Generał Homer z kamienną twarzą przeglądał raport wywiadu, z którego wynikało, że Mosovich okazał się doskonałym obserwatorem i że nikt nie widział latających czołgów.
Z westchnieniem wyciągnął przekaźnik i wybrał wykres, który aż za często ostatnio oglądał. Byty to wyliczenia zdolności bojowej sił zbrojnych USA, wyrażonej stosunkiem strat w ludziach do strat obcych oraz tempem rozmnażania się tych ostatnich i szybkością wzrostu ich populacji. Z danych wynikało, że za następne dwanaście miesięcy kolejne pokolenie centauroidów dojrzeje i uzbrojone po zęby zaleje cały świat. Wtedy sytuacja żołnierzy w Appalachach będzie nie do pozazdroszczenia. Nie potrzeba będzie cwanych Posleenów, żeby przełamać linie obrony, wystarczą zwykli.
Fakt, że pojawili się inteligentniejsi przeciwnicy, tylko dodawał sytuacji powagi.
Raport z Georgii rzeczywiście był niewesoły. Rabun uważano za jeden z najsłabiej bronionych ludzkich przyczółków. Fortyfikacje, do tej pory niezbyt potrzebne, były w kiepskim stanie. Był tam co prawda jakiś saper, którego nazwisko wyleciało Homerowi z głowy, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Co gorsza, w Rabun był także Bernard, a to dawało Posleenom ogromną przewagę.
Co robić, co robić?
Najpierw wysłał rozkazy do Dziesięciu Tysięcy, nakazując mobilizację. Żołnierze potrzebowali odpoczynku, ale zaznają go na miejscu. Po powrocie z czterogodzinnej przepustki mieli się spakować i znowu ruszyć do walki. Cutprice, na ile Homer go znał, pewnie już siedzi na walizkach, ale nie zawadzi sprawdzić. Przez chwilą generał zastanawiał się nad wezwaniem piechoty mobilnej, ale znając O’Neala, ten popędziłby na złamanie karku do Georgii, Generał musi jakoś utrzymać całą sytuację w tajemnicy przed Mike’em i jednocześnie szybko przerzucić oddziały na południe. To niemożliwe. A może jednak nie? Sprawdził stan ilościowy transportowców banshee, które normalnie przewoziły nie kończące się dostawy pancerzy. Gdyby sytuacja okazała się kiepska, każe im przetransportować oddział O’Neala na zachód. Przy odrobinie szczęścia przyjdzie jakieś ostrzeżenie, zanim nastąpi uderzenie.
To da się zrobić natychmiast, a resztą niech się martwi sztab. Może oni znajdą jakieś ukryte rezerwy. Homer zauważył, że jedno z dział SheVa jest osiągalne. Choć pojazdy nie poruszają się szybko, mogłyby być przydatne w obronie. Z informacji wynikało, że działo jedzie do Chattanooga.
Już nie.
Mosovich spojrzał na fasadę budynku. Chyba kiedyś już jadł w tej restauracji.
Teraz knajpka zamieniła się w zwykły bar, którego głównym celem działalności było wyciąganie od żołnierzy całego żołdu.
We wnętrzu panował okropny tłok. Żołnierze, w większości uzbrojeni, mieli już zdrowo w czubach. Pomiędzy nimi przeciskały się obsługujące ich kelnerki.
Kiedy podeszli do drzwi, wytoczył się z nich nie ogolony żołdak z dystynkcjami sierżanta. Wspierał się na ramieniu młodej dziewczyny, która ledwie była w stanie go podtrzymać. Kiedy promienie słońca poraziły go w oczy, skrzywił się, a potem chwycił towarzyszkę za biust i zaczął się do niej przymilać.
— Kiepski pomysł — powiedział Mosovich.
— Racja — przytaknęła Wendy. — Znacie jakieś inne miejsce?
— Jedno — odparł sierżant. — Nie wiem tylko, czy wam się spodoba. — Przyjechali tutaj upchnięci w humvee jak śledzie w puszce. Podróż gdzieś dalej nie wchodziła w grę, zwłaszcza że powoli zapadał jesienny zmrok, a dzieci nie były odpowiednio ubrane na taką eskapadę. — Jak pani się czuje, pani kapitan?
— Chyba dobrze… — odparła Elgars, rozglądając się niepewnie wokół. — Liczba ludzi… uzbrojonych ludzi jest… zatrważająca.
— To nic dziwnego, że czujesz się zaniepokojona — rzekł Jake. — W takich miejscach jak to nieraz dochodzi do strzelaniny. Franklin na szczęście jest wyjątkiem i panuje tutaj spokój. Możemy poszukać jakiegoś cichego miejsca, gdzie można coś zjeść. Tylko nie wiem, Czy to ma sens.
Zapatrzył się na słońce, ciesząc się jego ciepłymi promieniami na twarzy.
— Ufa mi pani, Wendy?
Obdarzyła go spokojnym spojrzeniem i odparła:
— Tak, chociaż to dość dziwne pytanie. Zadał je pan z jakiegoś konkretnego powodu?
— W okolicy jest farma, na której mieszka mój znajomy. Ma wnuczkę w wieku Billy’ego. Będzie szczęśliwy, jeśli choć na kilka godzin wyrwiemy go z samotności. Pomyślałem sobie, że możemy tam pojechać i przenocować.
— To dobry pomysł — odparła Wendy, spoglądając na Shari.
— Racja, musimy znaleźć jakiś ciepły i suchy kąt, zanim się ściemni.
— To nie problem. Jedyny kłopot to powrót do Podmieścia. Myślę, że staruszek będzie miał trochę ubranek dla dzieci, którymi chętnie się podzieli, bo wasze maluchy są najgorzej ubranymi dzieciakami na świecie.
— Mamy tylko to, co przywieźliśmy ze sobą — powiedziała cicho Shari. — Billy chodzi ubrany w kurtkę, którą dla niego pożyczyłam kilka lat temu. Większość dzieci nie miała niczego, zanim trafiła do żłobka.
Jak na komendę Kelly wyciągnęła ręce do Shari i powiedziała płaczliwym tonem:
— Mamusiu, jestem głodna.
— Czas na decyzję: albo jedziemy na farmę, albo wracamy pod ziemię.
— Nie mam ochoty znowu kryć się w tej norze — powiedziała nagle Elgars. — Lubię świeże powietrze.
— Ja też — przyznała Shari. — Tęskniłam za niebem i wiatrem. Jeśli jesteś pewien, że twój przyjaciel nie przegoni pięciorga dorosłych i ósemki dzieciaków, spróbujmy u niego przenocować.
— Mogę za niego ręczyć. Ten człowiek wszystko potrafi.
Michael O’Neal Senior wyciągnął papierosa z paczki i zmarszczył brwi. Minęło już kilka lat od pewnych bardzo ciekawych wydarzeń, które skłoniły go do ulepszenia systemu bezpieczeństwa na farmie. Jednym z owych usprawnień był system kamer podłączonych do serwera komputerowego, który transmitował na monitor obraz okolicznego terenu. Widok wojskowego humvee, za którego kierownicą siedział Mosovich, bardzo starszego pana zdziwił. Niby nic dziwnego, w sumie Jake często go odwiedzał w ciągu ostatnich kilku lat, jednak uważna obserwacja pozwoliła stwierdzić, iż we wnętrzu pojazdu znajduje się więcej osób.
O’Neal zasępił się. Był człowiekiem średniej postury, jednak roztaczał wokół siebie aurę pewności i siły. Zdawać się mogło, że nawet buldożer nie byłby w stanie go wywrócić. Ramiona miał silne, choć nieco za długie w stosunku do ciała, a nogi krzywe, przez co wyglądał jak goryl.
Ponownie dotknął manetki sterującej kamerą, koncentrując jej obraz na kierowcy. Jake siedział za kółkiem, a miejsce obok niego zajmował jakiś mężczyzna, najprawdopodobniej Mueller, O dziwo, na jego kolanach siedziała dwójka maluchów, a z tyłu, jeśli starego O’Neala nie mylił wzrok, kobieta, która także opiekowała się gromadką maleństw. Dziwna kompania. Ale czyż nie o taką właśnie wizytę modlił się przez ostatnie miesiące? Najwidoczniej Bóg w niebiosach go wysłuchał.
Kiedy nacisnął przycisk otwierający bramę, u góry schodów dał się słyszeć pełen wściekłości krzyk.
— Gdzie są moje narzędzia?!
Cally wreszcie znalazła coś, na czym mogła wyładować swoją złość.
— Patrzyłaś na biurku?
— Nawet nie próbuj mówić do mnie tym tonem, ty stary capie! — padła pełna wściekłości odpowiedź. — Oczywiście, że patrzyłam na biurku.
Czas uciekać z domu, pomyślał. Byle dotrzeć do drzwi, zanim Cally zejdzie na dół.
— Przed chwilą ich tutaj nie było! — powiedziała, ciężko dysząc i wymachując owiniętymi w szmatki narzędziami jak bronią. Dziewczyna była wzrostu dziadka, miała długie włosy i zgrabne nogi. Najbardziej jednak zwracały uwagę jej błękitne oczy. Dziadek często żartował, że to dar od Boga, iż urodę odziedziczyła po matce, a nie po ojcu. Jednak to właśnie przez tę urodę, a także kilku niedoszłych adoratorów oraz młody wiek dziewczyny na płocie wisiała tabliczka „Intruzom grozi śmierć".
— Cally — powiedział Papcio O’Neal. — Uspokój się. Znalazłaś narzędzia, to…
— Nawet nie próbuj mówić, że to przez hormony!
— Zamierzałem powiedzieć, że będziemy mieli gości. Mosovich wiezie tutaj gromadkę kobiet i dzieci.
— Uchodźcy? — spytała zatroskana, odkładając narzędzia do czyszczenia broni i podchodząc do monitora.
— Nie sądzę — odparł O’Neal, ruszając ku drzwiom. — Myślę, że to po prostu goście.
— Rozumiem — mruknęła, odbezpieczając bezwiednie broń. — Zaczekam w środku.
— Po prostu postępuj według procedur i… nie wychodź przed szereg.
— Jasne — mruknęła z zakłopotanym wyrazem twarzy. — Czy ja kiedykolwiek wychodziłam przed szereg?
— Jezu Chryste, kto to jest? — spytał Mueller.
— To stary Mike O’Neal — wyjaśnił Mosovich. — Poznałem go jakiś czas temu w miejscu, które nazywaliśmy Piekłem.
— Nie chodzi mi o niego — odparł Mueller, pokazując na werandę. — Dziewczyna.
Mosovich rzucił przeciągłe spojrzenie i kiwnął z uznaniem głową.
— Ładna, ale ona ma dopiero dwanaście… może trzynaście lat. Jest za młoda dla ciebie, nawet według prawodawstwa Północnej Karoliny.
— Zalewasz. Musi mieć koło siedemnastu lat.
— Ani trochę, stary. I lepiej trzymaj gębę na kłódkę, jeśli chcesz żyć. Jeżeli O’Neal nie zabije cię za takie gadanie, ja to zrobię. Jeślibyś jakimś cudem przeżył, to ona cię wykończy. Nie ma na to dowodów, ale podobno kilku jej absztyfikantów już wącha kwiatki od spodu. Co najważniejsze, jej ojcem jest „Żelazny" Mike O’Neal z piechoty mobilnej. A musisz wiedzieć, że jest on także twoim zwierzchnikiem i może dokonać polowej egzekucji, jeśli uzna to za stosowne. Czy krótka randka z Cally O’Neal warta jest narażania się na potrójny zgon? Dlatego żadnego puszczania oczek i umizgów, zrozumiano?
— Bez najmniejszych problemów, Jake — odparł ze śmiechem Mueller. — Ale i tak muszę obejrzeć jej dowód albo identyfikator, bo nie uwierzę, że ma mniej niż osiemnaście lat.
— Przepraszam za tę sceną — rzucił przez ramię Mosovich.
— Nie ma za co — odparła Elgars. — To profesjonalny ochrzan podwładnego. Muszę się tego nauczyć, skoro jestem kapitanem, prawda?
— Właśnie. — Mosovich zaczerpnął tchu i powoli wypuścił powietrze z płuc.
— Co tam się dzieje? — spytała Cally.
— Nic specjalnego, ktoś dostał ochrzan — odparł Papa O’Neal. Mikrofon, do którego mówił, był ukryty za kołnierzykiem koszuli, a słuchawka bezpiecznie tkwiła w uchu.
O’Neal służył w wojsku od początku świata albo od wojny w Wietnamie, zależnie od tego, co było pierwsze. Nie oznaczało to jednak, że nie starał się być na czasie. Systemy obronne farmy zasługiwały na miano sztuki, a ich podstawę stanowiły aparaty stosowane jedynie przez Flotę. Cóż, kiedy się pilnuje córki żywej legendy, trzeba zastosować wszystkie możliwe środki bezpieczeństwa.
Teren wokół domu naszpikowany był minami, czujnikami i kamerami, a sama posiadłość bardziej przypominała twierdzę niż dom. Te wszystkie zabezpieczenia były powodem do żartów i zabawnych sytuacji, zwłaszcza gdy O’Neala odwiedzali przyjaciele. Kiedy jeszcze mieszkali w okolicy, stary O’Neal wydawał przyjęcia. To, co się na nich działo, przeszło do lokalnej legendy, a od czasu do czasu gospodarz w żartach straszył ujawnieniem taśm z nagraniami.
Ale przyjaciele odeszli. Większość z nich po zabiegach odmładzających rozproszyła się na różnych polach bitew, broniąc Stanów przed barbarzyńskim najazdem obcych. Na miejscu pozostał tylko Papa Mike, którego rząd nie uznał za godnego ponownego powołania do służby.
Choć O’Neala gryzło to, że został w domu, dostrzegał też pozytywne strony tej sytuacji. Mógł pilnować farmy i swojej wnuczki.
— O co mogło im pójść? — spytała zaciekawiona Cally.
— Pewnie ten twardziel wpadł na pomysł zawarcia bliższej znajomości z tobą.
— I co z tego?
Panie mój w niebiosach, pomyślał O’Neal, dlaczego nie mogłem polec gdzieś chwalebną śmiercią zamiast być torturowany przez kobiety?
Wendy rozejrzała się dookoła, pomagając Susie wysiąść z pojazdu.
Farma była niewielka i położona w głębokiej dolinie, z dala od głównej drogi do Rabun Gap. Stoki były łagodne i porastały je gęste lasy. Przez dolinę przepływał wartki strumyczek. Dom O’Neala miał dwie kondygnacje; zbudowano go z drewna i kamieni. Weranda wychodziła na północ, gdzie rozciągały się pola. Z jednego z nich niedawno zebrano kukurydzę, na drugim dojrzewało jakieś zboże, a pozostałe były nie używane i teraz porastała je trawa przysypana liśćmi. Na wschodnim zboczu Wendy dostrzegła sad, a po przeciwnej stronie strzelnicę.
Dom przypominał małą twierdzę. Okna były niewielkich rozmiarów, głęboko osadzone w kamiennej części budynku. Nad werandą wznosił się balkon, który także przypominał fortyfikację: każdy, kto próbowałby szturmować główne drzwi, narażał się na ogień obrońców zgromadzonych na balkonie. Po zachodniej stronie domu, gdzie można by się spodziewać garażu, był okryty workami z piaskiem bunkier. Na jego szczycie umieszczono karabin maszynowy, który teraz wycelowany był w niebo. Przed wschodnim frontem budynku znajdował się sporych rozmiarów grill, którego niedawno używano.
W końcu Wendy także wydostała się z ciasnego humvee. Mimo że był dopiero wczesny wieczór, na zewnątrz było bardzo zimno.
Dziewczyna zadrżała, ale nie z powodu przenikliwego chłodu. Miała nadzieję, że gospodarze okażą się mili.
Mosovich uścisnął dłoń starego O’Neala.
— Jestem na twojej łasce, przyjacielu.
— Goście są zawsze mile widziani pod moim dachem — odparł z ciepłym uśmiechem Mike. — Pod warunkiem, że nie próbują dobierać się do mojego skarbu albo są kobietami.
— Wiedziałem, że to powiesz — rzekł ze śmiechem Mosovich. — Ale to bardzo długa historia.
— Opowiesz mi ją przy kolacji. Zapraszam do środka. Jest zimno, a dzieci nie są odpowiednio ubrane.
Kiedy nieznajomi weszli do salonu, Cally po cichutku wycofała się do w głąb domu. Od tak dawna nie mieli gości, że teraz nie mogła przyzwyczaić się do ich obecności. Coś ostrzegało ją przed niebezpieczeństwem, którego przecież nie było. Wreszcie weszła do salonu i obdarzyła nieznajomych słodkim uśmiechem. Stała wyprostowana, z lewą ręką opuszczoną, a prawą opartą na biodrze. Jej słodką tajemnicą był H#ampers#K tkwiący w kaburze na plecach. Wszystko będzie dobrze, bo jeśli nie, to krwawo rozprawi się z intruzami.
Jedno spojrzenie na Cally powiedziało O’Nealowi, że dziewczyna jest podminowana. Musi szybko załagodzić sytuację, żeby nie było ofiar.
— Sierżancie, czy przedstawiałem panu moją wnuczkę Cally? Reszty waszej gromady chyba jeszcze nie znamy?
Mosovich uśmiechnął się szeroko, a potem zaczął wszystkich po kolei przedstawiać.
— Nie znam chyba imion wszystkich dzieci…
— To Billy, Kelly, Susie, Shakeela, Amber, Nathan, Irenę i Shannon — wybawiła go z opresji Shari. — Dziękujemy za gościnę. Nie będziemy nadużywać pańskiej uprzejmości.
— Proszę darować sobie te głupstwa — odparł O’Neal, ściskając jej dłoń. — Po zmroku kręcą się po okolicy dzicy Posleeni, a chyba nie chcielibyśmy żebyście stali się ich posiłkiem. — Puścił jej dłoń i dodał lekko zakłopotany: — Nalegam, żebyście przenocowali pod moim dachem. Mamy sporo wolnych pokoi.
— Sama nie wiem… — mruknęła Shari i rzuciła Wendy bezradne spojrzenie.
— Nie jesteśmy przygotowani do biwaku, a nie chcemy nocować pod gołym niebem. Chętnie przyjmiemy pańską propozycję.
— To dobrze, bo mówię najzupełniej poważnie. Mamy sporo łóżek oraz zbędnych ubrań. Prawdę mówiąc, jestem przygotowany do obecności sporej grupki ludzi, więc… — Spojrzał na Shari i Wendy. — Uczynią mi panie zaszczyt.
Shari popatrzyła na niego zdziwiona, ale kiwnęła głową na znak, że się zgadza.
— Bardzo chemie, jeżeli nie będziemy się narzucać.
— Ani trochę. — O’Neal wyraźnie się ucieszył. — W najmniejszym stopniu. Przenocujcie i zostańcie na śniadanie.
— Wspaniale — skwitowała Wendy, rozprostowując ramie, żeby ukryć schowaną pod pachą broń. — Czy macie może jakiś zestaw do czyszczenia broni?
Cally przekrzywiła głowę, przyglądając się, jak Wendy wyciska smar z tubki.
— Uważam, że jesteś bardzo ładna.
— Dziękuję, ale to dotyczy raczej ciebie.
Siedziały w zbrojowni O’Nealów, próbując naprawić szkody, jakich doznała broń Wendy. Pomieszczenie znajdowało się w piwnicy, było jednak wentylowane i ogrzewane.
Na zachodniej ścianie wisiały przyrządy ślusarskie, wiertła i szlifierki. Pod narzędziami ułożono sztabki różnych metali oraz pudełka z materiałami wybuchowymi. Nad nimi znajdowała się tabliczka z napisem „Zakaz palenia!”.
Po przeciwnej stronie stały niebieskie beczki z odczynnikami chemicznymi. Wendy zamierzała wrzucić pistolet do tej z plakietką „Uwaga! Silny kwas", ale ponieważ nie wiedziała, do czego używają go O’Nealowie, wolała wstrzymać się na chwilę.
Na północnej ścianie, wychodzącej na zbocze, przytwierdzonych było kilka wieszaków, a pośrodku były niewielkie drzwiczki z zamkiem cyfrowym.
Środek pomieszczenia zajmował duży stół, wokół którego siedzieli; Elgars, Wendy, Cally, Kelly i Shakeela. Billy z początku chciał’ zejść do nich, ale przestraszył się i wrócił na górę.
— Co masz na myśli? — spytała Cally.
— To, co mówię. Dziwi mnie, że nie ganią za tobą piętnastu chłopaków. Kiedy ja byłam w twoim wieku, to już się za mną oglądali.
Elgars rozłożyła pistolet na części i przysłuchiwała się rozmowie.
— Co to znaczy „mieć chłopaka"?
— Dobre pytanie — zachichotała Cally. — W okolicy nie ma żadnych chłopaków. Wszyscy się wyprowadzili. Bali się Posleenów, którzy są tuż za przełęczą. A patrząc na mojego tatę i dziadka, dochodzę do wniosku, że żołnierze wcale mnie nie interesują. Zresztą są dla mnie za starzy i myślą tylko o jednym.
— Tak — przytaknęła Wendy. — Mogłabym o rym napisać książkę. Na szczęście mam na nich tajną broń. Pokazuję zdjęcie mojego chłopaka i wtedy się odczepiają, a ci, którzy nadal się narzucają… No, mam na nich swoje metody.
— Ostatnio nie są już tacy niemili. Zwłaszcza odkąd postrzeliłam pewnego majora ze 103 dywizji.
— Żartujesz — roześmiała się Wendy.
— Ani trochę — odparła z powagą dziewczynka. — Ten stary tłuścioch łaził za mną po całym mieście. Musiałam przez niego zmienić walthera na H#ampers#K. W końcu zagnał mnie do kąta i próbował to i owo wymusić. Nie przyjmował do wiadomości mojej odmowy, więc postrzeliłam go w kolano. Próbowali oskarżyć mnie o morderstwo, ale dali sobie spokój po próbach na strzelnicy. Udowodniłam, że gdybym chciała, to bym go położyła trupem na miejscu. A ten cymbał chyba jeszcze gnije w więzieniu, odsiadując wyrok za gwałt. Odkąd Papa nie pozwala ludziom przyjeżdżać na farmę, mam zupełny spokój.
— Czemu zmieniłaś broń? — spytała Elgars.
— No bo walthera mi zatrzymali — odparła, wzruszając ramionami. — Poza tym mam już wreszcie dość duże dłonie, żeby chwycić H#ampers#K 7.62 zrobił tylko dziurę w kolanie tego grubasa. Gdybym miała H#ampers#K, rozniosłabym go na strzępy, Jak byłam w poprawczaku, wszyscy mnie pytali, czy widziałam leżące na ziemi fragmenty kości. Poprzysięgłam sobie już nigdy więcej nie używać tej broni.
Elgars roześmiała się głośno i klasnęła w dłonie. Kończyła właśnie rozkładać broń.
— Obawiam się, Wendy, że nic z niej nie będzie.
— Chyba masz rację — odparła z westchnieniem Cummings, oglądając lufę. — Jestem wkurzona, bo to był prezent od mojego chłopaka.
— Chyba nie będę w stanie szybko go naprawić — powiedziała Cally, oglądając pod światło granatnik. — Gdybym miała czas, mogłabym zrobić od nowa wszystkie ruchome części. Niestety, elektroniki nie mogę naprawić, bo zajęłoby to zbyt wiele czasu. Myślę, że trzeba go rozebrać na części. Nawet gdyby coś się z niego złożyło, to nie byłaby bezpieczna ani celna broń.
Wstała od stołu i podeszła do drzwiczek. Wystukała kod i otworzyła je, po czym zajrzała do środka.
— Może coś sobie stąd wybierzesz? Mamy kilka zbędnych sztuk broni.
— Dobry Boże! — zawołała Wendy, zaglądając dziewczynce przez ramię. Sejf okazał się sporym pomieszczeniem wydrążonym w zboczu wzgórza. Weszła do środka, a Cally zapaliła światło. — Chyba coś sobie znajdę — zachichotała.
W zbrojowni stały cztery stojaki z karabinami, które wystarczyłyby do wyekwipowania całego plutonu. Musiałby składać się z bardzo wybrednych żołnierzy, żeby nie mogli niczego dla siebie znaleźć. Po lewej stronie stała ciężka broń: karabiny maszynowe, snajperskie barretty i kilka innych, bardzo do nich podobnych egzemplarzy. Na środkowej półce leżały strzelby myśliwskie i sztucery, zarówno wojskowe, jak i cywilne. Po prawej stronie na niewielkim stojaku znajdowały się pistolety maszynowe. Tylna ściana obwieszona była setkami pistoletów i noży. Na podłodze stały kartony z amunicją, wypełniające każdy metr wolnej powierzchni.
— Dobry Boże — powtórzyła Wendy. — To jest…
— Niesamowite? — dodała ze złośliwym uśmieszkiem Cally. — Z większości z nich nie strzelałam, a niektórych typów nawet nie znam. Federalni nie wiedzą, że mają pod nosem taki arsenał. Muszę pogadać z dziadkiem na ten temat. Tutaj jest standardowa broń, możesz coś z tego wybrać.
— To nie ma sensu — odparła Wendy. — Musiałabym zostawić to przy wejściu do Podmieścia.
— Wcale nie — wtrąciła Annie. — Ja mogą wnieść broń, a zaraz potem oddamy ją Danny’emu. Nauczysz się strzelać z niej na strzelnicy i nikt ci jej nie zepsuje.
— To jest myśl — przytaknęła Wendy. — Jesteś pewna, że chcesz tak zrobić?
Wyciągnęła krótką strzelbę i obejrzała ją w świetle lampy.
— Wzięłabym takie dwie.
— Steyr — powiedziała, kiwając głową Cally. — Dobry wybór. Prawdę mówiąc, ten należał kiedyś do mnie. Dam ci go pod jednym warunkiem.
— Jakim? — spytała zbita z tropu Wendy.
— Mam do ciebie kilka pytań. Takich… kobiecych. Muszę dowiedzieć się paru rzeczy.
— No cóż… Mężczyźni i kobiety są inaczej zbudowani, żeby mogli razem spło…
— Nie, nie. O tym już wszystko wiem. Wystarczy, że dziadek sobie podpije i zacznie opowiadać, jak się bawił w Bangkoku. Na ten temat wiem już wszystko, co powinnam. Chodzi o coś innego.
— O co?
— Cóż… — Cally rozejrzała się wokoło, jakby szukając natchnienia w stojakach z bronią. Potem wyraźnie zmieszana spytała: — Jak się nakłada cień do powiek?
— Żartujesz! — krzyknęła Shari, wymachując kolbą kukurydzy. Tego wieczoru była szczęśliwa. Po raz pierwszy od dawna jadła świeżą kukurydzę. O’Neal musiał zastosować jakieś czary, była bowiem tak pyszna, jak nigdy dotąd.
— Mówię najzupełniej poważnie — odparł Mike. — Jak grabarz nad trumną… Ona nie ma żadnych przyjaciółek, koleżanek, ciotek. Nikogo! Żadnej kobiety. Żyje tylko ze mną. To trochę dziwne, nie uważasz?
— Nie wyglądam jak goryl i dlatego uważa mnie za mięczaka? — narzekał Mosovich, myjąc pomidory. Papcio O’Neal zadziwiająco szybko zawarł z gośćmi znajomość, i teraz z wprawą typową dla wojskowej garkuchni szykował kolację. Biorąc pod uwagę, jak karmiono w Podmieściu i w wojsku, zapowiadała się prawdziwa uczta.
— Mike także go nie przypomina — powiedziała z oburzeniem Shari. — Więc chcesz, żebyśmy porozmawiały z nią o „babskich sprawach", tak?
— No… no tak. Ja niewiele wiem o makijażu. Znam metody działania KGB i sposoby rozpoznawania agentów, ale to chyba nie ten typ wiedzy. Mam też książkę o higienie kobiet, ale chciałbym, żeby Cally robiła wszystko jak należy.
— Miała już pierwszą miesiączkę? — spytała Shari, wracając do obierania kukurydzy. Wyłuskała robaka i wyrzuciła go do kosza, W kolbach roiły się robaki, ale to pewnie dlatego, że były świeżo przyniesione z pola.
— Tak — odparł zmieszany O’Neal. — Powiedziałem jej w skrócie, co, jaki dlaczego.
— Była już u lekarza od kobiecych spraw?
— Nie.
— No to dlaczego jej tam nie zaprowadzisz? Niech porozmawia ze specjalistą.
— W okolicy nie ma ani jednego. Najbliższy mieszka kawałek stąd, ale to nie byłby problem, gdyby nie to, że na wizytę czeka się kilka miesięcy. Była u felczera, ale… skończyło się na rozmowie.
— To mężczyzna?
— Tak.
— Porozmawiam z nią.
— Ona ma trochę problemów z samokontrolą — powiedział ostrożnie Papa.
— Cóż, przechodzi bardzo ciężki okres — powiedziała Shari. — Kto z nas ich nie miał w jej wieku?
— Wyjdź za mnie i mi pomóż — rzucił niespodziewanie O’Neal. — Przepraszam, to był żart.
— Rozumiem — odparła z uśmiechem. — Przechodzę przez to samo z Billym, choć u niego objawia się to w trochę inny sposób.
— Mówisz o chłopczyku? O tym, który nigdy się nie odzywa?
— Tak. Pochodzi z Fredericksburga i przeżył tamtejszą masakrę. Wiem, że nas słyszy, uczy się, czasem daje jakieś znaki. Ale nigdy się nie odzywa. — Shari westchnęła. — Sama nie wiem, co mam robić.
— Wyślij go do klasztoru — zażartował Papa. — Tam się składa śluby milczenia, więc chłopak poczuje się jak w domu.
— To jedna z możliwości — rzekła chłodno Shari.
— Wybacz. To ta moja niewyparzona gęba. — O’Neal poważnie się zawstydził. — Ale prawdę mówiąc, znam kilku mnichów i wiem, że to dobrzy ludzie.
Zapadła cisza, a Papa popatrzył na mięso leżące na desce do krojenia.
— Ile jedzą małe dzieci? Pokroiłem już steki dla nas, ale nie wiem, jaką ilość przyszykować dla maluchów. Jedna taka porcja jak dla dorosłego wystarczy dla wszystkich?
— Raczej tak — odpowiedziała Shari. — Skąd bierzesz jedzenie?
— Żyjemy na farmie. — O’Neal uśmiechnął się. — Myślisz, że jak wybuchła wojna, to rzuciłem robotę? Poza tym jest pora żniw. Zabiłem krowę, a jutro chyba świnka pójdzie pod nóż, jeżeli zostaniecie jeszcze jeden dzień.
— Zadecydujemy jutro rano, dobrze? — odparła z uśmiechem Shari.