21

ClarKesville, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
01:15 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, sobota, 26 września 2009

— Goloswinie, jak idzie? — spytał Tulo’stenaloor.

Posleeński technik spojrzał na niego znad monitora i poruszył grzebieniem.

— Dobrze. Odebraliśmy nowe… dane.

— Tak? Z Sieci?

— Tak — odparł Goloswin, wskazując monitor. — Od kessentaia, który był na Aradanie. Wygląda na to, że zdobył dostęp do kodów kontrolnych łączności metalowych threshkreen. W tym łączności między wodzem wszystkich threshkreen w tej krainie i metalowymi threshkreen. Poza tym z tego środka łączności korzystają też inni threshkreen, w tym twoi przyjaciele z lurp. Mam też ich numery i rozmieszczenie w całych Stanach; jedyna wolna jednostka znajduje się w swoich kwaterach w rejonie, który ludzie nazywają „Pensylwania". Dostęp do kodów pozwala też wejść do systemu łączności Indowy na tej planecie, chociaż jest ich tu bardzo niewielu. Nieliczni Darhelowie są wciąż odcięci, ale w tej sytuacji mogę zabrać siei za nich.

— Doskonale — powiedział Tulo’stenaloor, poruszając grzebieniem.

— Szturm zaczyna się jutro w południe. Mając te informacje, będzie my wiedzieli, kiedy nadejdą te przeklęte „pancerze wspomagane".

— Możemy zmieniać część ich informacji — powiedział Goloswin.

— Sprawiać, by myśleli, że zostały powiedziane rzeczy, których wcale nie powiedziano, albo podpowiadać im fałszywe informacje. Ale to zostanie szybko wykryte. Możemy też po prostu nasłuchiwać. Dopóki się nie zorientują, że działamy na podstawie ich informacji, nie będą o niczym wiedzieli.

— To dobrze — powiedział Tulo’stenaloor. — Myślę, że póki co będziemy tylko nasłuchiwać. Dopilnujemy, żeby Esstu dostał swoje informacje.

— Tak zrobię — zabulgotał z zadowoleniem Goloswin. — Najwyższa pora!

— Tak — powiedział Tulo’stenaloor, gładząc w zamyśleniu zdobienie grzebienia. — Rzeczywiście, w samą porę.


* * *

— Balanosolu, twoje oddziały są do niczego — warknął Orostan. Spojrzał złowrogo na oolt kessentaia i w gniewie zjeżył grzebień. Oolt’os byli na wpół zagłodzeni, u wielu widać było sterczące kości, a ich sprzęt się rozpadał.

Kessentai zaś był odziany w złotą i srebrną uprząż — było na niej tyle metalu, że mógłby żywić swój oolt przez cały miesiąc — a na jego tenarze zamontowany był najcięższy model działka plazmowego.

— Myślę — ciągnął oolt’ondai — że właśnie tobie powinien przy paść zaszczyt poprowadzenia jutrzejszego natarcia.

Rozmowa toczyła się w świetle półksiężyca, niedaleko na północ od Clarkesville, gdzie miliony Posleenów rozwijały szyki i ustawiały się na pozycjach do szturmu. Przejście pierwszego szeregu stąd do wysuniętego punktu zbornego w ruinach Clayton miało zająć trzy godziny. Kiedy tam dotrą, mogą się spodziewać ostrzału artylerii, chociaż tym razem nie powinien on potrwać zbyt długo.

— Nie sądzę — powiedział Balanosol, unosząc buńczucznie grzebień. — Jestem starszy od ponad połowy wojowników, w tym twojego sorlana. Niech im przypadnie zaszczyt walki w pierwszym szeregu; ja zamierzam przeżyć ten szturm.

— Doprawdy? — zapytał Orostan. — W takim razie popatrz na skraj lasu.

Kessentai odwrócił głowę w bok i w słabym świetle dostrzegł wśród drzew błyski metalu.

— Zgodziłeś się wykonywać nasze rozkazy — zasyczał cicho Orostan. — Dałeś słowo. Przez ostatni miesiąc jadłeś nasz prowiant, piłeś naszą wodę i oddychałeś naszym powietrzem. Masz u nas dług edas. Pozwoliliśmy, żeby twój fuscirto oolt żarł nasze zapasy, ponieważ jesteś nam potrzebny, ty i tobie podobne ścierwa, w pierwszym szeregu. Więc jeśli myślisz, że będziesz chował się na tyłach i obdzierał trupy lepszych od ciebie, to się mylisz. Albo przejdziesz na pozycje startowe, albo mój oolt’ondar zabije i pożre ciebie i twój żałosny oolt. Widzisz, być może ludzie cię zabiją. Ale jeśli się nie ruszysz, ja zabiję cię na pewno. Choćby po to, żeby usunąć taką skazę z oblicza naszej rasy.

Zabiedzony oolt ruszył więc autostradą na wyznaczone pozycje.

— A więc to są te twoje „jednostki polityczne" — rzekł Cholosta’an.

— Tak — kłapnął paszczą Orostan. — Będzie lepiej dla naszej rasy, jeśli pozbędziemy się takich chwastów jak on. Jeśli przeżyje, zajmie po prostu pierwszy bezużyteczny kawałek ziemi, na jaki natrafi.

— Zamiast dostać działką z całości — dodał Cholosta’an. — Ale nawet twoje Jednostki polityczne" będą musiały w końcu przejść przez Gap. A nie dokonamy tego bez strat.

— Och, gdybyśmy byli wystarczająco daleko z tyłu, dokonalibyśmy tego — odpowiedział Orostan. — Aleja nie jestem zainteresowany przełęczą. Jestem za stary, żeby wszędzie latać tenarem tak jak wy, młodziki — ciągnął, kiedy pierwszy oolt’poslenar, lekki jak piórko, opadł na ziemię. — Nie, Gap i tenary nie są dla nas; my pojedziemy z klasą.


* * *

Shari ziewnęła, wyglądając przez okno humvee. Zbliżali się do Franklin; po dotarciu do Podmieścia życie na powrót stanie się nudną rutyną. Ale, przypomniała sobie z uśmiechem, nie na długo.

— A więc naprawdę zamierzasz przenieść się tam? — spytała Wendy. — I co ja wtedy zrobię?

Szarpnęła skórzane spodnie, które zabrała od O’Nealów, a które nie leżały na niej zbyt dobrze. Papa O’Neal był bardzo miły i nalegał, żeby dobrze ubrać dzieci. Kiedy Wendy znalazła w głębi szafy spodnie, które wyraźnie jej się spodobały, O’Neal uparł się, by je także wzięła. A kiedy Papa O’Neal się upiera, należy go słuchać. Dopiero później Wendy dowiedziała się, że spodnie należały do świętej pamięci Sharon O’Neal. Sądząc po rozmiarze, ta kobieta musiała mieć nogi jak żyrafa i tyłek jak mrówka.

— Myślałam, że pojedziesz do Tommy’ego — odparła Shari. — Tak, chyba się zdecyduj ę. To bardzo miły człowiek, bardzo sympatyczny jak na kogoś tak… niebezpiecznego. Poza tym dorastanie na farmie na pewno zrobi dzieciom lepiej niż Podmieście.

— Cieszę się twoim szczęściem, chociaż mnie samej tak się nie układa — powiedziała Wendy. — A z Tommym jeszcze zobaczymy. Właśnie dochrapał się starszego plutonowego, więc powinnam móc przenieść się do wojskowych kwater. Są w Fort Knox i, jak mówi dowcip, pilnują ich lepiej niż złota. I bardzo dobrze, mam już dość bycia celem.

— To baza Dziesięciu Tysięcy, prawda? — spytała Elgars. Siedziała na przednim siedzeniu na kolanach Muellera, który zasnął prawie natychmiast po wejściu do samochodu. — To tam miałabym wrócić, gdyby pułkownik Cutprice przyjął mnie Z powrotem?

— Tak — powiedział Mosovich. — A ja to poprę.

— Dziękuję, sierżancie — odparła cicho Elgars. — Chciałabym już wrócić do jednostki. Muszę jak najszybciej wziąć się w garść. Może dlatego, że tylko to potrafię. — Spojrzała przez okno na wschód i pokręciła głową. — Co to jest, do cholery? I skąd się wzięło?

Mosovich spojrzał we wskazanym kierunku i pokiwał głową.

— Wygląda na to, iż Dowództwo Wschód uznało, że przyda się nam jakieś wsparcie.

Działo SheVa właśnie ustawiało się na pozycji na wschód od Dillard. Na północy widać było ciągnący się równolegle do autostrady ślad jego przejazdu.

— To działo SheVa — powiedział Mosovich. — Przeciwko lądownikom. W kwaterze głównej korpusu jest jeszcze jedno, ale nie zauważyła go pani, bo było zakamuflowane.

W tym momencie z otworów w podstawie działa zaczęła się wylewać zielono-brązowa spieniona ciecz. Piana szybko twardniała, tworząc wzniesienie wokół lawety.

Potem wielki gąsienicowy ciągnik z czymś, co wyglądało jak dwie mosiężne rakiety, podjechał tyłem do działa i poniósł jedną z „rakiet" w górę, po czym wsunął ją. w otwór z tyłu armaty.

— To wygląda jak… największy pocisk na świecie — powiedziała Shari.

— Bo tak właśnie jest — odparł Mueller. — Strzela pełnymi pociskami, a nie rakietami wypełnionymi jakimś środkiem pędnym czy czymś takim. To największe naboje, jakie kiedykolwiek wyprodukowano, i najbardziej skomplikowane. System czujników na przykład wykorzystuj e wzmacniacz plazmowy, który wymaga, żeby oporniki puścić przez paliwo. One nie sapo prostu wypchane kordytem.

— Za godzinę będzie to wyglądało jak wielki zielono-brązowy pagórek — powiedział Mosovich. — Potem, kiedy na horyzoncie pojawią się lądowniki, ruszy i zaatakuje; piana stosunkowo łatwo odchodzi. I o wiele łatwiej ją rozlać niż rozkładać siatki maskujące.

— Czym to strzela? — spytała Elgars, wciąż patrząc na powoli znikające monstrum.

— Szesnastocalowymi pociskami z odrzucanym sabotem i atomowym rdzeniem — powiedziała z rozbawieniem Wendy. — Kiedy coś jest aż tak ważne, że wysyła się najlepszych…

— Konkretnie z rdzeniem antymaterii — poprawił ją Mosovich. — O wiele czystszym niż najczystsza atomówka. W przypadku Minogów to lekka przesada; z reguły wystarczą penetratory. Ale rdzeń jest konieczny na C-Deki, czyli okręty dowodzenia. Są większe i mają lepsze wewnętrzne osłony. Słyszałem, że trafienie w system osłon reaktora lądownika jest bardzo spektakularne.

— Dlaczego to tu jest? — spytała nerwowo Shari. — Ten korpus jedno już ma, tak? Myślałam, że te działa są raczej rzadkością.

— Są — odparł w zamyśleniu Mosovich. — Tak, jak powiedziałem, wygląda na to, że Dowództwo Wschód uznało, iż przyda nam się wsparcie.

— A więc coś tu może pójść nie tak?


* * *

— Nienawidzę tego złomu — powiedział plutonowy Buckley. — Z czymś takim milion rzeczy może pójść nie tak.

Plutonowy Joseph Buckley walczył z Posleenami niemal od samego początku wojny. Był w pierwszym eksperymentalnym oddziale pancerzy wspomaganych, biorącym udział w walkach na Diess. Po Diess został ewakuowany jako ofiara urazu psychicznego. Kiedy człowiek dostanie się w zasięg eksplozji paliwowo-powietrznej, ugrzęźnie pod półkilometrową warstwą gruzu, straci w wybuchu rękę, próbując się wydostać, zostanie zmieciony falą uderzeniową eksplozji nuklearnej i przygnieciony połową kosmicznego lądownika, a potem znów znajdzie się pod półkilometrową warstwą gruzu, ma prawo poczuć się trochę niezdrów.

Ale ciężkie czasy wymagają poświęceń, i w końcu nawet Joe Buckley został uznany za zdolnego do służby. Tak długo, jak długo ta służba nie będzie zbyt stresująca i nie będzie miała nic wspólnego z pancerzami wspomaganymi. To był jedyny warunek, przy którym obstawał nawet wobec groźby sądu wojskowego; nie będzie musiał zakładać pancerza. Wypadki na Diess przyprawiły go o trwałą psychozę na punkcie zbroi i całego dodatkowego wyposażenia. Doszedł nawet do wniosku, że cały problem polega na tym, iż położono za duży nacisk na nowoczesne technologie, zamiast oprzeć się na starych i wypróbowanych.

— Mówię ci — powiedział, zrywając plastikową pokrywę z opornego gatlinga M134 kaliber 7. 62. — Potrzebne nam są…

— Chłodzone wodą karabiny maszynowe browninga — dokończył starszy kapral Wright. — Tak, wiem.

— Śmiejesz się — powiedział Buckley, wyciągając ze złością zacięty w komorze nabój. — Z browningiem nigdy byś nie miał czegoś takiego. W tym właśnie cały problem, że wszyscy wołają o coraz większą i większą siłę ognia.

Ich stanowisko znajdowało się na drugim poziomie Muru, nad autostradą 441. Nie było stąd widać Clayton schowanego za skrajem góry, ale z punktu obserwacyjnego na Czarnej Górze dostali ostrzeżenie, że drogą zbliża się rój Posleenów. Dlatego uruchomienie gniazda B-146 było niezwykle ważne.

Mur miał mnóstwo punktów obserwacyjnych. Oprócz stanowisk gatlingów znajdowały się tam gniazda ciężkiej broni przeznaczonej do zwalczania tenarów i strzelnice dla żołnierzy; ich głównym zadaniem było dostarczanie amunicji działkom, ale gdyby chcieli, mogli od czasu do czasu także strzelać. Tak naprawdę jednak prowadzenie ognia spoczywało głównie na gatlingach i artylerii.

Działko było zamontowane na półstałej platformie M27-G2, która mogła na rozkaz poruszać się automatycznie w przód i w tył po wyznaczonym azymucie. Obwód prowadzenia ognia był połączony równolegle z innymi działkami strefy B-14; po naciśnięciu guzika znajdującego się w opancerzonym centrum dowodzenia wszystkie dwanaście działek otwierało ogień, wypluwając 2000 albo 4000 pocisków na minutę, zależnie od konfiguracji, i tworząc litą ścianę kul kaliber 7. 62.

Tak przynajmniej głosiła teoria. M134 był stosunkowo stabilnym układem, a platforma M27 była starsza i lepiej sprawdzona od Buckleya. Ale drobne zmiany projektu, konieczne, by przystosować oba systemy do stałego naziemnego, zdalnie sterowanego układu prowadzenia ognia zamiast powietrznego, zaowocowały drobnymi usterkami, częściowo związanymi z samym projektem, a częściowo z próbami jego zintegrowania. Żeby dać sobie z nimi radę, sześciu żołnierzy pod dowództwem plutonowego Buckleya miało pilnować, by działko było mechanicznie sprawne i miało zapas amunicji zarówno w czasie między bitwami, jak i w trakcie ich trwania.

W przypadku drużyny Buckleya wydawało się, że zamiast jednego żołnierza na działko potrzeba będzie co najmniej dwóch. Służba na Uniach obrony przypadała na zmianę trzem dywizjom korpusu, i Buckley był przekonany, że jego poprzednicy z innych dywizji nie dbali o broń albo rozmyślnie ją uszkadzali.

Dywizja pełniła służbę dwadzieścia cztery godziny na dobę przez cztery tygodnie, mieszkając w dość nędznych kwaterach w samym Murze, potem zaś była przenoszona na tyły. Tam przechodziła przez cykl zaopatrzenia i uzupełnień, mieszkając w koszarach, a w przypadku ataku przenosząc się do trzecioliniowych umocnień znajdujących się za kwaterą główną. Po czterech tygodniach przechodziła na drugą linię, co oznaczało, że była „w gotowości" do walki. Do tej pory polegało to na siedzeniu w koszarach, oglądaniu pism z gołymi panienkami i prowadzeniu bójek. Odkąd jednak pojawił się ten fiut saper z kwatery głównej, żołnierzy zapędzono do kopania okopów i budowania bunkrów po dwanaście godzin na dobę. Pod dwunastu godzinach machania łopatą i tachania worków z piaskiem człowiekowi ledwie starczało sił, żeby dowlec się do klubu.

Buckley był pewien, że ci dranie ze 103 sabotowali działka. A teraz pewnie piją piwko w klubie podoficerów i śmieją się za jego plecami.

Reszta drużyny, a właściwie cała kompania, w duchu winiła za ten stan rzeczy Buckleya. Każdy, na kogo spadnie statek kosmiczny, szybko dorabia się reputacji pechowca, którego pech przechodzi na wszystko, czego taki nieszczęśnik tknie. Czy to przydziałowy humvee, czy działka na umocnieniach, czy nawet jego własny karabin, zawsze działo się z tym coś dziwnego i niezwykłego.

W tym przypadku było to działko B-146, które całkowicie odmówiło prowadzenia ognia w ciągły i niezawodny sposób.

— To chyba spięcie — powiedział specjalista Alejandro, wpychając wycior ze szmatą nasączoną oliwą do lufy numer cztery.

— Sprawdziliśmy to — warknął Buckley. — Pobór prądu jest w normie.

— To pewnie amunicja — powiedział Wright.

— Wymieniliśmy skrzynkę. — Buckley wskazał na pudło taśmy z nabojami, ustawione pod działkiem. — Sprawdziliśmy amunicję na 148, wszystko grało.

— To pewnie zwarcie doziemne przez M27 — upierał się Alejandro, wyciągając wycior. — M27 też wariuje.

— To chyba pan wariuje, plutonowy — powiedział Wright, obracając ręcznie działko.

— To ci skurwiele ze 103 — upierał się Buckley. — Spieprzyli wszystkie działka. Mówię wam, chcą po prostu narobić nam koło pióra, żebyśmy najgorzej wypadli.

— To nie takie trudne — mruknął pod nosem Wright.

— Co takiego, kapralu? — spytał groźnie Buckley.

— Nic, panie plutonowy — odparł Wright. — Działa, sprawdźmy.

— Dobrze. — Buckley cofnął się. — Zresetuj bezpiecznik, Alejandro.

Specjalista sprawdził, czy lufy nie są zatkane, i zdjął przywieszki z bezpieczników.

— Gotowe.

— Odbezpieczyć. — Buckley podłączył lokalny kontroler. — Broń gotowa — rzekł, ładując nabój do komory.

— Ale zatyczki do uszu nie. — Wright pospiesznie sięgnął do kieszeni na piersi.

— To tylko krótka seria — odparł Buckley. — Jedziemy. Ustawił działko na cztery tysiące pocisków na minutę i maksymalną prędkość, i nacisnął spust.

Kule wyleciały z jazgotem przypominającym wycie piły mechanicznej, a strumień ognia wyglądał jak pomarańczowy promień lasera; co piąty pocisk był smugowy, a leciały tak blisko siebie, że wyglądały jak ciągły strumień.

Buckley kiwnął głową — broń dalej strzelała — a potem zmarszczył brew, kiedy zatrzymała się ze szczękiem i wysokim, ostrym wizgiem odłączanego kontrolera skrętu.

— A niech to szlag.

Mosiężna łuska, która spowodowała zacięcie, była wyraźnie widoczna — wystawała ukośnie z okna wylotowego.

— A niech to szlag — powtórzył, sięgając po nabój.

— Panie plutonowy, to jest odbezpieczone — zaprotestował Wright.

— Mam to gdzieś — warknął Buckley, machnięciem ręki odpędzając Alejandro od bezpieczników. — Chcę mieć to z głowy, zanim…

Dwaj specjaliści nigdy nie dowiedzieli się, co takiego Buckley chciał mieć z głowy, bo problemem faktycznie było spięcie, ale nie w działku czy nawet w platformie M27, lecz w oporniku kontrolującym dopływ mocy do M27.

Zwój opornika redukował moc dostarczaną do wszystkich działek tak, że prąd dochodzący do platform miał odpowiednie napięcie. Ale w przypadku stanowiska B-146 opornik był wadliwy i przepuszczał większy woltaż.

Napięcie „przesiąkało" do działka, a ponieważ działko było sterowane silnikiem elektrycznym, silnik pracował na nieco wyższych obrotach niż przewidywała jego konstrukcja. Ponieważ jednak działko stało na izolowanym podłożu, wadliwy opornik nie mógł uwolnić pełnej mocy.

Kiedy jednak plutonowy Buckley złapał za mosiężną łuskę, działając jak przewodnik, prąd popłynął… I Buckleya niespodziewanie poraziło 220 wolt.

Stał przez chwilę w miejscu i dygotał, dopóki nie strzeliły wszystkie bezpieczniki w układzie.

— Cholera — powiedział Wright. — To na pewno bolało. Nie musiałeś razić go prądem, żeby udowodnić, że masz racją, Alejandro.

— To nie ja — odparł specjalista, wyciągając z apteczki strzykawkę z hiberzyną. — Ja go zacznę reanimować, a ty wezwij medyków. Powiedz im, że Buckley znów ma zły dzień.


* * *

— Wejść!

Porucznik Sunday wszedł do gabinetu dowódcy kompanii i stanął na baczność.

— Wzywała mnie pani, ma’am?

— Nie musicie strzelać obcasami za każdym razem, kiedy wchodzicie, Sunday — uśmiechnęła się Slight. — Wystarczy ukłon.

— Tak jest, ma’am — odparł Sunday, zginając się w ukłonie.

— Och, dajcie spokój — zaśmiała się. — Proszę posłuchać, poruczniku. Wiem, że jest sobota, ale sprawa jest pilna. Sierżancie?

Dopiero teraz Tommy zauważył rozciągniętą jak lampart na kanapie w rogu sierżant Bogdanovich.

Boggle zmarszczyła brew i nachyliła się do przodu.

— Panie poruczniku, kilka pancerzy w kompanii ma zapotrzebowanie na bioniczny żel. Ponieważ tę substancję kontroluje GalTech, może zostać wydana tylko wykwalifikowanemu oficerowi Floty.

— Niniejszym mianuję pana zbrojmistrzem kompanii — ciągnęła Slight. — Ma pan iść do podoficera zaopatrzenia i zabrać cały żel, jaki wpadnie panu w ręce. Jasne?

— Jasne, ma’am — strzelił obcasami Sunday. — Mogę odejść?

— Proszą iść — powiedziała poważnie Slight. — I niech pan nie wraca bez żelu; naprawdę musimy jak najszybciej odpalić te pancerze.

Kiedy zwalisty porucznik zamknął za sobą drzwi, obie kobiety wymieniły spojrzenia, a potem sierżant Bogdanovich, weteranka niezliczonych pól bitewnych, nieoczekiwanie zachichotała.

— Dwie godziny.

— Mniej — pokręciła głową Slight. — Nie jest głupi.


* * *

Porucznik Sunday wmaszerował do gabinetu podoficera zaopatrzenia, który na jego widok zaczął wstawać.

— Spocznij — machnął ręką porucznik. — Proszą siedzieć.

— Dzień dobry, panie poruczniku — powiedział starszy plutonowy. — Co mogę dla pana zrobić w ten… eee… niedzielny poranek.

Kombinacja nazwy dnia tygodnia i nazwiska oficera wyraźnie go zmieszała.

— Bez obaw — powiedział Sunday. — Męczę się z tym całe życie i już przywykłem. Dowódca kompanii przysłała mnie, żebym pobrał żel do pancerzy. Zostałem mianowany zbrojmistrzem, wieje mam uprawnienia.

— Żel, tak? — McConnel zmarszczył brew. — Chyba nam się skończył, sir. Indowy zużyli go w zeszłym miesiącu do dopasowywania pancerzy. Czekamy na zamówioną dostawę, ale… no wie pan, jak to jest z zaopatrzeniem z GalTechu.

— Cholera. — Sunday poważnie pokiwał głową. — Nic nie zostało? Ani jednej puszki? Nigdzie? Może ktoś ma odrobinę pod biurkiem?

McConnel przez chwilę przyglądał mu się z ukosa, potem pokiwał głową.

— No, być może jest jeszcze jedna puszka w kwaterze batalionu — rzekł.

Sunday oparł ręce na biodrach.

— Może powinienem skoczyć do kwatery batalionu i porozmawiać z…

— Dowódcą batalionu.

— Na pewno? — zdziwił się szczerze Sunday. — Na pewno nie chodzi o… nonie wiem… oficera operacyjnego albo starszego sierżanta sztabowego?

— Nie, poruczniku — odparł zdecydowanie McConnel. — Major O’Neal ma puszkę żelu. A przynajmniej tak mi dano do zrozumienia.

— Jasne. W takim razie ruszam do dowódcy batalionu po puszkę żelu. Aha, jeszcze jedno, plutonowy.

— Taaak?

— Chyba powinniście zadzwonić do dowódcy batalionu i powiedzieć mu, że przyjdę — wyszczerzył zęby Sunday. — Ale może… po miniecie pewne szczegóły naszej rozmowy. — Nachylił się nad biurkiem i przyjaźnie uśmiechnął. — Dobrze?

— Dobrze — uśmiechnął się w odpowiedzi McConnel. — Jak pan chce.

— To nic szczególnego, plutonowy — ciągnął Sunday, prostując się. — Czuję się tylko zobowiązany wspomnieć, że uczę się obsługi pancerzy wspomaganych, i jeśli mnie pamięć nie zawodzi, one same generują swoje nanitowe wyściółki. Co wy na to?

— Nie mam pojęcia, co powiedzieć, poruczniku — uśmiechnął się podoficer.

— Jestem też zobowiązany wspomnieć, plutonowy, że kiedy wojskowy zwraca się do drugiego wojskowego samym stopniem, oznacza to zazwyczaj, że go nie szanuje. Co wy na to?

Podoficer zaśmiał się.

— A ja na to zupełnie nic, sir.

— Proszę mi mówić Czołg, plutonowy McConnel — powiedział Sunday, wychodząc. — Tak mnie nazywają wszyscy przyjaciele.

Загрузка...