Żadne z nas bohatery, ani żadne gwardzisty czarne
Kawaleryśmy zwykłe z koszarów, tak samo jak i wy zwyczajne;
A gdy czasem nasze obejście nie tak gładkie jak wasze mundury
Cóż, kawalery z koszar to nie świętych gipsowe figury.
— To dopiero prawdziwy obóz — powiedział sierżant Pappas, wyglądając przez okno autobusu.
Przenoszenie jednostek pancerzy wspomaganych od samego początku stwarzało problemy. Spakowanie zbroi i wysłanie ich równało się rozbrojeniu żołnierzy, a większość z nich nie radziła sobie najlepiej bez skafandrów. Z kolei transport pancerzy z ludzką zawartością był trudny ze względów logistycznych; nawet z „wyłączonymi" pseudomięśniami pancerze niszczyły wszystkie normalne konstrukcje, kiedy dochodziło między nimi do kontaktu.
Ostatecznie do transportu jednostek przystosowano czterdziesto — pięcioosobowe szkolne autobusy. Siedzenia — gołe kątowniki — były wyjątkowo niewygodne dla każdego, kto nie miał pancerza. Ale miały jedną podstawową zaletę — mogły przetrwać nawet długą podróż z piechotą mobilną na pokładzie.
Jedynym ustępstwem na rzecz wygody były ruchome zagłówki. Pierwszą rzeczą, jaką z reguły robili żołnierze po zakończeniu akcji, było zdjęcie hełmów, i nawyk ten uwzględniono w czasie projektowania autobusu. Nawyk sam w sobie był zrozumiały: żołnierze spędzali niekiedy całe tygodnie w ciągłym kontakcie z Posleenami i po tak długim czasie w wirtualnym środowisku potrzeba odetchnięcia świeżym powietrzem i poczucia wiatru na twarzy była nie do odparcia.
Stewart oderwał głowę od zagłówka i spojrzał na zbliżającą się bramę.
— No, przy odrobinie szczęścia tutaj nie będziemy musieli się przedzierać.
— Stare dzieje — westchnął Pappas. Dawno temu, kiedy był jeszcze zwykłym sierżantem, przyprowadził ze sobą pluton świeżych rekrutów do bazy w Fort Indianatown Gap. Siły naziemne znajdowały się wtedy w stanie nie kontrolowanej anarchii i pluton musiał wkraść się do bazy, a potem przebić przez nią do swoich koszar. Kiedy już tam dotarli, odkryli, że miejscowy sierżant jest zaangażowany w czarnorynkowy handel, a może także morderstwo. Z pomocą p/o dowódcy kompanii ukrócili wybryki tego idioty i wprowadzili w swojej kompanii pozory porządku, dopóki nie przybyli — niemal równocześnie — O’Neal i nowy dowódca batalionu.
— Roanoke? — spytał Pappas.
— Harrisburg — poprawił go Stewart. — Byłem dowódcą drugiego plutonu.
— Rzeczywiście, Harrisburg — zgodził się po chwili Pappas. Dobrze pamiętał roztrzaskaną zbroję porucznika Arnolda. Chociaż jego pamięć była czasami aż za dobra, kiedy chodziło o bitwy, to nieistotne szczegóły, jak na przykład gdzie bitwa miała miejsce, zaczynały mu umykać. — Rakieta hiperszybka.
— Aha — zgodził się Stewart.
— Przestańcie wydziwiać — powiedział Duncan siedzący w rzędzie za nimi. Nachylił się do przodu, wskazując koszary i równo przystrzyżony plac defiladowy. — Zaczynamy życie garnizonowe. Pora się urżnąć i pociupciać, niekoniecznie w tej kolejności.
— O ile wszystko będzie tip-top, sir — zauważył Pappas. — Uwierzę, jak zobaczę. To są jednostki garnizonowe wysłane przez siły naziemne. Na podłodze koszar pewnie będzie pół metra piachu.
Okrzyk żandarma przy bramie brzmiał jak z oddali, a odpowiedź kierowcy jak z dna studni. Mike obrócił pole widzenia, żeby przyjrzeć się wymianie zdań.
Żandarm nie mógł wiedzieć, że jest obserwowany przez dowódcę batalionu; pancerz nie poruszył się, a hełm wciąż był zwrócony do przodu. Mimo to wykonywał wszystko zgodnie z regulaminem; sprawdził rozkazy kierowcy i ściągnął informacje z przekaźnika Mike’a. Kiedy upewnił się, że wszystko jest w porządku, cofnął się i zasalutował, czekając z opuszczeniem ręki, aż pojazd przejedzie.
Mike dotknął ramienia kierowcy, dając mu znak, żeby jeszcze nie ruszał, i dokładnie przyjrzał się żandarmowi. Jego wyposażenie bardzo dobrze wyglądało. Kabura służbowego pistoletu była z lakierowanej skóry, podobnie jak opaska na ramieniu, a jego mundur — wzór wciąż nazywany MarCam — był uszyty na miarę i wyprasowany.
Żołnierz był też świeżo ogolony, ostrzyżony i w dobrej kondycji. Fakt, że tu jechali, był wszystkim znany, ale aż do dziś Mike nie był pewien, kiedy dotrą na miejsce. A więc żołnierz albo szybko doprowadził się do porządku, albo dbał o siebie nawet wtedy, gdy „nie czuł kota". Zastanowiwszy się chwilę, Mike uznał, że chodzi raczej o to drugie. Oddał salut i machnął ręką, każąc kierowcy hunvee ruszać.
Żandarm musiał zgłosić ich przyjazd, bo kiedy konwój dotarł do kwater batalionu, na trawniku przed koszarami czekała już mała grupka oficerów i podoficerów.
Mike wygramolił się ostrożnie z siedzenia i podszedł do zebranych, odpowiadając od niechcenia na salut lekko otyłego kapitana, który wydawał się tu dowodzić.
— Majorze O’Neal — powiedział kapitan, skinąwszy głową. — Jestem kapitan Gray, pański adiutant. Nie spotkaliśmy się jeszcze, ale wymienialiśmy e-maile.
— Kapitanie — odparł O’Neal, zdejmując hełm i rozglądając się. Oprócz kapitana stał tu tylko jeden oficer — podporucznik. Kilku starszych podoficerów nie wyglądało na odmłodzonych. Mieli na sobie porządne mundury — też marcamowe zamiast jedwabnych, gdyż pełnili służebną rolę wobec Floty — i byli w dobrej kondycji. Generalnie wyglądali na całkiem porządne pierdoły z tyłów.
— Czy jest dla mnie przewidziana rola w tej małej ceremonii? — spytał Mike.
— To nie ceremonia, sir — odparł kapitan. — Pomyślałem, że będzie pan chciał poznać kilka osób. — Wskazał sierżanta stojącego w pierwszym szeregu. — Sierżant McConnel jest podoficerem zaopatrzeniowym batalionu. Właściwie jest zaopatrzeniowcem pułku…
— Ale skoro nie ma pułku, w którym mógłby być zaopatrzeniowcem… — dokończył Mike. — Dzień dobry, sierżancie. Macie przełożonego?
— Myślą, że pan nim jest — odparł sierżant. Był niski i otyły, ale sprawiał wrażenie cwaniaka: twardego, złośliwego i bardzo elastycznego. Jego bystre oczy czujnie obserwowały O’Neala.
— W tej chwili nie mam oficera zaopatrzeniowego — powiedział kapitan Gray. — Obiecywano nam go raz czy dwa, ale…
— Ale są inne miejsca, w których woli być oficer zaopatrzeniowy — znów dokończył O’Neal. Spojrzał na całą grupę i odchrząknął.
— Jestem pewien, że w ciągu najbliższych kilku tygodni bardzo dobrze się poznamy. Na razie wszystko zostaje tak, jak było do tej pory. Chciałbym, żebyście omówili z batalionowym starszym sierżantem sztabowym i sierżantami kompanii kwestie zakwaterowania. Żołnierze będą musieli pobrać przydziały — ciągnął, spoglądając na sierżanta zaopatrzeniowca. — Przywieźliśmy ze sobą pancerze, które mamy na sobie, i właściwie nic poza tym.
— Pozwoliłem sobie sprawdzić wasze rozmiary — powiedział sierżant McConnel. — Wszyscy mają przydzielone pokoje i ścienne szafki. W szafkach są kompletne przydziały. Będą oczywiście musieli podpisać odbiór…
— Będziemy trzymali w gotowości drużynę do sprawdzania braków — powiedział kapitan Gray, przewidując następne pytanie O’Neala. — Mam nadzieję, że pana dowódcy uznają koszary za zdatne do użytku. W zeszłym tygodniu przeprowadziłem generalną inspekcję koszar Bravo i Charlie, i okazało się, że są w dobrym stanie. Są zupełnie nowe; jest kilka rzeczy, które o tym świadczą, a których nie byliśmy w stanie usunąć, na przykład farba na futrynach okien. Ale poza tym sądzę, że będzie pan zadowolony.
— Hmmm — mruknął Mike, nie wiedząc, jak na to zareagować. — Tak jak powiedziałem, proszę skontaktować się ze starszym sierżantem sztabowym. — Przerwał i przez chwilę nad czymś myślał. — Czy oficerowie też dostają mundury z przydziału?
— Oficerowie oczywiście muszą kupić swoje mundury — powiedział sierżant McConnel — ale w kwaterach czekają tymczasowe mundury. Mogą też wybrać to, co chcą, i kupić, wydając polecenie swojemu przekaźnikowi. Mamy też mundury w waszych szafkach w Kostnicy.
Mike znów się rozejrzał i pokręcił głową, marszcząc brew.
— Powiedzcie mi, że nie jest tu tak idealnie, jak się wydaje. To znaczy…
— To znaczy, jakim cudem pierdoły z tyłów robią coś tak, jak należy, sir? — spytał sierżant McConnel ze złośliwym uśmiechem.
— Ja bym to chyba ujął bardziej delikatnie — zauważył O’Neal. Tymczasem nadszedł Pappas.
— Jestem pierdołą z tyłów, odkąd odszedłem z Delta Force, sir — powiedział sierżant — gdzie byłem… no nie, nie byłem pierdołą z tyłów. Powołano mnie na moje ostatnie stanowisko, którym jest zaopatrzenie. Po namyśle uznałem, że będę się tego trzymał. Swoje już przeszedłem. Ale, bez fałszywej skromności, jestem cholernie dobrym sierżantem zaopatrzenia.
— Wszystko w porządku, sir? — zahuczał Pappas.
— Nie zgadza się tylko to, że wszystko się zgadza — odparł O’Neal, potrząsając głową.
— Mieliśmy dużo czasu na przygotowania, sir — zauważył kapitan Gray.
— I go wykorzystaliście — zgodził się Mike. — A to jest rzadkością.
— Są tu także wasze uzupełnienia — powiedział Gray. — Czekają w koszarach, wydano im podstawowe oporządzenie. Dopasowali już sobie pancerze, a dowodzący nimi porucznik przeprowadził z nimi wstępne ćwiczenia.
— Co dostaliśmy, sir? — spytał Pappas, zdejmując hełm.
Oczy Graya spoczęły na czymś, co wyglądało jak obdarzona inteligencją woda lub srebrny ślimak i co zebrało się na głowie sierżanta, a potem wpełzło do zbroi i do hełmu.
— Eeee… Dostaliśmy czterech podoficerów i oficera z Dziesięciu Tysięcy oraz grupę szeregowych z innych jednostek sił naziemnych. Wszyscy mają pewne doświadczenie bojowe.
— Brzmi nieźle — powiedział Mike. — Sierżancie, ci panowie zaplanowali już całe zakwaterowanie. Proszę porozumieć się z nimi i przepuścić ludzi przez… — Przerwał i rozejrzał się. — Gdzie jest Kostnica? — spytał.
— W piwnicach koszar, sir — odparł kapitan Gray, wskazując na powiększone boczne wejścia do budynków.
— Super — rzekł O’Neal. — Dowódcy kompanii i sztab do kwatery batalionu, jak tylko przebiorą się w jedwabie. Żołnierze na kwatery, niech sprawdzą swoje przydziały. — Spojrzał na słońce, kichnął i pokręcił głową. — Cholera. Shelly, która godzina?
— Tuż po czternastej, sir — odparł z wnętrza hełmu przekaźnik.
— O siedemnastej zero zero zbiórka wszystkich kompanii — ciągnął Mike. — Wszyscy mają być już w jedwabiach i stać na baczność. Potem kompanie mogą wypuścić ludzi na teren obozu, jeśli zechcą, ale nie mogą zwolnić ich z posterunku.
— Jasne — powiedział Pappas. — Ale wie pan, że jeśli będziemy za długo czekać, napięcie tylko się zwiększy?
— Wiem — odparł Mike z lekkim uśmiechem. — Ja też kiedyś byłem szeregowcem, sierżancie. Piątkowe wieczory… Dni wypłaty… Najpierw chcę poznać miejscowych i chociaż trochę ich przygotować. A potem niech się tam wdzierają choćby siłą.
— O rany — powiedział Mueller, odsuwając się od stołu. — Gdyby żołnierze w korpusie wiedzieli, że tak jesz, chyba wdarliby się tutaj siłą.
— Mogą spróbować — powiedziała Cally ze śmiechem — ale myślę, że zawróciliby już po pierwszej linii claymore’ów.
Papa O’Neal spojrzał na niedojedzony stek Shari i zmarszczył brew.
— Wszystko w porządku?
— W porządku — odparła Shari ze słabym uśmiechem. — Po prostu nie zjadłam tyle mięsa przez cały ostatni miesiąc.
— No to powinnaś częściej wpadać — powiedział O’Neal, szturchając ją w ramię. — Jesteś chuda jak szczapa. Musimy cię trochę odkarmić.
— W Podmiesciu obie jemy tyle samo, a tylko ja mam problem ze zbiciem wagi — rzekła Wendy, wyskrobując resztki pieczonego ziemniaka. — Shari nigdy nie tyje.
— Och, kiedyś byłam na diecie. — Shari wytarła usta i odłożyła serwetkę na stół obok prawie pełnego talerza. — Ale jedzenie w Podmiesciu nie…
— Nie pomaga przybrać na wadze — dokończyła Elgars, wycierając chlebem sos. — Na masę mięśniową też jest do niczego, ma za mało protein. Nie mogę się do tego przyzwyczaić, cały czas czuję się tak, jakby ktoś mnie głodził.
— To jeden z powodów, dla których przestałam ćwiczyć — powiedziała Shari, sadzając sobie na kolanach najedzoną Kelly. Najmłodsza dwójka była już w łóżkach, a pozostałe bawiły się po ciemku na dworze, pożyczywszy od O’Nealów ciepłe ubrania. Możliwość pobiegania i zabawy to była w Podmiesciu rzadka rzecz. — Tylko się męczyłam. Kiepskie jedzenie, opieka nad dziećmi… A nie miałam dokąd ich posłać; nigdzie nie byłyby bezpieczne, więc zawsze były przy mnie. — Przytuliła zaspaną Kelly i pogłaskała ja po policzku. — Nie o to chodzi, że miałam coś przeciwko temu, skarbie, ale przyjemnie jest czasami zrobić sobie przerwę.
— No, tu nie dostaniecie żadnego kiepskiego jedzenia — powiedział stanowczo Papa O’Neal. — I możecie odpocząć. Zostańcie jeszcze na jutrzejszy wieczór. Dopiero wtedy urządzimy sobie ucztę.
— Och, nie wiem — powiedziała Shari, odchylając się do tyłu na krześle. — Jest tyle do zrobienia…
— Nic, co by nie mogło poczekać — stwierdziła Wendy. — Żłobek to my. Nie musimy wracać.
— Nieprawda — sprzeciwiła się Shari. — Dzieci są pod naszą opieką, ale nie jesteśmy ich prawnymi opiekunkami. To by było porwanie.
— Zgoda — przyznała jej rację Wendy. — Ale nie musimy wracać rano. Możemy zostać dłużej.
— A pan sierżant? — spytała Shari. — Przecież musi pan odprowadzić nas z powrotem, prawda?
— Nie — odpowiedział Mosovich. — Jeśli ktoś będzie nas potrzebowała mogą do nas zadzwonić; do kwatery głównej korpusu mogę dojechać tak samo szybko stąd, jak i z moich koszar. I tak jesteśmy na służbie; tak mówią rozkazy. A i jedzenie, i okolica bardziej mi się tutaj podoba — dokończył, mrugając do Wendy.
— No proszę. — Wendy pokazała mu język. — Wydaje mi się poza tym, że Annie jest lepiej tutaj niż w Podmieściu.
— Zgadza się — powiedziała Elgars. — Nie wiem, czy to jedzenie, czy powietrze, czy jeszcze coś innego. Ale po raz pierwszy czuję, że naprawdę… żyję.
— Cóż, jeśli nie nadużywamy gościnności… — spróbowała zaprotestować po raz ostatni Shari.
— Gdybyście nadużywały gościnności, nie nalegałbym — wyszczerzył zęby w uśmiechu Papa O’Neal. — Nie mogę się doczekać, kiedy was odkarmię — ciągnął, szturchając ją w żebra. — Jesteś za chuda. Chuda, chuda, chuda.
— Szczerze mówiąc, brzmi to cudownie — powiedziała Shari, chichocząc i opędzając się od O’Neala. Złapała go za palce i puściła… ale nie za szybko.
— Przyjemnie tutaj — powiedziała Wendy z uśmiechem i przeciągnęła się. — Ale mieliśmy ciężki dzień. Powinniśmy już wszyscy iść do łóżka…
Mueller nagle się zakrztusił.
— Przepraszam — wysapał, szybko odwracając wzrok.
Wendy znieruchomiała i popatrzyła na niego spod wpółprzymkniętych powiek.
— Chciałam powiedzieć „I nabrać sił na jutro". Starszy sierżancie Mueller, czy pokazywałam panu zdjęcie mojego chłopaka?
— O rany — mruknęła kapitan Slight. — Musiał być największy w swojej klasie.
Sierżant Bogdanovich stłumiła parsknięcie. Bogdanovich — „Boggie" dla kilku wybranych weteranów batalionu — była niską, umięśnioną blondynką, której skóra po latach spędzonych w pancerzu była niemal przezroczysta. Służyła w batalionie od czasu jego chrztu bojowego, i zdawało się, że wszystko już widziała. Ale musiała przyznać, że po raz pierwszy widzi tak wielkiego faceta. Meldujący się u pani kapitan porucznik sprawiał wrażenie, jakby miał problem z przejściem przez drzwi bez schylania głowy. Miała nadzieję, że znajdzie się dla niego odpowiedni pancerz. Z drugiej strony porucznik robił wrażenie, jakby był w stanie przeżyć trafienie w nie osłoniętą pancerzem pierś hiperszybką rakietą.
— Sier… Porucznik Thomas Sunday Junior melduje się u oficera dowodzącego — powiedział, salutując.
Zastanawiała go pora tego spotkania. Większość kompanii dostała wolne; słyszał gwar, z jakim żołnierze zajmowali swoje kwatery. Ale oficerowie i podoficerowie najwyraźniej wciąż pracowali. Zauważył, że w Dziesięciu Tysiącach zazwyczaj tak było, w przeciwieństwie do jego pierwszej jednostki sił naziemnych, i nie był pewien, co to oznacza.
— Spocznij, poruczniku — powiedziała Slight. — To jest sierżant Bogdanovich. Później pozna pana z sierżantem pana plutonu. — Kapitan przerwała na chwilę. — Wygląda na to, że został pan niedawno awansowany…
— Tak jest, ma’am — przyznał Sunday. — Zostałem awansowany na porucznika mniej więcej pięć minut przed opuszczeniem Dziesięciu Tysięcy.
Slight uśmiechnęła się, a sierżant parsknęła śmiechem.
— Cóż, trzeba podziwiać tupet Cutprice’a. Kim pan był przed tym nagłym awansem? Podporucznikiem?
— Nie, ma’am — odpowiedział Sunday, marszcząc brew. — Byłem starszym plutonowym.
— Hmmm. — Slight również zmarszczyła czoło. — Muszę zastanowić się nad tym. Jak sądzę, chciano w ten sposób dać nam do zrozumienia, że będzie z pana dobry dowódca plutonu piechoty mobilnej. Co pan o tym sądzi?
— Z całym szacunkiem, niezbyt mi się to podoba, ma’am — przyznał Sunday. — Porucznicy nie mają okazji zabijać Posleenów. A ja chciałem przenieść się do pancerzy, żeby ich zabijać, a nie siedzieć na tyłach i ustalać pole ostrzału. Poza tym… bycie plutonowym Floty albo sił naziemnych ma pewne zalety, których… których się nie ma jako porucznik.
— Powiem panu, co zrobimy, poruczniku — powiedziała kapitan z lekkim uśmiechem. — Na razie zostawimy pana na stanowisku dowódcy plutonu. Jeśli dojdziemy do wniosku, że to nie dla pana, przesuniemy pana z powrotem na plutonowego bez wzajemnych uraz. W siłach uderzeniowych Floty bez przerwy przesuwa się tak ludzi i nie ma to praktycznie wpływu na ich akta. Co pan na to?
— Jak pani uważa, ma’am — zahuczał Sunday.
— Przedstawił się pan już dowódcy batalionu? — spytała. — Chce osobiście poznać wszystkich nowych oficerów.
— Nie, ma’am. Dostałem rozkaz zameldowania się najpierw u dowódcy kompanii.
— W porządku. Przekaźnik?
— Major O’Neal jest w swoim gabinecie, przegląda harmonogram treningu — odezwał się natychmiast przekaźnik. W przeciwieństwie do wszystkich tych, które Sunday słyszał, mówił niskim męskim barytonem. — Jego przekaźnik twierdzi, że major będzie się cieszył, jeśli ktoś mu przeszkodzi.
Mike skinął Sundąyowi głową.
— Spocznij, poruczniku — powiedział i jego stały grymas zmienił się w uśmiech. — Niech pan siada.
Gabinet był mały, mniejszy niż dowódcy kompanii, i tak samo niemal zupełnie goły. Za majorem stał na stołku szeregowiec z rezerwy i malował na ścianie grubym gotyckim pismem motto. Na razie doszedł do „Ten się".
Major odchylił się w fotelu i wziął z popielniczki dymiące cygaro.
— Pali pan, poruczniku?
Sunday zawahał się, potem pokręcił głową.
— Nie, sir. — W dalszym ciągu stał sztywno wyprężony w postawie zasadniczej.
— Cóż, jeśli przez ostatnie kilka lat był pan w Dziesięciu Tysiącach, nie ma sensu próbować pana zepsuć — powiedział O’Neal, znów się uśmiechając. — Dostałem na pana temat maila od Cutprice’a. Napisał, że jeśli spróbuję pana zdegradować, osobiście mnie… Jak on to powiedział? „Ugotuje mnie w pancerzu jak wielkiego homara". — Major zaciągnął się kilka razy cygarem, żeby je dobrze rozpalić, a potem spojrzał poprzez dym na porucznika. — Co pan o tym sądzi?
— Eee, sir… — Sunday zmartwiał. — Ja… eee… nie zamierzam komentować pana stosunków z pułkownikiem Cutpricem ani jego decyzji co do mojego stanowiska w batalionie.
— Sunday… Sunday… — zamyślił się Mike. — Przysiągłbym, że znam to nazwisko.
— Spotkaliśmy się przelotnie raz czy dwa, sir — powiedział porucznik. — Ostatnim razem w…
— Rochester — dokończył Mike. — Pamiętam; pana wygląd jest dość… charakterystyczny.
— Pana też, sir — powiedział Sunday i zamarł. — Przepraszam.
— Nie ma za co. — Mike wciąż się uśmiechał. Napiął mięśnie ręki; jego przedramiona wciąż miały grubość ud normalnego człowieka. — Domyślam się, że pan ćwiczy?
— Tak jest, sir. Przynajmniej dwie godziny dziennie, jeśli obowiązki na to pozwalają.
— Aha. — O’Neal kiwnął głową. — To ucieszy pana wiadomość, że podczas noszenia pancerza ćwiczy się podnoszenie ciężarów. To jedyna możliwość regularnego ćwiczenia. Ale ja nie myślałem o Rochester ani o innych bitwach… Shelly: wszystko o Thomasie Sundayu Juniorze, kiedy nie był jeszcze w Dziesięciu Tysiącach.
— Thomas Sunday Junior jest jedną z pięciu osób ocalałych z obrony Fredericksburga… — zaczął odpowiadać przekaźnik.
— Właśnie! — ucieszył się O’Neal. — Chłopak z blondynką! Już wtedy wiedziałem, że ktoś, kto potrafił przeżyć coś takiego, i jeszcze uratować dziewczynę, daleko zajdzie.
— Dziękuję, sir — powiedział Sunday i po raz pierwszy, odkąd tu wszedł, uśmiechnął się.
— Thomas Sunday Junior jest też twórcą „Mostu na rzece Die" — dodała Shelly.
— Cholera, to pan? To świetny moduł! Wykorzystaliśmy go w Waszyngtonie podczas pierwszego lądowania. Pamiętam, jak ktoś mi mówił, że napisał to ktoś z F’Burga, ale… cóż…
— Uznał pan, że wszyscy stamtąd zginęli? — powiedział Sunday i skrzywił się. — Zgadł pan, sir. — Po chwili pokręcił głową. — Naprawdę wykorzystał go pan bez żadnych zmian?
— Włącznie z dymem. Wszyscy uznali mnie za geniusza taktyki. Dzięki.
Sunday roześmiał się.
— Nie ma sprawy. Jeśli pan się lepiej dzięki temu czuje… — Przerwał i wzruszył ramionami. — Ja zerżnąłem część pana kodu ze scenariusza Asheville.
— Wiem — powiedział O’Neal, znów się uśmiechając i zaciągając cygarem. — Odwróciłem go i przeczytałem kod; zostawił pan nawet mój znak firmowy.
— Cóż…
— Nie ma sprawy, to i tak dobry moduł. Co się stało z tamtą dziewczyną?
— Wendy? — Tommy pokręcił głową zaskoczony zmianą tematu. — Jest w Podmieściu w Północnej Karolinie. Mamy… Jesteśmy w kontakcie. Właściwie… jesteśmy w kontakcie.
— Aha. Jest w okolicach Asheville?
— Nie, sir. Franklin. To takie małe miasteczko…
— Przy Rabun Gap — dokończył Mike, marszcząc brew. — Pochodzę stamtąd. Mój tata i córka ciągle tam są. Ale wątpię, żeby się spotkali; Ludzie, którzy trafiają do Podmieść, rzadko stamtąd wychodzą.
— Sir, nad czymś się zastanawiałem… — powiedział ostrożnie Tommy.
— Niech pan wali — odparł Mike, znów zaciągając się cygarem.
— To jest tak. Siły naziemne nie pozwalają zakładać rodziny osobom poniżej starszego plutonowego. Właśnie dorobiłem się starszego plutonowego, kiedy pojawiło się Rochester. Ale gdybym został w siłach naziemnych, moglibyśmy…
— Pobrać się — dokończył Mike i zmarszczył czoło. — Słyszał pan powiedzenie „Porucznicy się nie żenią"?
— Tak, sir — odparł cicho Sunday.
— Cholera. — Major pokręcił głową. — Do dowództwa Floty zaczęli trafiać różni „staromodni" ludzie, i niektórzy z nich podchodzą do kwestii rodziny bardzo surowo. Nie jestem pewien, czy uda się coś takiego załatwić porucznikowi. Los spłatał wam figla, co?
— Tak, sir — odparł porucznik. — Mimo to chciałem się przenieść, sir. Cieszę się, że tu jestem, chociaż to ma wpływ na sprawy Wendy i moje. Po prostu… jestem od zabijania Posleenów.
— To niedocenianie samego siebie, synu — powiedział O’Neal. — Widziałem pana kod. Jest niezły, wiedział pan nawet, co zerżnąć, a czego nie. Zabijanie Posleenów to nie wszystko, czym powinniśmy się zajmować.
— Z całym szacunkiem, sir, ale nic innego mi nie pozostało — powiedział porucznik. — Moja mama jest w Podmieściu w Kentucky; razem z moją siostrą były w bunkrze. Tak naprawdę rzadko się do siebie odzywamy. Nie licząc Wendy, straciłem wszystko, co miałem. I wygląda na to, że aby zacząć naprawdę żyć, muszę zabić wszystkich Posleenów, których zdołam dopaść. Dopóki nie znikną, nie możemy zacząć wracać do normalności. A więc… zabijam ich.
— To przykry temat — powiedział Mike, kręcąc głową. Przez chwilę palił cygaro, patrząc na porucznika przez niebieski dym, a potem wzruszył ramionami. — Nie tylko pan przeżył coś takiego, poruczniku. Pana historia nie jest jedyna. Gunny Pappas stracił córkę podczas lądowania Posleenów w Chicago. Rodzinna farma Duncana leży prawie siedemset pięćdziesiąt kilometrów za linią frontu. Kapitan Slight straciła matkę i brata; oboje byli cywilami. Jeśli wszyscy będziemy tylko zabijać Posleenów, to oni już wygrali. Kiedy wojna się skończy, będziemy musieli znów zacząć być ludźmi. Jeżeli będziemy potrafili tylko zabijać Posleenów i zapomnimy, jak być ludźmi, jak być Amerykanami, możemy nawet nie próbować walczyć. Wolno panu nienawidzić Posleenów tak długo, jak długo nie zniszczy to pana jako człowieka. Bo na końcu naszych zmagań czeka dzień, kiedy będziemy mogli w spokoju przytulić się do jakiejś blondynki.
— Zrozumiano, sir — powiedział porucznik. Ale Mike odczytał z wyrazu jego twarzy, że zrozumiał, ale nie został przekonany. — Mam pytanie, sir, jeśli wolno.
— Niech pan strzela.
— Czy pan nienawidzi Posleenów? — spytał ostrożnie Sunday.
— Nie — odparł natychmiast Mike. — Ani trochę. Są w oczywisty sposób zaprogramowani do robienia tego, co robią. Nie wiem, kto ich zaprogramował — mam nadzieję, że wywiad się myli i że to nie byli Darhelowie — ale jeśli kiedykolwiek tego kogoś spotkam, ma pan jak banku, że zacznę go nienawidzić. Nie wiem, jacy byli Posleeni, zanim ktoś zaczął przy nich majstrować, ale wątpię, żeby byli międzygwiezdnymi konkwistadorami. Posleeni nie mogą nic poradzić na to, kim są, a my nic nie poradzimy na to, że stawiamy im opór. W tej sytuacji nie ma miejsca na nienawiść. Ale jeśli panu łatwiej jest ich nienawidzić, proszę bardzo. A teraz zmienimy trochę temat. Minęła siedemnasta i te wszystkie bzdury nie są teraz najważniejsze. Chodźmy poszukać oficerskiej mesy i porozmawiajmy o projektach gier. Zastanowię się nad pana małżeństwem i spróbuję czegoś się dowiedzieć. A na razie czuję zapach mongolskiego grilla i jakiegoś bardzo podłego piwa.
— Piwo jest tu prawie za darmo, sir — zauważył Sunday. — A darmowe piwo to z definicji dobre piwo.
— Chłopie — powiedział major, kręcąc głową. — Lubisz tanie piwo, a więc będziesz czuł się u nas jak w domu.
Żołnierz malujący znak batalionu na tylnej ścianie pokręcił głową i ostrożnie wytarł ostatnią literę, przy której drgnęła mu ręka od stłumionego śmiechu. Potem zaczął dalej malować.
Ale nie mógł opanować zdziwienia. Większość haseł miała jakiś sens. „Furia z jasnego nieba", „Szańce Marny", „Diabły w bojówkach" i, oczywiście, „Semper Fi".
Ale jaki sens ma motto „Ten się śmieje ostatni, kto najszybciej myśli"?