuł wilgoć. Albo dostał nagłego ataku najgorszych na świecie hemoroidów, albo jakiś posleeński skurwysyn właśnie postrzelił go w dupę.
Thomas pokręcił głową, patrząc na dzielnego sukinsyna w rowie. Przez lunetę na podczerwień widać było wyraźnie, Że właśnie dostał w dupę — rozbryzg krwi emitował ciepło — ale mimo to wciąż pełzł do przodu. Drugi leżał na brzuchu. Sądząc po temperaturze, był żywy, ale pewnie za bardzo się bał, żeby się poruszyć. W rowie leżało też bezgłowe ciało. Było tak gorące, że musiało dostać plazmą. Poza tym wyglądało na to, że większość żołnierzy zginęła w pierwszych chwilach natarcia.
Przesunął lunetę na pozycje Posleenów i pokręcił głową. Ogień z ich działek plazmowych zostawił wyraźne ślady na drodze i podgrzał powietrze pod wiaduktem. Do tego za każdym razem, kiedy eksplodował pocisk artylerii, rozbłysk światła na chwilą wyłączał lunetę. Mimo to Thomas był w stanie wypatrzyć kucyki. Były nieco chłodniejsze od ludzi, ale o wiele cieplejsze od nocnego chłodu powietrza i zimnej ziemi pod wiaduktem. Nie było ich dużo, czternaście, może piętnaście. Jeden leżał na dnie okopu i nie poruszał się.
Teraz trzeba ustalić, którzy z nich to Wszechwładcy. Wokół głowy jednego z Posleenów mignęła poświata ciepła. Thomas przełączył podczerwień na wzmocnienie światła. W odcieniach zieleni zobaczył, że Posleen ma grzebień; musiał go na chwilę podnieść, tworząc wokół głowy cieplną aureolę.
Thomas skinął głową i przełączył lunetę z powrotem na podczerwień. Odetchnął, odbezpieczył barretta, położył palec na spuście i zaczął delikatnie naciskać.
Plutonowy Buckley przypadł do ziemi, kiedy Posleeni zaczęli pruć ogniem z okopu. Chyba nie strzelali do niego. Zaryzykował szybki rzut okiem i stało się jasne, że grzali ze wszystkiego, co mieli, w szczyt urwiska za nim i po lewej stronie.
Zaryzykował jeszcze raz, podniósł się i skulony popędził w stronę wielkiego betonowego bloku, który nadawał się na osłonę. Był to prawdopodobnie odłamek południowego przęsła, rzucony tu przez wybuch atomówki, ale dla Buckleya wyglądał jak śniadanie do łóżka. Może nawet dałoby się za nim usiąść.
Wturlał się za blok, kiedy ostrzał ucichł, i zaczął rozważać swoje położenie. Znajdował się dwadzieścia metrów od okopu Posleenów i salwa sprzed chwili pochodziła z większej liczby luf niż się spodziewał. A więc artyleria ich nie zabiła, tylko uziemiła. Trochę.
Wyglądało na to, że w okolicy jest jeszcze ktoś, może snajper na urwisku. O ile przeżył ostrzał. Byłoby miło wiedzieć, że nie jest się zupełnie samemu.
Około pięciu metrów bliżej wiaduktu leżał następny kloc betonu, już na pewno pochodzący z wiaduktu, bo sterczał z niego kawał stalowego kątownika. Leżał naprzeciwko środkowych przęseł. Gdyby Buckleyowi udało się do niego dostać, mógłby przemieścić się na flankę Posleenów, tak by móc przeczesać ich okop. Do tego mógłby się skryć w „dobrym gruzowisku” południowej części wiaduktu.
„Dobre gruzowisko” było określeniem używanym przez piechotę. Gruzowiska były przyjacielem piechoty: były nieprzejezdne dla czołgów, opierały się ostrzałowi większości artylerii, a do tego nienawidzili ich Posleeni. Dobre gruzowisko było takie jak ten wiadukt: poskręcane i pełne dziur, w których może się ukryć człowiek. Południowa część wiaduktu wyglądała wręcz na doskonałe gruzowisko.
Ale dostanie się do niego było trudne z dwóch powodów.
Pierwszym była artyleria. Pociski trafiały prosto w cel — wybijały dziury w betonowej drodze — a cel był kilka metrów od trasy, którą Buckley musiałby pokonać, chcąc się dostać do kryjówki. Gdyby miał radio, kazałby artylerzystom przestawić się na pociski dymne. Ale nie miał, a radiowiec został za daleko z tyłu, żeby do niego krzyczeć.
Słyszał, że można się poruszać w odległości metra czy dwóch od takiego ostrzału, o ile pociski spadają „na zewnątrz”, a teraz właśnie tak było. Przy każdym wybuchu dookoła rozchodziło się solidne łupnięcie fali wstrząsowej, ale tym, co zabijało, były odłamki. Większość z nich leciała w stronę okopu Posleenów. Zasadniczo bardzo niewiele powinno przelatywać nad miejscem, przez które miał się czołgać.
Zasadniczo.
Drugim problemem — zakładając, że nie trafią go artylerzyści — był fakt, że między jego obecną pozycją a następnym blokiem betonu nie było żadnej osłony ani kryjówki. Żadnej. Był to płaski, równy grunt, odarty z całej roślinności, która mogła tam kiedyś być, i rozciągający się niecałe dwadzieścia metrów od pozycji Posleenów. Mógł spróbować zerwać się i pobiec. Problem w tym, że Posleeni reagowali na takie coś o wiele lepiej niż ludzie. To tak, jakby próbował przebiec przed zawodowcem strzelającym do rzutek. Obcy wychylali głowy nawet podczas ostrzału artylerii. Szansę na przebiegnięcie były mniej więcej takie, j akie śnieżynka ma na przetrwanie w piekle.
Jedynym wyjściem było spróbować się przekraść. Oświetlenie było… niejednolite. Co chwila błyskały wybuchy artyleryjskich pocisków i księżyc wyglądał zza chmur, poza tym jednak było ciemno. Eksplozje roznieciły ognie, ale żaden z nich nie płonął blisko.
Posleeni widzieli w ciemnościach dobrze, ale nie doskonale. Do tego byli pod ostrzałem z urwiska, który skupiał całą ich uwagę.
Ostatecznie, uznał, warto spróbować. Ale najpierw należy dobrze się przygotować.
Sięgnął do chlebaka i wyjął coś, czego od bardzo dawna nie używał.