— Pewnie nie pozwolisz wylądować tam mojemu oolt? — zapytał ponuro Cholosta’an. W dole wyraźnie widać było strumień Posleenów znikający w podziemnym mieście. Pewnie są tam olbrzymie łupy zagarnięte przez wojska w tym rejonie.
— Raczej nie — powiedział Orostan. Był trochę weselszy, gdyż plan zaczynał działać, a znienawidzone, wymykające się pogoni działo SheVa chyba uciekło. — Mamy za dużo celów do zajęcia, a już jesteśmy spóźnieni. Twój oolt ma inne zadanie do wykonania.
— Obym tylko dostał swoją działkę — westchnął Cholosta’an. — Nigdy dotąd nie brałem udziału w udanym natarciu. Nie chciałbym, żeby cały łup przypadł innym.
— Łupów będzie jeszcze dużo — prychnął Orostan. — I dostaniesz swoją działkę. Będziesz tarzał się w dobrach, kiedy la misja się skończy. Każdy, kto przejdzie przez naszą przełęcz, będzie nam winien działkę, dlatego przebicie się na równiny jest ważniejsze niż splądrowanie tego śmierdzącego miasta. Żałuję, żenię można im wszystkim tego zabronić. Ci oolt’os sami potrzebni do zdobycia przełęczy i zniszczenia wojsk ludzi, a nie do łupienia.
— Jaki jest nasz następny cel? — spytał młodszy kessentai.
— Nad rzeką zwaną Little Tennessee jest most. Co za okropna nazwa dla rzeki. Po przejściu mostu ruszymy drogą w góry. Jest tam cztery czy pięć celów, bardzo dla nas ważnych. Sprowadzimy cały oolt’ondar nad Tennessee, a potem, kiedy zabezpieczymy już most, rozdzielimy się. My otworzymy przejście drogą cztery-cztery-jeden, a Sanada pójdzie drogą dwadzieścia osiem.
— Most — powiedział ponuro Cholosta’an. — I górskie drogi.
— Nie martw się, młody kessentaiu — pocieszył go oolt’ondai. — Tym razem to my będziemy mieli niespodziankę dla ludzi.
Major Ryan stał na zboczu Rocky Knob i patrzył na most. w dole. W promieniach zachodzącego słońca widział Posleenów idących na wschód od Franklin, którzy jeszcze nie dotarli do mostu. A na moście wciąż byli uciekinierzy.
— Kiedy pan go wysadzi? — spytała specjalistka. Minowanie mostu okazało się ciężką pracą.
— Cały czas są na nim żandarmi kontrolujący ewakuację — odparł Ryan, opuszczając lornetkę. — Nie wiem, czy działają na wyczucie, czy wykonują rozkazy. Ale jeśli będą jeszcze na moście, kiedy podejdą Posleeni, wylecą w powietrze.
— Żandarmerii to się nie spodoba — zauważyła Kitteket.
— Wszystkim innym nie spodoba się jeszcze bardziej, jeśli Posleeni zdobędą nietknięty most. Zastanawiam się, co oni kombinują.
— Co pan ma na myśli?
Major usiadł na skraju drogi. Znajdowali się na zakręcie bocznej szosy niedaleko Crook Creek. Pozostali żołnierze zrobili sobie przerwę — jedli polowe racje, moczyli ręce w zimnej wodzie górskiego strumienia i zastanawiali się, co dowodzący nimi ekscentryczny oficer każe im teraz robić.
Major zebrał grupę ludzi — ośmiu zamiast planowanych czterech — których szukał, żołnierzy, którzy zachowali sprzęt i byli gotowi iść za kimś, kto od razu powiedział im, że należy do tylnej straży. Ich pierwszym celem był most na Tennessee. Po zniszczeniu go mieli zająć się następnym i następnym, tak długo, aż skończą im się materiały wybuchowe albo szczęście. Major bardziej martwił się o to drugie.
— Oni są sprytni, więc muszą wiedzieć, że będziemy próbowali ich zatrzymać, tak?
— Tak.
— A więc muszą mieć jakiś sposób na przejście przez rzekę — ciągnął. — Nie wyobrażam sobie, że po prostu zatrzymają się i poddadzą. A pani?
— Nie, ja też sobie tego nie wyobrażam.
— No, wygląda na to, że już niedługo się przekonamy. — Masa Posleenów, ukrytych w cieniu unoszących się nad nimi czterech Minogów i C-Deka, ruszyła w stronę mostu. W oddali widać było inne lądowniki skręcające na wschód. — Chyba rozdzielają swoje siły — powiedział major.
— No, to nie najmądrzejsze posunięcie, o ile to nie jest zmyłka.
— Być może — odparł Ryan, odwracając się do niej. — Znów jakiś podręcznik?
— Tak jakby. Ilu żołnierzy mogą, pana zdaniem, przepchnąć w godzinę przez wyłom?
— Nie wiem — powiedział major i policzył coś w myślach. — Prawdopodobnie sześćdziesiąt do stu dwudziestu tysięcy. Powiedzmy, dziewięćdziesiąt do stu.
— W takim razie pchną ich w dwie różne strony — powiedziała Kitteket. — W ten sposób potrzeba będzie mniejszych sił, żeby ich powstrzymać.
— Hmmm — mruknął Ryan. — Ale na każdej trasie będą inne problemy. Nie wiem na przykład, czy upchną takie same masy na drodze do Asheville, co w wylocie doliny. Poza tym rozdzielając się, utrudniają nam odcięcie ich, gdyż trzeba będzie obstawić więcej tras. Ogólnie rzecz biorąc, myślę, że Posleeni wyjdą na tym lepiej niż my.
— Być może, sir, ale to chyba zależy od tego, czy na innych trasach będą jacyś obrońcy.
— Chyba właśnie sama pani doszła do tego, do czego zmierzałem — uśmiechnął się Ryan. — Teraz przekonamy się, na ile my będziemy skuteczni. — Tymczasem pluton żandarmerii na moście pospiesznie zapakował się do swoich humvee i uciekł, ściągając na siebie ogień prowadzącego oolt. Na szczęście dla nerwów Ryana pomiędzy żandarmami a Posleenami nie było żadnych uciekinierów. Zdarzało mu się już wysadzać mosty wraz z maruderami, ale zdecydowanie to nie była jego ulubiona metoda spędzania wolnego czasu.
— Zaczeka pan, aż wejdą na most? — spytała Kitteket.
— Nie. Gdybym tak zrobił, wysadziłby go zamiast mnie plutonowy Campbell. Standardowa procedura operacyjna to…
— Pięćset metrów — przerwała mu Kitteket. — Ja tylko sprawdzałam.
— Maszynistka? — mruknął.
— Cztery lata, sir. Cały czas tutaj. To znaczy tam, na dole. — Wskazała na Gap. — Piszę prawie osiemdziesiąt słów na minutę.
— Jeśli będę musiał wypełnić jakieś formularze, dam pani znać — powiedział Ryan, wciskając dźwignię detonatora, kiedy pierwszy Posleen minął znak drogowy stojący niecałe pięćset metrów od mostu.
Eksplozja nie była zbyt widowiskowa. Kilka chmurek dymu, trochę betonowego pyłu… i stalowy most runął do strumienia.
— To wszystko? — spytała Kitteket.
— Wszystko — odparł Ryan, pakując detonator.
— Spodziewałam się kupy dymu i ognia i latających w powietrzu resztek mostu — westchnęła. — Tyle się narobiliśmy, a tu tylko trochę dymu.
— Jestem mistrzem — stwierdził wyniośle major. — Mistrzostwo w wysadzaniu różnych rzeczy w powietrze polega na użyciu minimalnej siły, a ja przez ostatnie kilka lat wysadziłem naprawdę dużo mostów. To w ogóle dobry pomysł, biorąc pod uwagę, że mamy mało materiałów wybuchowych.
— Jasne, sir — zaśmiała się specjalistka. — Co teraz, wielki mistrzu?
— Teraz jedziemy wysadzić drogę. Jak tylko zobaczymy, co Posleeni zrobią. w sprawie mostu.
Pierwsza fala obcych kłębiła się na brzegu, a prowadzący ich Wszechwładcy wznieśli się na swoich spodkach i przelecieli przez rzekę. Szybko jednak wrócili i w miarę, jak przychodziły nowe jednostki, zaczęto rozmieszczać je wzdłuż brzegu, każdy oolt osobno.
— Jezu Chryste. — Ryan potrząsnął głową.
— Co się dzieje?
— Rozstawiają ich, żeby zmniejszyć straty w wyniku ostrzału artylerii. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby zaczęli się okopywać, ale do tego, jak widać, jeszcze nie doszli.
— Jest źle — powiedziała Kitteket. — Prawda?
— O tak — mruknął major, kiedy pierwszy Minóg przeleciał na drugi brzeg i wysadził żołnierzy, po czym szybko zawrócił po nowy kontyngent. Kiedy tylko obcy znaleźli się. na drugim brzegu, ruszyli w pościg za uciekającymi ludźmi, część jednak rozproszyła się na boki, przeczesując okolicę i sprawdzając, czy w pobliżu nie ma jakichś niedobitków.
— A teraz rozwijają wokół mostu perymetr — powiedział Ryan. — Ciekawe, po co?
— Chcą urządzić piknik? — spytała specjalistka. — Panie majorze, robi się ciemno, a ci Posleeni, którzy nie umacniają przyczółka, idą drogą prosto na nas.
— Ale lądowniki nie ruszają się — mruknął Ryan, jakby jej nie słyszał. Jeden z Minogów dołączył do pierwszego i zaczął przerzucać wojsko na drugi brzeg rzeki, pozostałe dwa i C-Dek osiadły na ziemi, jakby na coś czekały. — Co oni robią?
— Sir, może moglibyśmy zastanawiać się gdzie indziej?
— Coś tam się rusza — zauważył major.
Posleeni wkraczali do doliny w zdyscyplinowanym szyku, który Ryan wciąż uważał za niepokojący. Potem centaury zaczęły rozstępować się na boki, aby przepuścić kolejną grupę. Major ustawił ostrość lornetki i skierował ją na maszerującą formację.
— Niech mi pani powie, że to nie jest to, o czym myślę — mruknął.
— Ja nie widzę. To pan ma lornetkę. Podał jej szkła i pokręcił głową.
— Skąd oni ich wzięli, do cholery?
— Sir — zachłysnęła się Kitteket. — Czy to są… — Ta Indowy.
Orostan skrzyżował ramiona i opuścił grzebień, aby nie przerazić jeszcze bardziej małego zielonego stworzenia. Tulo’stenaloor ukarał już śmiercią kessentaia, który pozwolił zabić jednego z „saperów”; małe istotki kupiono i przewieziono wielkim kosztem, a ich liczba była ograniczona.
Orostan wskazał na resztki mostu.
— Tam był most — powiedział mieszanką posleeńskiego i galaksjańskiego. — Musi być nowy. Jak będzie nowy, wszystko będzie dobrze. Jak nie, wasz klan się zmniejszy.
Indowy wyminął go i ostrożnie podszedł do zniszczonego mostu. Podpory obu przęseł zostały wysadzone, podobnie jak metalowe dźwigary. Została tylko poskręcana masa cementu i stali. Inżynier przyglądał się jej przez kilka chwil, a potem spojrzał na znajdujące się w pobliżu materiały. W końcu podszedł do posleeńskiego dowódcy.
— Będę potrzebował więcej niż mam rąk do pracy — powiedział nieśmiało. — Na szczęście na miejscu jest dużo materiałów. Nie będziemy próbowali odbudować mostu, postawimy tylko nowy, niżej nad poziomem wody. Tak będzie szybciej, chociaż i tak zajmie nam to czas do rana. Nie umiemy robić cudów.
— Będziesz miał tylu oolt’os, ilu będziesz potrzebował — powiedział Orostan i powstrzymał gestem pytanie. — Wybiorę tych, którzy będą z wami pracować. Możesz im rozkazywać przy pracy, jak chcesz; nic ci sienie stanie.
— To potrwa — zauważył Indowy.
— Musi trwać najkrócej, jak się da — ostrzegł Orostan. — Żadnych opóźnień.
— Natychmiast zaczynamy.
— Sukinsyny — powiedział Ryan, wyciągając notebook.
— O co chodzi, sir? — spytała Kitteket. — Oni coś tam robią.
— Odbudowują most.
— To co robimy? — spytała. — Posleeni kręcą się po Brendleston.
— Brendletown — poprawił ją pedantyczny major. — Wynosimy się stąd, do cholery. Widziałem już wszystko, co chciałem zobaczyć.
— Dokąd?
— Zamierzałem wysadzić urwisko przy Rocky Top — powiedział, spoglądając na mapę — ale z tym zbyt łatwo sobie poradzą. Dlatego musimy znaleźć coś trudniejszego. Niestety, jesteśmy troszkę odcięci.
— Co?! — wrzasnęła Kitteket.
— Och, to nic takiego, z czym nie dalibyśmy sobie rady — odparł Ryan. — Ale wyjechanie stąd będzie… interesujące. Z drugiej strony dzięki temu będziemy mieli czas, aby obmyślić nowe sposoby zabawienia naszych gości.
— Jest źle? — spytała Shari, kiedy Wendy stanęła w drzwiach.
— Aha. Zbieraj dzieciaki. Masz plecaki?
Shari cofnęła się w głąb pomieszczenia, zawołała dzieci i ustawiła je w szeregu. Rozdała im plecaki, do których zapakowała dla każdego ciepłą kurtkę i małą paczkę zjedzeniem. Poinstruowała dzieci, żeby nie zjadły wszystkiego od razu, bo być może jedzenie będzie musiało starczyć im na długo. Potem sprawdziła ich buty — w jednym przypadku zamieniła je na lepsze — i kazała wszystkim pójść do łazienki.
Tymczasem Wendy spakowała do większych plecaków jedzenie i wodę. Miała nadzieję, że Elgars da radę przynieść kilka bojowych Uprzęży; miały one w komplecie torby z nabojami. Rozważała zmianę ubrania, ale doszła do wniosku, że skórzane spodnie, które dostała, trochę już się rozciągnęły, zresztą i tak nie znalazłaby niczego lepszego.
Kiedy skończyła, Shari ustawiła dzieci i wsadziła Amber do nosidła na plecach. Bez słowa ruszyły do drzwi. Wendy spojrzała w obie strony korytarza, a potem wyprowadziła dzieci. Shari zamykała pochód.
Elgars otworzyła drzwi i podeszła do szafki w ścianie, jednocześnie się rozbierając. Drzwiczki otworzyły się, jakby na nią czekały. Zaczęła zakładać najpierw mundur i buty, potem kamizelkę kuloodporną, hełm i uprząż. Przyjrzała się zebranej w szafce broni i zmarszczyła brew. Ciągnęło ją do barretta jak ćpuna do działki, ale uznała jednak, że w zaistniałej sytuacji to nieodpowiednia broń. Wyjęła dwa pistolety, steyra zabranego przez Wendy, MP-5 i AIW. Wypchała magazynkami trzy uprzęże bojowe, a potem ściągnęła z łóżka prześcieradło i wypełniła je amunicją do wszystkich pięciu sztuk broni. Na szczęście steyr i AIW potrzebowały tego samego rodzaju nabojów, tak samo MP-5 i jeden z pistoletów.
W końcu uznała, że jest gotowa. Była obładowana jak wielbłąd, ale po dołączeniu do reszty wszystko zostanie rozdzielone.
Nie oglądając się za siebie ani nie zamykając drzwi, Elgars wyszła z pokoju i ruszyła do sektora G.
Cally odsunęła następną, bryłę gruzu i znieruchomiała. W słabym świetle księżyca zobaczyła nieruchomą bladą dłoń. Dotknęła jej, pogładziła gęste włosy na grzbiecie dłoni. Jeden z palców był złamany, a skóra była szara i zimna.
Cally siedziała w mroku, kołysząc się na piętach, przez niemal pół nocy. Potem z powrotem przysypała dłoń kamieniami, założyła plecak i nie oglądając się za siebie, ruszyła na wzgórza.
Kiedy zniknęła, spod rumowiska wygrzebał się Himmit. Schował strzykawkę z hiberzyną i ruszył za dziewczynką.