29

Obóz Newry, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
18:43 czasu wschodnioamerykańskiego letniego, sobota, 26 września 2009

— Sir, patrzę na ten rozkaz i najwyraźniej czegoś nie rozumiem — powiedziała kapitan Slight. — Nie ma harmonogramu nadejścia odsieczy.

Sztab batalionu i dowódcy kompanii zebrali się w sali odpraw, żeby omówić, jak „uczłowieczyć” otrzymane zadanie. Zamiast tego jednak wynajdywali coraz to nowe rzeczy, które im się nie podobały.

— To dlatego, że jeszcze go nie ustalono — powiedział Mike z ponurym uśmiechem. Nachylił się. do przodu, splatając palce, i wyszczerzył zęby. — Przyjrzeliście się budowie terenu?

— Aha — odparł Duncan. — Drużyna harcerzy z wiatrówkami powinna ich tam zatrzymać.

— Normalnie bym się zgodził — powiedział O’Neal — ale w tym przypadku Posleeni mądrze walczą. Najważniejsze jest to, że będą mieli jedno bardzo poważne utrudnienie: nie ma tam za wiele miejsca na manewry, za to jest dużo miejsc, z których okopane siły i saperzy mogą im uprzykrzać życie. Z tych samych jednak przyczyn to teren, na którym siły idące z odsieczą wykrwawią się.

— A więc… zostawią nas tam, żebyśmy się wykończyli? — spytał kapitan Holder.

— Będą przesuwali wojska naprzód, aż nawiążą kontakt — powiedział Mike. — A potem okopią się i zaczną zabijać Posleenów. Jeśli zabiją wszystkich albo większość tych, którzy już weszli w dolinę, podejdą bliżej. Ale dopóki tego nie zrobią…

— My będziemy się wykrwawiać — przerwała mu kapitan Slight.

— Nie podoba mi się to, sir.

— Jak pani myśli, dlaczego straciłem panowanie nad sobą? — O’Neal znów ponuro się uśmiechnął. — Brytyjscy spadochroniarze w Arnhem walczyli dziewięć dni, kiedy powiedziano im, że do nadejścia posiłków muszą utrzymać się tylko przez trzy dni. A posiłki nigdy nie dotarły do Arnhem.

— Niemcy raczej rzadko zjadali jeńców, sir — zauważył kapitan Holder.

— Nie znam ani jednego takiego przypadku — zgodził się Mike. — Ale takie dostaliśmy zadanie. Utrzymać się do nadejścia posiłków. Osobiście zamierzam wytargować, ile się da.

Przesunął na środek stołu swój przekaźnik i wskazał go ruchem głowy.

— Będziemy potrzebowali wszystkich promów, na jakich uda nam się położyć łapy, i całej amunicji, power packów i generatorów. Ale największy problem to ten, że nie będziemy mieli żadnego wsparcia przeciw lądownikom. Shelly, ile Lanc AM można przetransportować w ciągu, powiedzmy, najbliższych sześciu godzin?

— Cztery — odparł przekaźnik. — Są rozrzucone wokół Minneapolis, wspierają front Północnych Równin. Jeden z promów z Chicago mógłby je zabrać i tutaj przywieźć. Żeby zrobić to w sześć godzin, trzeba by złamać kilka przepisów, ale dałoby się.

— A więc to rozkaz — powiedział Mike. — Co wiemy na temat promów, power packów i generatorów?

— Są dwadzieścia dwa promy Banshee Dwa — powiedziała Shelly.

— Szesnaście będzie tu za trzy godziny. Jeśli zaczekamy na Lance AM, w tym czasie przylecą wszystkie dwadzieścia dwa.

— Duncan, zajmij się listą załadunku — powiedział Mike. — Wiesz, co robić: dopilnuj, żeby wszystko rozłożono równomiernie na wszystkich promach. Zacznij już teraz przygotowywać ładunek. W ten sposób kiedy już tu przylecą, będziemy musieli je tylko załadować. Musimy założyć, że stracimy ileś tam promów w drodze w tamtą stronę i że będziemy je rozładowywać pod ogniem.

— Myślałem, że dostaniemy wsparcie atomowe — powiedział kapitan Holder.

— Dostaniemy albo nie polecimy. Ale to nie znaczy, że nie będziemy pod ogniem po drodze i po wylądowaniu. To znaczy tylko tyle, że nie zostaniemy od razu zmieceni z powierzchni ziemi. Duncan, przekaźnik może zająć się. tym wszystkim, ale ty masz zadbać, żeby była w tym odrobina intuicji — dodał z uśmiechem Mike.

— Jasne — odparł kapitan z nieobecnym wyrazem twarzy. — Mamy tylko pięć generatorów i power packów. A jeśli dostaną power packi…

— Będzie dużo huku — wtrącił Stewart.

— „Miało być wielkie bum, gdzie jest wielkie bum”? — zaśmiał się Pappas.

— Nie ładujcie nikogo na te promy — wzruszył ramionami Mike.

— Nie podoba mi się, że będą zwracać na siebie uwagę. Polecą osobno i zaczekają w górach, a kiedy zabezpieczymy strefę lądowania, przylecą i wyładują transport. Potem okopiemy się i miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

— Na przykład że umrzemy szybko i bezboleśnie? — zażartował Stewart.

— Coś w tym rodzaju — powiedział Mike. — Duncan, co powinniśmy zrobić według operacyjnego?

— Najlepszy punkt obrony to prawdopodobnie Mur — odpowiedział Duncan, włączając hologram. — Możemy wwiercić się w niego, będzie bardzo ciężko nas stamtąd wyłuskać. Ale trudno będzie tam się dostać. Będziemy mieli trzy do czterech dział SheVa, które wesprą nas ogniem. To oznacza sześć do ośmiu pocisków z antymaterią. A więc powierzchnia rażenia ogniem będzie nie większa niż kwadrat o boku czterech kilometrów. Nie możemy dopuścić, żeby strefa lądowania była bezpośrednio obserwowana, dlatego musimy wylądować przy Black’s Creek w dawnym Mountain City. To stosunkowo niewielkie zagłębienie w górach, niewidoczne ani z Valley, ani z równin. Jest tam wystarczająco dużo miejsca, by wylądowały wszystkie promy. Zabezpieczymy strefę lądowania, a potem wezwiemy dwa promy z power packami do AM. Następnie podejdziemy do Muru i okopiemy się tam. Proponuję kompanię Charlie na zachód i Bravo na wschód, ale ustaliłem to rzutem monetą, może być odwrotnie.

Zmienił hologram i wyśrodkował go na Murze.

— Z naszych informacji wynika, że kucyki próbują na nim swoich sił, dlatego dopóki tam nie dolecimy, nie będziemy wiedzieli, jak faktycznie wygląda sytuacja. Powinniśmy chyba jednak zakładać, że Mur będzie w większości zburzony.

— Niełatwo zburzyć coś tak dużego — powiedział Holder.

— Według raportów, Posleeni używają ciężkiej broni kinetycznej i dział klasy kosmicznej — przypomniał Mike. — Zburzenie Muru czymś takim nie będzie dla nich problemem.

— Czyli tam są tylko C-Deki — zauważył Duncan. — Minogi nie mogą używać broni kosmicznej przeciwko celom naziemnym.

— W raportach była mowa o C-Dekach i Minogach — powiedział Stewart. — W „dużej liczbie”. Była też mowa o ocalałej SheVie, która je atakuje. Na zachodzie jest oddział lurpów Floty. Waszą, ale przypuszczalnie dotrzemy do strefy lądowania przed nimi…


* * *

Elgars podniosła wzrok znad kart.

— Co to było?

Billy, który właśnie spuszczał jej łomot w grze w „wojnę”, wzruszył ramionami. Nie słyszał niczego przez krzyki pozostałych dzieci.

Było tuż po obiedzie i dzieciaki wciąż głośno narzekały na jakość jedzenia. Jedna wycieczka do O’Neala wystarczyła, żeby je rozpuścić.

— Dzieci! Cicho! — zawołała Shari. Musiała powtórzyć to trzy razy, zanim Shakeela w końcu przestała mówić. Spojrzała na Elgars i zmarszczyła brew. — Czy to był krzyk?

— Tak — odparła kapitan, wstała i podeszła do drzwi. W tym momencie drzwi otworzyły się. i stanęła w nich Wendy.

— Nie jest dobrze — powiedziała bez tchu. — Znów plotka o Posleenach:

— Plotka czy fakt? — zapytała nerwowo Shari.

— Na razie zamieszki, więc nie jestem pewna — odparła młoda kobieta, wzruszając ramionami. — Kiedy szłam tutaj, wpadłam na tłum. Ale nie ogłosili alarmu, więc to pewnie plotka.

— Jak to można sprawdzić? — spytała Elgars.

Wendy znów wzruszyła ramionami i podeszła do terminala komunikacyjnego.

— Zadzwonimy do Harmona. Jest przy wejściu, więc coś będzie wiedział.

Wystukała kod i zaczęła mówić, kiedy na ekranie pojawiła się twarz Dave’a i nagrana wiadomość:

— Cześć, tu Dave Harmon ze strzelnicy Harmony Ranges. W tej chwili nie mogę…

— No, nie wyszło — zmarszczyła brew Wendy. — Z drugiej strony…

— Co? — spytała Elgars.

— Dopiero drugi raz włączyła się u niego sekretarka. Pani kapitan, proponuję, żebyśmy we dwie poszły do sektora A. Zobaczymy, czy uda nam się znaleźć kogoś z ochrony. Oczywiście nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni.

— A co zrobimy, jeśli to naprawdę Posleeni? — spytała Shari. — Jeśli już są w mieście?

— Wtedy udamy się na wyznaczone pozycje obronne. Ale mam nadzieję, że nie weszli głównym wejściem, bo tam jest zbrojownia.

— A zbrojownia sprawdza stan twojego karabinu, który może wcale się nie przydać — powiedziała Elgars, ruszając do drzwi. — Poza tym żadne z nas się nie spakowało.

— Pójdziemy sprawdzić — oznajmiła Wendy. — Shari, zamknij drzwi na klucz.

— Dobrze — powiedziała Shari, stając przy drzwiach. — Uważajcie.

— A może „wróćcie cało”? Dobra, idziemy.


* * *

Wendy ruszyła najprostszą drogą do sektora A, ale główne korytarze były zapchane mieszkańcami podziemi. Nie były to jeszcze zamieszki, jednak wszyscy kłębili się dookoła jak bydło, które czuje dym, ale jeszcze nie wie, z której strony nadejdzie ogień. Wystarczy byle iskra, by zaczęło tratować wszystko na swej drodze.

Wendy pokręciła głową i skręciła w trzeciorzędny korytarz, a potem zagłębiła się w labirynt.

— Myślałam, że trochę poznałam te tunele — rzekła kapitan — ale gdyby nie znaki, nie miałabym pojęcia, którędy idziemy.

— Trzeba do tego tubylca — zgodziła się Wendy, otwierając drzwi z napisem „Wstęp wzbroniony”. — Najlepiej tubylca z dostępem do przejść awaryjnych.

Korytarz, w który weszły, był najwyraźniej kanałem serwisowym niezliczonych przepompowni i rurociągów, obsługujących wodociągi i kanalizację Podmieścia. Po lewej stronie huczała i bulgotała wielka pompa, z której wychodziło kilka szarych rur o ponadmetrowej średnicy.

Wendy podeszła do drabiny prowadzącej na wyższy poziom.

— Pora się powspinać.

Drabina ciągnęła się w górę co najmniej pięć poziomów. Wendy szybko się wspięła, Elgars za nią. Było jasne, że dziewczyna umie się wspinać.

— Gdzie jesteśmy? — spytała Elgars.

— W miejscu, gdzie łączą się sektory A i D — odparła Wendy, idąc w drugi koniec korytarza, identyczny jak pierwszy. — Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, powinnyśmy wyjść na drugorzędny tunel, a ten doprowadzi nas do głównej drogi na strzelnicę. — Kiedy już dotarły do włazu, położyła na nim rękę, a potem przytknęła ucho. — Słyszy pani coś?

— Bardziej czuję niż słyszę — powiedziała Elgars. Podłoga wydawała się drżeć w nieregularnych odstępach czasu.

— To coś… nowego.

Korytarz, na który wyszły, był pusty, ale już po chwili usłyszały w oddali krzyki, a potem gdzieś blisko wystrzały, prawdopodobnie ze strzelby.

— Jest źle — powiedziała Wendy i spojrzała w obie strony korytarza, zastanawiając się, dokąd iść. — W lewo jest strzelnica — mruknęła. Właśnie stamtąd dochodziły hałasy.

Kiedy tak stały, po prawej stronie pojawił się tłum ludzi. Część z nich biegła w przeciwną stronę. Niemal w tej samej chwili z lewej strony nadjechał wielki mężczyzna na wózku.

— O cholera — sapnęła Wendy. — Merde.

Przez chwilę było jej słabo, w ustach czuła smak żelaza. Nie podobał jej się taki rozwój sytuacji.

— Cześć, Wendy. — Harmon zatrzymał się obok nich; dookoła biegali spanikowani ludzie. — Zabawne, że cię tu spotykam.

— Wiedziałeś, że wyjdę tunelem?

— No, domyśliłem się, że nie pojedziesz windą — przyznał. — Mogłaś wyjść tutaj albo przy drabinie siedemnaście B, ale gdybyś poszła tamtędy, już byś nie żyła, więc pomyślałem, że przyjadę tutaj.

— O cholera, Dave — powiedziała, zaglądając do pomieszczenia serwisowego. Nie uśmiechało jej się znoszenie Harmona po drabinie.

— Wejdźmy, dobrze? — powiedział, przejeżdżając obok niej. — I zamknijmy drzwi.


* * *

— Co się stało? — spytała Wendy, zamykając wrota z pamiętającego tworzywa. Żałowała, że to nie grodź pożarowa.

— Nie wiem — odparł Harmon. — Spotkałem faceta z ochrony. Powiedział, że komputer nie rozpoznał Posleenów ani nie ogłosił alarmu. Dlatego nie można było zawiadomić ludzi i powiedzieć im, co mają robić. A korpus wcale się nie odezwał. Posleeni byli już pod samym miastem, zanim ktokolwiek się zorientował, że coś jest nie tak. Byłem u siebie, nie zdążyłem nawet podjechać na strzelnicę. — Sięgnął do torby i wyjął z niej krótką strzelbę. — To oczywiście nie znaczy, że nie miałem zapasu broni.

— Ale to wygląda tak samo, jak w Rochester — szepnęła Wendy. — Jeśli są przy wyjściach, nic już nie można zrobić.

— Myślałem nad tym — powiedział Harmon. — Są inne drogi niż wejścia dla ludzi; na przykład windy zbożowe są zupełnie gdzie indziej. Jeśli zejdzie się przez hydroponiki na poziom H, można wjechać windą na teren kompleksu przemysłowego, siedem kilometrów od góry Pendergrass. Przecież Posleeni nie mogą być wszędzie.

— To… mogłoby się udać — powiedziała Wendy, otrząsając się z szoku. — Ale jak, do cholery, zawieziemy cię na poziom H?

Harmon zaśmiał się i pokręcił głową.

— Nie zawieziecie. Zejdę po drabinie na poziom D i pojadę do stołówki. Ale dalej już nie.

— Dave…

— Zamknij się, dobra? — powiedział. — Musimy ruszyć się stąd, a ja potrzebuję waszej pomocy. Mogę zejść sam po drabinie, ale ktoś musi mi znieść wózek.

— To da się zrobić — odparła Wendy. — Ale co z…

— Wendy, jeśli uda ci się stąd wydostać, zwłaszcza z dziećmi, to będzie cud — przerwał jej Dave. — A na pewno nie uda ci się, jeśli będziesz ze sobą wlec… faceta na wózku. Za dużo drabin, za dużo ciasnych przejść, nieprzyjaznych dla niepełnosprawnych. Zrozumiano?

— Zrozumiano.

Zejście na dół po drabinie okazało się łatwiejsze niż mogło się wydawać. Wendy znalazła długą taśmę z klamrą i opuściła wózek niemal na sam dół. Potem Elgars zeszła po drabinie i przytrzymała go, aż Wendy zejdzie i powtórzy operację. Harmon, tak jak powiedział, zszedł, używając tylko rąk. Posadzenie go na wózku nie było łatwe, ale po chwili zmagań udało się.

Na korytarzach był już mniejszy ruch. Ludzie uciekli do wszelkich bezpiecznych w swoim mniemaniu miejsc. Wendy i Elgars zawiozły byłego policjanta do stołówki, która już zapełniała się ludźmi. Zgodnie z przewidywaniami, wielu z nich zdołało „gdzieś” znaleźć broń. Wendy wepchnęła Harmona do sali i postawiła wózek za naprędce skonstruowaną barykadą.

— Cały czas to mi się nie podoba — powiedziała i rozejrzała się wokół. Większość zebranych to byli ludzie starsi albo niedołężni. Z drugiej strony sprawiali wrażenie, jakby byli gotowi stawić czoła wszystkiemu, co może wejść przez drzwi.

— Jeśli to mały najazd i pojawi się ktoś z bronią, może nam się udać — wzruszył ramionami Harmon. — Zobaczymy się później.

Elgars pocałowała go w czoło, a potem zmierzwiła jego krótko przycięte włosy.

— Celuj nisko — powiedziała. — Mogą przyjechać na szetlandach. Harmon roześmiał się i pokiwał głową.

— Tak zrobię. Wynoście się już.

Podszedł do nich jeden z obrońców, potężny starzec z grzywą siwych włosów i dłońmi poznaczonymi odciskami, które świadczyły, że przez całe życie ciężko pracował na chleb. W rękach trzymał krótką strzelbę, podobną do tej, którą miał Harmon, i dwa kubki parującego płynu.

— Kawy, Dave?

— Cholera, skąd to masz, Pops? — zapytał ze śmiechem Harmon.

— Widzę, że masz broń, a to jawne pogwałcenie regulaminu Podmieścia — dodał surowo.

— Och, o to ci chodzi? — Starzec podniósł zadbaną strzelbę. — Znalazłem ją na korytarzu, kiedy tu szedłem. Bez wątpienia zgubił ją w panice jakiś niecnota. Pewnie na myśl o tym, jak wściekła będzie ochrona, jeśli go z tym złapie. — Sięgnął do przepaścistych kieszeni swojego chałatu i wyjął stamtąd garść nabojów kaliber dwanaście. — Chcesz amunicję?

Dave tylko zaśmiał się i pokręcił głową.

— Wynocha, moje panie. Nic mi nie będzie.

Wendy poklepała go po ramieniu i wyszła na korytarz.

— Potrzebujemy planu — powiedziała.

Elgars przez chwilę myślała.

— „Zabić wszystkich, Pan Bóg rozpozna swoich”.

— Gdzie to słyszałaś? — spytała Wendy.

— Nie mam pojęcia, ale kiedy powiedziałaś „plan”, po prostu przyszło mi to do głowy. — Elgars westchnęła. — Potrzebna nam broń. Mam ją w pokoju.

— Tak, i musimy doprowadzić dzieci do hydroponików — dodała Wendy. — Ty idź po broń, a ja pójdę po dzieci. Spotkamy się przy wejściu do hydro. Przynieś całą amunicję, jaką znajdziesz.

— O tak, to mogę ci zagwarantować.

Загрузка...