32

Niedaleko Cowee, Północna Karolina, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
23:37 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, sobota, 26 września 2009

— Wyjazd stąd zapowiada się interesująco — powiedział major Mitchell.

— Poważnie, sir? — Pruitt badał okolicę niezależnym peryskopem. — A jak się stąd wydostaniemy?

SheVa pojechała w dół rzeki Little Tennessee do miejsca, gdzie wpadał do niej Cader Creek, potem zaś skręciła w dolinę, do punktu spotkania z konwojem uzupełniającym w Cader Fork. Ekipa załadunkowa miała pełne ręce roboty, a zapasowi kierowcy pomagali chorążemu Indy naprawić część uszkodzeń odniesionych pod ostrzałem.

— To znaczy inaczej niż wracając do Tennessee? — spytał Mitchell.

— Tak, sir — odparł cierpliwie działonowy. Czołg zadygotał przy załadunku kolejnego pocisku. Dotarła do nich wiadomość, że Posleeni przeskoczyli do Oak Grove, a więc są po obu stronach wylotu doliny, o ile już nie posuwaj ą się w głąb. Major Mitchell rozkazał Bachorom zająć pozycje z tamtej strony, żeby nie zostali zaskoczeni przy załadunku. — Mam wrażenie, że kiedy tam wrócimy, będzie my trochę za bardzo popularni, jeśli pan wie, o co mi chodzi.

— Majorze! — zgłosiła się Indy. — Mamy towarzystwo.

— Cholera! — zaklął Pruitt, obracając celownikiem. — Nie przy załadunku! Gdzie? Namiar!

— Nie, to naprawdę towarzystwo — zaśmiała się nerwowo Indy, wychodząc z włazu. — Zdejmij palec ze spustu, zanim zdradzisz naszą pozycję.

Za nią z otworu wyszła niska, muskularna kapitan. Mitchell uśmiechnął się, widząc na jej mundurze oznaczenia artylerii przeciwlotniczej.

— Whisky Trzy Pięć, jak sądzę — powiedział, wyciągając rękę.

— Kapitan Vickie Chan, sir — przedstawiła się kobieta, ściskając ego dłoń.

— Dziękuję za pomoc, pani kapitan — powiedział dowódca SheVy. — Myślałem, że już po nas.

— Pani kapitan, muszę mieć taki czołg — zawołał Pruitt, obracając się do niej w fotelu. — Są niesamowite. No, nie aż tak niesamowite jak Bun-Bun, ale cholernie niezłe.

— Możecie je wziąć — zaśmiała się kapitan. — Nie macie pojęcia, jak to jest z nich strzelać.

— Źle? — spytał Mitchell.

— Mało powiedziane, sir — odparła z uśmiechem Chan. — Powiedzmy po prostu, że z reguły czekamy, aż naprawdę nie mamy innego wyjścia i musimy strzelić. Jaki mamy plan?

— Niestety, obawiam się, że musimy jechać tam — powiedział major, wskazując na widoczne na monitorze góry. — Przyjrzałem się mapie. Tam jest jeszcze gorzej niż to wygląda na ekranie.

— Przecież to prawie pionowa ściana, sir — powiedziała z wahaniem dowódca Bachorów. — Bachory poradziłyby sobie chyba z kątem nachylenia, ale tam rosną drzewa, a z nimi już sobie nie poradzimy. A SheVa nie jest trochę za wywrotna na te zbocza? Nie mówiąc o tym, że… za szeroka?

— Myślę, że będziemy musieli to sprawdzić. Wytyczyłem trasę, którą możemy pojechać: przez Chestnut i Betty Gap, wzdłuż Betty Creek. Nie będzie łatwo ani przyjemnie, bo stromizny, zwłaszcza za Panther Knob, będą wyjątkowym koszmarem, ale powinniśmy się tam zmieścić. Według map nachylenie terenu nigdzie nie przekracza trzydziestu stopni. Wbrew temu, co może się wydawać, z pełnym magazynem amunicji środek ciężkości będziemy mieli dość nisko. Myślę, że powinniśmy dać radę.

— A jeśli nie?

— Cóż, jeśli zawrócimy, na pewno wpadniemy na Posleenów. A jeśli pojedziemy… w górę, jest kilka możliwych złych zakończeń. Na przykład nie wiemy, czy w Betty Creek nie ma dużych sił Posleenów. Ale to jedyna droga, na której nie grozi nam natychmiastowa śmierć. Jeśli Posleeni są w Betty Creek, ale nie są to duże siły…

Uśmiechnął się złowrogo.

— A pana jednostki uzupełnień? — spytała kapitan, wskazując kciukiem za siebie. — I my, skoro już o tym mowa?

— Update’owałem mapę — powiedział major, podając jej kartę flash. — Ma pani…

— Mam moduł map — odparła z uśmiechem, wyciągając czytnik i wkładając do niego kartą. — Mamy wszystkie nowoczesne udogodnienia.

— Pojedziecie do Mica City i przez Bushy Fork Gap, tam są jakieś drogi. Na mapie trasa oznaczona jest jako przejezdna dla moich ciężarówek, a pani czołgi…

— Są ciężkie jak cholera.

— Tak. W kilku miejscach nie mam pewności, czy dacie sobie radą. Mówię szczerze. Jeśli zakopiecie się na dobre, proponuję przesiąść się na nasze ciężarówki. Ale mam nadzieję, że spotkamy się po drugiej stronie. Bóg mi świadkiem, potrzebna nam wasza pomoc.

— Moglibyśmy pojechać inną trasą — powiedziała Chan, przewijając mapę. — Naprawdę nie sądzę, żebyśmy dali radę przedrzeć się tą drogą.

— Zgoda — westchnął Mitchell. — Ale nie widzę innego wyjścia z doliny.

— A ja widzę — uśmiechnęła się kapitan. — Pojedziemy za wami.

— Eee,… — zająknął się major. — My…

— Robicie cholerny bałagan — dokończyła Chan. — Wiem, przecież przyjechaliśmy tu za wami. Ale rozgniatacie wszystko na płasko, nawet kikuty drzew zamieniacie w trociny. Dla większości pojazdów to jest nieprzejezdna droga, ale abramsy dają sobie radę w takim terenie. Więc po prostu pojedziemy za wami.

— Dobra — powiedział major. — To już jakiś plan.


* * *

— No, nie ma to jak dobry plan — powiedziała kwaśno Kitteket. Humvee stał na skraju urwiska, którego nie było na mapach.

Aż do tego miejsca droga była ciężka. Prowadziła leśną przecinką, do tego nie karczowaną od lat, na pewno od początku wojny. Już wtedy przecinka nie była najwygodniej sza, a teraz wymyte doły i zwalone pnie jeszcze bardziej utrudniały przejazd. Jednak urwisko przebiło wszystko.

— Bez takich uwag, specjalisto — powiedział major, znów patrząc na mapę. — To z całą pewnością nie jest to, co powinno tutaj być. A raczej tego, co powinno tu być, nie ma.

— Wszystko jedno, musimy znaleźć jakieś miejsce, które w ogóle j est na mapie — zrządziła Kitteket.

Major sięgnął do teczki i wyjął stamtąd buteleczką z pigułkami.

— Proszę jedną wziąć — powiedział, podając kobiecie.

— Co to jest?

— Provigil — odparł i sam łyknął tabletką. — Robi się późno, mamy za sobą ciężki dzień i wszyscy jesteśmy zmęczeni, prawda?

— Prawda — powiedziała Kitteket, też biorąc jedną.

— Już nie. Nie czytała pani nigdy o provigilu?

— Nie. Słyszałam tę nazwę, ale nie wiem, co to jest.

— Usuwa zmęczenie — powiedział major. — To nie jest środek pobudzający, tylko coś w rodzaju przeciwieństwa środka nasennego. Nie chce się po nim spać. Jutro, zakładając, że nie będziemy mieli okazji się przespać — a wszystko na to wskazuje — rozdam środki pobudzające, a one poprawią nam prędkość kojarzenia. Będziemy prawie jak nowi. Do momentu, kiedy nie zaczną nas obłazić pająki.

Znów spojrzał na mapę i zasępił się.

— Jeśli wycofamy się i pojedziemy w górę, jest tam druga droga, prowadząca wzdłuż grzbietu do Betty Gap. Powinna być przejezdna.

— O ile w ogóle tam jest — mruknęła Kitteket, wrzucając wsteczny.

— O, wy małej wiary — powiedział major, siadając wygodnie. — Mogłoby być gorzej, mogłoby być o wiele gorzej.

— Czyżby? — spytała z sarkazmem.

— Niech mi pani zaufa — odparł, wskazując odznakę Sześciuset na swojej piersi. — yłem, widziałem…


* * *

— Co robicie? — spytają Shari. — Odbito wam.

— No, nie wiem, czy komukolwiek o tym opowiem — odparła Wendy. — akładając, że wyjdziemy stąd żywi. Ale nie, nie odbiło nam.

— Musiało wam odbić — powiedziała gniewnie Shari, rozglądając się po hali. — Nie możecie tego wysadzić! W całym Podmieściu są ludzie!

— Odbicie Podmieścia Rochester trwało cztery lata — przypomniała Wendy. — Ocenia się, że po dwóch tygodniach pozostanie przy życiu niecałe dwieście osób, a ja uważam, że to i tak zawyżona ocena. Według mnie nie dwieście, tylko dwie. Porównaj to ze stratami Posleenów, jeśli zwali się na nich cały kompleks; już w tej chwili jest ich tu pewnie z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt tysięcy.

— I tak nie możecie wysadzić całego miasta — odparowała Shari. — Jest zaprojektowane tak, że wytrzyma wybuch atomowy!

— Ale wybuch na zewnątrz, kochanieńka — powiedziała Elgars. — Wsporniki nie wytrzymają uszkodzeń. Poza tym od takiej bomby wybuchną pożary, dużo pożarów. Jeśli nie spalą wszystkich Posleenów, osłabią wsporniki i wszystko się zawali.

Shari spojrzała na nią podejrzliwie.

— Jakiej bomby? Od kiedy ty mówisz z brytyjskim akcentem?

— Annie jest medium Brytyjczyka — powiedziała Wendy. — Prawdopodobnie jakiegoś eksperta od materiałów wybuchowych. A bombami są wszystkie kadzie; każda jest pełna wybuchowej mieszanki azotanu amonu z olejem napędowym.

— Wygląda to jak… szara maź — powiedziała Shari.

— Spokojna głowa, to bomba oznajmiła Wendy. — Wystarczająco duża, żeby roznieść całe Podmieście i wszystkich Posleenów, którzy tam są.

— I wszystkich ocalałych ludzi — dodała Shari.

— I wszystkich ocalałych ludzi — przytaknęła Wendy.

— To chore.

— Nie, to wojna — odparła zimno dziewczyna. — Pamiętasz, skąd przyjechałyśmy?

— Ja przeżyłam Fredericksburg — warknęła Shari. — Tak samo tutaj przeżyją jacyś ludzie! Ale nie uda im się, jeżeli odpalicie tę bombę!

— We Fredericksburgu najważniejsze było to, że mocno utarliśmy Posleenom nosa! — odwarknęła Wendy. — Od tamtej pory wiedzieli, że możemy i że będziemy przy każdej sposobności im dopieprzać! Tutaj możemy odciąć łeb ich natarciu i wyeliminować sporą część ich wojsk. A to jest warte ofiar. Na wojnie giną ludzie. Dobrzy i źli. Gdybym uważała, że większość z nich przeżyje, nie zdetonowałabym bomby. Ale oni wszyscy zginą w tych korytarzach i zostaną przerobieni na karmę. Nie. Nie pozwolę na to.

— A więc zostaniesz tu i dasz się wysadzić? — spytała gorzko Shari.

— Nie ma mowy! — odparła Wendy. — Zamierzam wynieść się stąd w cholerę, jeśli dam radą. I zabrać ze sobą ciebie i dzieci! Nastawiłyśmy bombę na sześć godzin…

— Około czterech minut temu — wtrąciła Elgars, patrząc na wyświetlacze. — Więc proponuję, żebyście obie szybko się dogadały.

— Cholera — powiedziała cicho Shari. — Dobrze, dobrze, chodźmy. — Spojrzała w górę, na resztę Podmieścia. — Przykro mi.

— Mnie jest przykro, że nie zginęłam w sekcji A — powiedziała Wendy, kładąc jej dłoń na ramieniu. — Tak by było… prościej. Ale przypieprzymy Posleenom, i to się liczy.

— Słuchajcie, możecie sobie tutaj dyskutować do usranej śmierci — powiedziała Elgars, ruszając do drzwi — ale ja spadam.

— Zgoda. — Wendy poszła za nią. — Zgoda.

Shari jeszcze raz spojrzała na pulpit, a potem odwróciła się, by ruszyć za nimi, kiedy otworzyły się północne drzwi.

Posleeński normals jednym spojrzeniem objął trzy kobiety, a potem zaczął biec w ich stronę kołyszącą się kładką, ściągając z grzbietu karabin magnetyczny.

Wendy odwróciła się i z krzykiem wycelowała w niego MP-5.

— NIE! — wrzasnęła Elgars, wyrywając jej pistolet maszynowy. — Wysadzisz nas w powietrze!

— Żryj azot, dupku! — krzyknęła Shari, tryskając strumieniem ciekłego azotu na kładkę i Posleena.

Obcy zatrzymał się i popatrzył na lecącą łukiem ciecz. Wydawał się nie rozumieć, po co thresh spryskuje kładkę białym płynem. Ta po chwili rozpadła się pod jego ciężarem i wojownik runął w dół, do zbiornika amoniaku, wypuszczając w locie serię pocisków.

— A niech to — powiedziała Wendy, podnosząc się z ziemi. — O cholera, Shari.

Shari leżała na plecach i obiema rękami trzymała się za brzuch; krew przeciekała przez kratę kładki na podłogę w dole.

Wendy podeszła do niej i obróciła ją na brzuch, odsłaniając wielką ranę wylotową po magnetycznym pocisku.

— Aaa! — zawyła z bólu kobieta. — O, Boże, Wendy! Nie czuję nic od pasa w dół!

— To dlatego, że kula przeszła przez kręgosłup — powiedziała ze smutkiem Wendy. Przyłożyła opatrunek i pomachała na Elgars. — Przyciśnij to.

— Musimy już iść — powiedziała kapitan, dociskając bandaż.

— Tak — odparła Wendy. — I pójdziemy, za chwilę.

Rozpakowała iniektor z hiberzyną i przyłożyła go do szyi Shari.

— Co to jest?

— Hiberzyna. Nie mogę cię ruszyć, kiedy jesteś przytomna.

— Nie chcę zasypiać — wyjęczała Shari. — Dzieci mnie potrzebują.

— Ale nie potrzebują ciebie z wielką dziurą na wylot — powiedziała Elgars. — Nie pomożesz im, krzycząc za każdym razem, kiedy cię poruszymy.

— Jesteśmy już prawie w windzie — powiedziała z rozpaczą Wendy. — Wyniesiemy cię, nie będzie tak trudno wynieść cię na górę.

— O Boże — jęknęła Shari. Jej usta zsiniały, zaczęło jej się robić zimno. — Nie mogę teraz umrzeć.

— Nie umrzesz — obiecała Wendy. Przycisnęła iniektor do jej szyi i patrzyła, jak kobieta staje się coraz bardziej bezwładna. Niemal od razu jej twarz nabrała kolorów; to nanity skierowały krew do mózgu.

— Dobra, idziemy — powiedziała Elgars.

— Pieprzę — odparła Wendy. — Musimy znaleźć lecznicę i nosze. — Wyjęła pakiet medyczny, a z niego kilka klamer. — Jeśli uda mi się chociaż trochę ją połatać, hiberzyna pomoże jej nie wykrwawić się po drodze.

— Nie możesz jej operować! — warknęła Elgars. — Mamy sześć godzin, żeby się stąd wynieść, albo wszyscy zamienimy się w galaretę! Musimy iść.

— NIE ZOSTAWIMY JEJ! — wrzasnęła Wendy, zrywając się na nogi i przysuwając twarz niemal do samej twarzy kapitan. — NIE! ROZUMIESZ?!

Elgars nie przestraszyła się, nie odwróciła wzroku, ale po chwili cofnęła się.

— Większość zakładów medycznych klasy jeden była tam, gdzie byli ludzie. Niewiele możemy zrobić, chyba że kończyłaś wieczorowy kurs internisty urazowego.

— Możemy ustabilizować jej stan — powiedziała Wendy, wskazując machnięciem ręki konsolę. — Znajdź lecznicę, w której nie było by pełno Posleenów.

— To niemożliwe — odparła Elgars, kręcąc głową. Mimo to wystukała żądanie informacji o najbliższej, w pełni wyposażonej lecznicy. Baza danych zażądała od niej podania nazwiska i hasła, i kiedy Elgars podała jedno i drugie, dowiedziała się, że niecałe trzy kwadranty dalej znajduje się lecznica klasy jeden. Według mapy mieściła się w ścianie głównego sektora.

— Mamy lecznicę tuż obok — powiedziała Elgars. — Te drzwi, których nie było na mapie, prowadzą właśnie do lecznicy.

— W takim razie mamy przejebane — zaklęła Wendy. — Nie możemy ich otworzyć.

— Cofnijmy się — zaproponowała Elgars. — Może coś wymyślę.

— Co?

— Nie wiem. Powiem „Sezamie, otwórz się” albo coś takiego.

— Dobrze, idź po dzieci — powiedziała Wendy. — Ja zacznę ją nieść.

— Świetnie. Wysyłasz mnie po dzieci.

— Mnie by nie posłuchały. — Wendy podniosła Shari chwytem strażaka. — Ufff, chyba dojdziesz tam przede mną.


* * *

Kiedy Wendy wniosła Shari do hali ze zbiornikami, drzwi właśnie się otworzyły.

— Jak to zrobiłaś? — spytała. Zasapała się i spociła; to był ciężki dzień.

— Położyłam rękę na panelu — wzruszyła ramionami Elgars. — Jestem żołnierzem, może one otwierają się tylko przed wojskowymi.

W pomieszczeniu po drugiej stronie drzwi były rządy szafek, a na drugim końcu coś, co wyglądało jak śluza powietrzna.

— Pytałaś o lecznicę, tak? — spytała Wendy. Pomieszczenie przypominało raczej wejście do serwerowni.

— Tak — odparła Elgars, prowadząc dzieci do drugich drzwi. One też otworzyły się pod dotykiem jej dłoni. — Tędy. Mapa pokazywała jakąś krętą drogę, zobaczymy, co to oznacza.

Wszyscy stłoczyli się w śluzie i kapitan otworzyła następne przejście.

Światło ze śluzy padło na przeciwległą ścianą i Elgars poczuła dreszcz niemal zabobonnego strachu. Ściana była oczywiście sztuczna, ale wyglądała, jakby była wykonana z materii organicznej, a tunel skracający w prawo mało przyjemnie kojarzył się z wnętrzem jelita. Purpurowego jelita.

W oddali coś bulgotało, ale nie tak, jak bulgocze źródełko czy fontanna, lecz raczej na podobieństwo pracującego żołądka. Z bliższej odległości dobiegało wysokie, ostre pogwizdywanie. Powietrze pachniało dziwnie i obco, kwaśną słodyczą, która sugerowała, że nie znajdują się już w naturalnym środowisku człowieka.

— A to dopiero — mruknęła Wendy.


* * *

Elgars zważyła w rękach karabin i rozejrzała się po purpurowym tunelu.

— Nie podoba mi się to. Wcale mi się to nie podoba.

Wendy poprawiła bezwładne ciało Shari i na tyle, na ile mogła, wzruszyła ramionami.

— Nie obchodzi mnie, czy ci się tu podoba. Gdzieś tu jest lecznica i musimy ją znaleźć.

— Gdzie jest terminal informacyjny? — zapytała raczej retorycznie Elgars.

— Potrzebuje pani informacji, kapitan Elgars? — Głos dobiegał wprost ze ściany.

Elgars oderwała od swojego munduru rączkę jednego z dzieci i rozejrzała się.

— Kto pyta?

— Mówi SI tej placówki, pani kapitan — odparł głos. — Potrzebuje pani pomocy?

— Mamy rannego — powiedziała Wendy. — Potrzebna nam pomoc medyczna.

Nie było odpowiedzi.

Elgars popatrzyła na Wendy i wzruszyła ramionami.

— Mamy pacjenta, potrzebna nam pomoc medyczna — powtórzyła.

— Proszą iść za duszkiem — rzekła SI i w powietrzu pojawił się jeden z niebieskich świecących mikrytów. — Zaprowadzi panią do lecznicy.

Grupa ruszyła za duszkiem. Ostre gwizdy i bulgotanie w krętym korytarzu nie cichło ani nawet się nie zmieniało, ale w miejscu, do którego akurat się zbliżali, robiło się jaśniej; przed nimi i za nimi światło przygasało.

Mijali niskie, przeważnie puste pomieszczenia, W kilku z nich stały niskie stołki albo kżały zadziwiająco podobne do muchomorów poduszki, w jednym zaś była niska ława i stół, które wyglądały, jakby były przeznaczone dla dzieci. Po obu stronach było też sporo pomarszczonych odcinków ścian, które mogły być zamkniętymi przejściami do innych pomieszczeń albo po prostu dziwaczną, architekturą wnętrza.

W końcu dotarli do nieco wyższej niż pozostałe sali. Na środku było niewielkie podwyższenie, na nim zaś stało coś na kształt przykrytego szkłem ołtarza.

— Proszę umieścić pacjenta w komorze — rozległ się dźwięczny głos SI, a duszek zamigotał i zniknął. Pokrywa komory jakby rozpłynęła się; nie odsunęła się ani nie złożyła, jak zrobiłby to pamiętający plastik.

— Co się z nią stanie? — spytała Wendy.

— SI, odpowiedz na to pytanie, proszę — powiedziała niecierpliwie Elgars. — I na wszystkie inne pytania tej osoby.

— Nanokomora naprawi pacjenta — odparła SI. — Do wyboru jest leczenie, leczenie i odmłodzenie albo pełny upgrade.

Wendy powoli położyła Shari na ołtarzu.

— Komputer, na czym polega pełny upgrade? — spytała.

— Pacjent zostanie obdarzony nanomatycznie wspomaganą muskulaturą i strukturą kostną oraz możliwością szybkiego leczenia — odparła beznamiętnie SI. — A także wszczepią mu umiejętności bojowe.

— O cholera — powiedziała Elgars. — Komputer, dlaczego ja mam dostęp do tej placówki? Czy dlatego, że jestem oficerem?

— Nie, pani kapitan. Dlatego, że jest pani pacjentem w trakcie terapii.

— O Jezu Chryste — powiedziała Wendy. — Ile trwa leczenie?

— Uleczenie wykrytych uszkodzeń potrwa około dziesięciu minut. Pełny upgrade około piętnastu.

— Sukinsyny, sukinsyny, sukinsyny — wymamrotała Wendy. — SUKINSYNY!

— To cały czas tu było — stwierdziła gorzko Elgars.

— Mogli w każdej chwili wyleczyć Davida.

— Albo odmłodzić starców.

— „Wymagałoby to miesięcy w kadziach regeneracyjnych” — zacytowała rozżalona Wendy. — Pytanie brzmi, czy Shari chce mieć cudze wspomnienia.

— Od czasu doświadczenia z kapitan Elgars system został ulepszony — odpowiedział radośnie komputer. — Pamięć drugorzędna i skutki osobowościowe zostały znacznie ograniczone. Zresztą w przypadku kapitan Elgars wszczepienie pełnego rdzenia osobowości było konieczne ze względu na całkowitą utratę pierwotnej funkcji.

— Powiedz to po ludzku — warknęła Elgars.

— Annie Elgars nie istniała, była martwa. Wskutek rozległych uszkodzeń mózgu nieodzowne okazało się skasowanie wszystkich jego funkcji z wyjątkiem tyłomózgowia i załadowanie od nowa rdzenia osobowości pacjenta, który nie odniósł znaczących obrażeń natury neurologicznej.

— Niech to szlag — powiedziała cicho Elgars, siadając na podłodze. — Kto to był?

— Ta placówka nie dysponuje taką informacją — odparł komputer. — Część rdzeni osobowości przywieźli na Ziemię Tchptch, inne zostały zebrane na Ziemi.

— Komputer — rozkazała Wendy. — Pełny upgrade.

— To polecenie musi wydać kapitan Elgars.

— Zgadzam się — szepnęła Elgars. — Zrób to.

W tym momencie pokrywa zamknęła się i zrobiła nieprzezroczysta, zasłaniając ciężko ranną kobietę.

— Annie. — Wendy usiadła obok Elgars i objęła ją ramieniem. — Nie przejmuj się tak. Uratowali cię, i to jedyne, co się liczy.

— Kim ja jestem? — odparła kapitan. — Skurwysyny, nawet nie powiedzieli moim lekarzom. Nic dziwnego, że uważali mnie za czubka. Ja jestem czubkiem.

— Oczywiście, że nie powiedzieli twoim lekarzom, bo musieliby im powiedzieć o tej placówce. I wcale nie jesteś czubkiem. Wszyscy mamy w sobie wielu różnych „ludzi”, Po prostu nie ujawniamy ich wszystkich na raz.

— Jasne, ale to tylko tak się mówi — powiedziała Elgars. — Ja na prawdę jestem wieloma ludźmi. Jak… Frankenstein albo dziewczyna-szmacianka.

— Ja widzę to inaczej — sprzeciwiła się Wendy. — Wydajesz się… ujawniać niektóre osobowości, a potem one znikają, Mówisz już prawie bez akcentu. To pewnie tłumaczy twoje problemy z wymową; nie mogłaś zdecydować się, który akcent jest naprawdę twój. Ostatnio wydajesz się… jakby pełniejsza. Myślę, że w końca wszystko się ułoży. Będziesz… po prostu Annie Elgars, ale… — prychnęła — „upgrade’owaną”.

— Myślałam, że jestem silna z natury — powiedziała kapitan, napinając mięśnie. — A tymczasem to wszystko nanity.

— I ćwiczenia — poprawiła ją Wendy. — Moim zdaniem masz jakby… lepszy start. Ale dalej musisz radzić sobie sama.

Spojrzała na grupę dzieci i pokręciła głową.

— Wydostaniemy się stąd, dzieci. Wszyscy razem.

— Czy mama wyzdrowieje? — spytała przez łzy Kelly. Po dość surowym potraktowaniu przez Elgars dzieci szły bez słowa skargi.

— Według komputera powinna być jak nowa — powiedziała Wendy, biorąc ją na kolana i przytulając. — Pewnie będzie młodziej wyglądać.

— To potrafi coś takiego zrobić’? — spytała Shannon, poprawiając nosidło z Amber. Dziesięciolatka była dzielna jak komandos, ale widać było, że ma już dość.

— Według komputera tak. — Elgars zdjęła jej plecak i postawiła nosidło na podłodze. — Musimy poczekać i przekonać się. A skoro o tym mowa, komputer, czy wiesz, że napadli na nas Posleeni?

— Tak — odpowiedziała SI.

— Czy są jacyś w tej placówce?

— Nie, są w sekcji hydroponicznej.

— Daj mi znać, jeśli to się zmieni, dobrze?

— Hej, komputer — spytała Wendy. — Gdzie się podziali wszyscy technicy?

— Proszę uściślić.

Wendy rozejrzała się dookoła.

— Nie widziałam, żeby kręcili się tu jacyś ludowy czy Kraby. A większość tego sprzętu jest ich własnością. No więc gdzie oni są?

— Główne wejście do tej placówki nie prowadzi przez Podmieście — odparła SI, wyświetlając hologram. — Znajduje się na południowym zboczu góry Pendergrass.

— A więc jest tylne wyjście — warknęła Wendy. — Jeśli kiedykolwiek znajdę tego, kto to zbudował i zachował w tajemnicy, wyrwę mu serce i pożrę je na jego oczach.

— No, to lekka przesada — stwierdziła Elgars. — Nie byłoby rozsądniej po prostu go zabić?

— Nie, nie chce, żeby ktoś znów tak nas wyruchał. Boże, ale jestem wściekła.

— Na co? — spytała Shart, siadając.

Pokrywa zniknęła tak bezgłośnie, że nikt tego nie zauważył. Nikt poza Billym, który siedział ze zdziwionym wyrazem twarzy.

— Ma… mamo? — zaskrzeczał.

— Billy! — zawołała Shari. — Ty mówisz!

Chłopiec przełknął ślinę i odchrząknął.

— Je… jesteś młoda.

Shari wyglądała tak, jak musiała wyglądać w liceum. Włosy miała trochę dłuższe niż poprzednio, jakby w komorze czas płynął szybciej, i była platynową blondynką. Piersi miała duże, wysokie i jędrne, a wszelkie skazy i zmarszczki zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Spojrzała w dół, na wciąż owijające ją bandaże, i pokręciła głową.

— Nawet plamy krwi zniknęły — szepnęła.

— Ale nie zaszyto ci dziury w koszuli — powiedziała Wendy, wkładając palec w rozdarcie i dotykając jej ciała. — Za to nie ma nawet blizny. Jak się czujesz?

— Dobrze. — Shari ze zdumieniem patrzyła na swoje ręce. — Dobrze. Lepiej niż od wielu lat. Czuję się silna. Co się stało, do diabła?

— To najwyraźniej placówka, w której mnie poskładali — powiedziała Elgars. — Pomyślałyśmy, że będziesz wolała pełny upgrade. Obejmował między innymi odmłodzenie.

— O jej. — Shari z zachwytem przyglądała się swojej gładkiej skórze. — Mike będzie… — Nagle przerwała i skrzywiła się. — Chyba już nie.

Na chwilą jej oczy zaszły łzami.

— Co ty, jest twardy — powiedziała Wendy. — Ruszymy na północny zachód. W ten sposób powinniśmy obejść Posleenów. Kiedy dotrzemy do jakiegoś bezpiecznego miejsca, poszukamy go w bazach danych ocalałych osób.

— O ile wydostaniemy się stąd — powiedziała w zamyśleniu Shari.

— Okazuje się, że tutaj jest tylne wyjście — poinformowała ją sucho Elgars. — To jeszcze jeden drobiazg, o którym budowniczy tych korytarzy zapomnieli wspomnieć mieszkańcom tego miasta.

— Możemy wyjść bezpośrednio na Pendergrass — dodała Wendy. — Nie ma na co czekać.

— W takim razie chodźmy — powiedziała Shari, wstając i zdejmując bandaże.

Ale Wendy nawet się nie ruszyła, z namysłem patrząc na ołtarz.

— SI, ile mamy czasu, zanim dotrze tu pierwszy Posleen?

— Posleeni znajdują się w rejonie hydroponików. Ze względu na ich chaotyczne przemieszczanie się nie można precyzyjnie określić czasu ich dotarcia do tego rejonu.

— Hmmm — mruknęła Wendy. — Myślisz, że starczy nam czasu na pełny upgrade?

— Sądzisz, że to dobry pomysł? — spytała Shari.

Wendy wzięła steyra Shari i rzuciła jej.

— Łap.

Kobieta złapała broń i odciągnęła rygiel, żeby zobaczyć, czy w komorze jest nabój. Potem przełączyła bezpiecznik i opuściła lufą karabinu w dół, trzymając go w pozycji taktycznej gotowości.

— Popatrz, jak ty to trzymasz — uśmiechnęła się Wendy. — Powiedz „ognia”.

— Po co? — spytała ostrożnie Shari. Nie wiedziała, dlaczego tak trzyma karabin, ale… czuła, że tak właśnie powinno się to robić.

— Po prostu powiedz.

— Ognia.

— No widzisz — uśmiechnęła się jeszcze szerzej Wendy. — Ani śladu akcentu. Naprawili błędy po testach na Elgars.

— Mówcie mi „królik”. Doświadczalny — oznajmiła kwaśnym tonem kapitan.

— No dobrze, komputer — powiedział Wendy. — Starczy mi czasu?

— Nie wiadomo. Jeśli Posleeni sforsują zewnętrzne drzwi, mam rozkaz zlikwidować tę placówkę z umyślnym narażeniem na szkody — powiedziała SI. — Będę zmuszona prosić was o wyjście.

— A co się stanie, jeśli będę w komorze, kiedy to nastąpi?

— Lepiej, żeby pani tam nie było.

Wendy popatrzyła na pozostałe dwie kobiety.

— To pewnie moja jedyna szansa na odmłodzenie. Jeśli to nie jest życie wieczne, to coś bardzo zbliżonego.

Shari westchnęła.

— Dawaj.

— Komputer — powiedziała Elgars. — Wykonaj pełny upgrade tej pacjentki.

— Dobrze — odparła SI. — Proszę się położyć.

W tym czasie, kiedy czekały, Elgars kazała komputerowi ściągnąć plan wyjścia, a Shari dopilnowała, żeby wszystkie dzieci były gotowe do drogi. Uspokoiła je i przekonała, że naprawdę jest tą samą panną Shari. Po sprawdzeniu trasy i ustaleniu, że nie powinno tam być żadnych Posleenów, wzięła Amber na ręce i zaczęła ją karmić z butelki.

Mniej więcej właśnie wtedy pokrywa otworzyła się.

— Hej — powiedziała Wendy. — To działa jak zastrzyk hiberzyny. Wcale nie czułam upływu czasu.

— Jest jakaś różnica? — spytała Elgars.

— Czuję się silniejsza — odparła Wendy. — Jakby… jakbym miała więcej pary. Jakbym naładowała akumulatory.

— Dobrze, chodźmy — powiedziała Shari, biorąc na jedno ramię dziecko, a na drugie karabin. — Nie chcę, żeby to wszystko „zlikwidowało się z umyślnym narażeniem na szkody” nam na głowę.

— Wiemy, dokąd idziemy? — spytała Wendy.

— Już tak — odparła Elgars, podnosząc pad. — Ale… Komputer, można prosić o duszka?

— Oczywiście — powiedziała SI i w powietrzu zabłysnął jeden z mikrytów.

— Możemy iść — stwierdziła kapitan.

— Dobrze — powiedziała Wendy. — Ruszamy.

Wyszli lewym wyjściem i minęli serię zakrętów, dwa razy przechodząc przez wielkie wrota, które kojarzyły się Wendy z zastawkami serca, aż dotarli do kolejnego pomieszczenia, jeszcze większego niż to, w którym stała komora odmładzająca. Na środku sali, mierzącej blisko pięćdziesiąt metrów szerokości i niemal tyle samo wysokości, stało coś, co wyglądało zupełnie jak okrągły purpurowy bochenek chleba.

— Co to jest? — spytała Elgars. Duszek zniknął w oddali.

— To komora transportowa — odparła SI, kiedy półkula otworzyła się, ukazując wejście. Było o wiele za niskie dla człowieka normalnego wzrostu. Elgars musiała przykucnąć, żeby nie uderzyć głową o krawędź.

Wnętrze było równie nieprzyjemne i odpychające jak korytarze. Wypełniała je purpurowo-niebieska pianka, poznaczona smugami brązowawej zieleni.

— Proszę zająć miejsca — rzekła SI. — Transport opuszcza stację.

Wszyscy usiedli na podłodze i rozejrzeli się, czekając, aż urządzenie ruszy. Komora nie miała żadnych okien, więc nie można było sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz. Była autonomicznym, zamkniętym uniwersum.

— SI? — spytała po chwili Elgars. — Kiedy ruszymy?

— Jesteście już w połowie drogi do góry Pendergrass, kapitan Elgars.

— Och. — Rozejrzała się jeszcze raz i wzruszyła ramionami.

— Tłumiki inercyjne — powiedziała Wendy. — Mają coś takiego na statkach kosmicznych; „wytłumiają” ruch.

— W porządku — powiedziała Shari, wzruszając ramionami. — Kiedy dojedziemy?

— Już jesteśmy — stwierdziła Wendy. Drzwi otworzyły się.

— Nie jest dobrze — powiedziała Elgars. wychodząc na ledwie widoczną w ciemności ziemię. Byli w wielkiej i najwyraźniej naturalnego pochodzenia jaskini. Nie było za to nigdzie widać tunelu prowadzącego w głąb góry. Zupełnie jakby komora transportowa przeniknęła przez skałę. — No, teraz to już się boję.

— Niedługo będzie świtać — powiedziała Shari. — Musimy pozwolić dzieciom przespać się. Mnie też przydałby się odpoczynek.

— Zimno tu — stwierdziła Wendy, okrywając się ciasno podartą, koszulą. — Może moglibyśmy przespać się w komorze?

— I niespodziewanie wrócić do Podmieścia? — zaprotestowała Elgars.

— Mamy koce — powiedziała Shari. — Możemy przespać się tutaj. Jeśli przytulimy się wszyscy razem, nie będzie tak źle.

— Dobrze. — Wendy rozejrzała się dookoła. — Pod ścianą. Możemy rozpalić ognisko?

— To raczej zły pomysł — rzekła Elgars. — Światło i ciepło mogą przyciągnąć czyjąś uwagę. Musimy wytrzymać tylko tę jedną noc, a rano znajdziemy coś lepszego.

— Dobrze — zgodziła się Wendy. — Chodźmy spać. I miejmy nadzieję, że jutro będzie lepiej.

Загрузка...