Siedzieliśmy w niewielkim lokaliku, urządzonym w jednej z licznych krakowskich piwnic. Szef w zadumie spożywał parówki, ja zadowoliłem się solidną porcją frytek.
– Ładnie tu – powiedziałem, patrząc na wymurowane z gotyckich cegieł ściany.
Na wypalonej glinie odznaczały się jeszcze wgłębienia pozostawione przez palce ceglarzy sprzed pięciuset lat.
– Ładnie – potwierdził Szef. – To mi przypomina opowieść o sprycie krakowskich robotników.
– Z przyjemnością posłucham – uśmiechnąłem się.
– A więc pewnego razu inwestor kupił sobie, a może wynajął, taką piwnicę by urządzić w niej lokal gastronomiczny. Kupił okazyjnie, w ciemno. Niestety, jak się na miejscu okazało, w piwnicy na podłodze leżał głaz, co najmniej pięciotonowy, gigantyczny, szeroki… Przed urządzeniem lokalu należałoby go jakoś usunąć. Pierwszą myślą inwestora było wyciągnięcie go przez drzwi. Ale wejście było wąskie, a głaz, jak już wspomniałem, bardzo ciężki i odrobinę zbyt szeroki. Wybicie dziury w stropie i wyciągnięcie go za pomocą dźwigu nie wchodziło oczywiście w grę, bo piwnica była, podobnie jak ta, zabytkowa. Co ty byś zrobił na miejscu inwestora?
– No cóż. Przyniósłbym z samochodu piłę ultradźwiękową i…
– Uściślijmy, słyszałem tę historię ze dwadzieścia lat temu.
– W takim razie poszedłbym do kamieniarzy, do tych, którzy robią granitowe nagrobki. Przyszli by tu na miejsce i przecięli kamień na mniejsze kawałki tarczą karborundową.
– Jest to pewien pomysł. Ale to zdaje się wymaga chłodzenia wodą, użycia potężnego agregatu prądotwórczego…
– Wystarczy 360 wolt. Agregat można ustawić na ulicy…
– Inwestor nie wpadł widocznie na ten pomysł. Zgaduj dalej.
– Użyć materiałów wybuchowych – ugryzłem się w język.
– Materiałów wybuchowych – uśmiechnął się Szef. – Masz do dyspozycji trotyl i dynamit. A raczej nie masz do dyspozycji, bo za socjalizmu materiałami wybuchowymi dysponować mogło tylko państwo, a nie prywatne firmy rozbiórkowe.
– No nie wiem. Metodą egipską. Wywiercić rowy, wbić drewniane kołki, zalać wodą i poczekać, aż pęczniejące drewno rozsadzi kamień.
– Czyli witamy za dwa tygodnie. O ile rozsadzi. Egipcjanie łupali w ten sposób piaskowiec i wapień, a tu głaz był granitowy.
– Przecież używali granitu? – zdumiałem się.
– Tak, ale odcinali go za pomocą miedzianych pił – uśmiechnął się
Ja też się uśmiechnąłem.
– Przecież miedzianą piłą trudno ciąć nawet drewno – powiedziałem.
– Poniekąd masz rację. Miedź jest istotnie nieco zbyt miękka aby obrabiać nią kamień. Dlatego posypywali pod nią drobno pokruszone kawałki bazaltu lub radiolarytu. Kamyki wbijały się w metal i powstawało coś w rodzaju pilnika.
– A jak poradził sobie inwestor?
– Ano siedział i dumał, a wtedy podszedł do niego robotnik i obiecał za kilka tysięcy złotych, co wówczas było przypuszczam dobrą tygodniówką, poradzić sobie z tym problemem, i to przez jedną noc.
– I udało się?
– Oczywiście. Gdy rano inwestor wszedł do piwnicy, po kamieniu nie było nawet śladu.
– Jak oni to zrobili?
– Biznesmen też chciał się dowiedzieć i robotnik za drugi plik banknotów wyjaśnił. Rozebrali podłogę, wykopali dziurę, wrzucili kamień i zasypali.
– Polak potrafi – powiedziałem w zadumie.
– To prawda – uśmiechnął się. – Najważniejsze, to wykazywać się pomysłowością i prawidłowo wyciągać wnioski.
– Sądzi pan, Szefie, że uda nam się odnaleźć "Niemą Księgę" wcześniej, zanim te dwie miłe dziewczyny trafią na nią pierwsze?
– Czy uda się? – zastanowił się chwilę. – Sądzę, że istnieją pewne szanse… Spróbuj postawić się na miejscu cadyka Storma. Idzie wojna, albo jeszcze gorzej, już jest wojna. Zostałeś zamknięty w gettcie. Musisz za wszelką cenę ukryć unikatowy starodruk, czy też raczej należy powiedzieć inkunabuł, bo to słowo pasuje lepiej do ksiąg sprzed 1500 roku…
– Wszystko zależy od tego, kiedy doszedł do wniosku, że musi ukryć księgę. Jeśli wpadł na ten pomysł przed wojną, ewentualnie przed zamknięciem getta to mógł oddać ją na przechowanie znajomemu Polakowi, lub zdeponować w skrytce bankowej.
– Tego raczej nie zrobił. W czasie pierwszej wojny światowej najeźdźcy rozpruwali depozyty bankowe rabując zawartość. Wobec tego mógł ukryć u znajomych lub w skrytce na terenie miasta. Na przykład w katolickim kościele. Widziałem kiedyś film, gdzie przestępcy zrabowane medale schowali pod obluzowaną deską konfesjonału.
– No cóż, pozostaje zastanowić się czy cadyk chodził do kina. Właściwie dlaczego by nie? Religia mu chyba nie zabraniała… Ale ten film to chyba dość świeża produkcja?
– No niestety…
– Wobec tego załóżmy dwa warianty: po pierwsze ukrycie księgi przed wojną. Po drugie w czasie wojny. Do pierwszego wariantu mamy dwie możliwości. W mieście, lub u zaufanego człowieka. A w czasie wojny?
– No cóż. Na terenie getta nie miał zbyt wielu możliwości. Po pierwsze skrytka w domu, co jednak wykluczyły badania muzeum przed przystąpieniem do remontu. Po drugie u kogoś zaufanego, tylko kogo mógł wytypować? Zapewne domyślał się, że czeka ich prawie wszystkich śmierć. Chyba, że jako bełszen-tow, cudotwórca, był w stanie określić kto przeżyje wojnę…
– Tu już zapuszczamy się trochę za daleko – uśmiechnął się Szef. – Jeszcze trochę, a ściągniesz tu Ignacego Rzeckiego i puścisz tropem księgi… Zachowajmy umiar i racjonalizm myślenia.
– Dobrze. Nie ukrył tego zapewne w żadnej z synagog, bo w getcie przebywali także Żydzi wysiedleni z Trzeciej Rzeszy; musieli opowiadać, jak Niemcy niszczyli tam ślady żydowskiej kultury. Wykonanie skrytki w jakimś miejscu publicznym raczej nie wchodzi w grę… Mam pewien pomysł – zapaliłem się. – A gdyby tak na cmentarzu? Ludzie marli tu z głodu, brakowało lekarstw na najbanalniejsze choroby. Umiera ktoś z mieszkańców jego domu. Więc cadyk umieszcza w trumnie księgę. Po wojnie wystarczy, że odnajdzie grób, dokona ekshumacji zwłok…
– Dobrze, a teraz sam zastanów się nad błędami swojego rozumowania. A popełniłeś co najmniej trzy.
– Hmm…
– Po pierwsze, Żydzi najczęściej obywali się bez trumien. Tradycyjny pochówek wyglada tak, że zwłoki zawija się w całun. Ale przyjmijmy, że krakowscy byli nieco zasymilowani i grzebali się w trumnach. Teraz drugi problem. Tu było getto, więc były poważne problemy z opałem. Skądinąd wiem, że w takich przypadkach ludzie palili meble, rozbierali parkiet, wyłamywali belki na strychach, wyrywali podłogi… Marnować deski na trumnę? Wracamy więc do całunu. Po trzecie nawet zakładając, że zrobili trumnę, to jak odnaleźć później ten grób? Niemcy zakazywali wystawiania macew. Były też problemy z kamieniem. Nawet, jeśli hipotetycznego nieboszczyka pogrzebano w grobowcu rodzinnym, to istniało ryzyko, że hitlerowcy wcześniej czy później zniszczą cmentarz. Wystarczyłoby, że by zabrali nagrobki. I szukaj wiatru w polu. Po piąte nie wiem, czy nawet cadykowi pozwolono by naruszać spokój zmarłych. Po szóste wreszcie, księga musiałaby przeleżeć w grobie przez kilka lat. Musiałby ją bardzo starannie zabezpieczyć.
– Czyli mój pomysł jest do niczego – westchnąłem.
– Nie koniecznie. Mógł zakopać księgę na cmentarzu, albo ukryć ją w którymś z grobów, tylko zastanówmy się nad takim problemem. Czy ukrywał to dla siebie czy dla potomności?
– Mógł przypuszczać, że nie przeżyje wojny – zawyrokowałem. – W takim przypadku pozostawiłby wskazówkę, umożliwiającą dotarcie do księgi. A być może także do innych skarbów z jego biblioteki.
– Właśnie. Ciągle zastanawiamy się nad miejscem ukrycia jednego dzieła, a przecież było ich więcej.
– Cała trumna książek?
– Albo wiele oddzielnych skrytek. Natomiast wskazówka umożliwiająca dotarcie do tych skarbów piśmiennictwa… Przypuszczam, że nasze drogie przeciwniczki dotarły do niej, ale nie wiedzą jak ją ugryźć.
– Szyfr?
– Właśnie. Szyfr. Przecież takich rzeczy nie pisze się wprost. Tylko gdzie go przeczytały?
– Odnajdźmy je i zapytajmy – zaproponowałem. – Skoro same nie są w stanie go złamać, to niech udostępnią nam. Może my zdołamy go rozgryźć, a potem kto pierwszy dotrze do kryjówki, ten lepszy.
– Nie sądzę, żeby się zgodziły. Nie zapominaj, że dla nas to tylko intelektualna zabawa, a dla nich jedyny znany im sposób dotarcia do atanatora. I to sposób bardzo niepewny. Nie będą chciały pozbyć się nawet tej niewielkiej przewagi.
– Musimy jakoś je przechytrzyć. Stanisława kupiła w antykwariacie dziesięć książek. Może w nich znalazły jakiś ślad.
– Wygląda mi to nieciekawie, ale nie można zlekceważyć tego tropu – Szef wytarł usta serwetką. – Wobec tego gnaj do Biblioteki Jagiellońskiej. Zobacz, co da się zrobić.
Kiwnąłem głową i poszedłem.
– Oto zamówione książki – bibliotekarz podał mi spory stosik oprawionych tomików. – I proszę wpisać się do książki czytelników.
Na rejestrze leżał czarny długopis. Wpisałem się na wolnym miejscu. Machinalnie rzuciłem okiem na stronę i nieoczekiwanie moją uwagę przykuł wpis wykonany, sądząc po dacie, poprzedniego dnia. Od pozostałych odróżniał się kolorem. Ktoś posługując się wiecznym piórem naniósł swoje nazwisko. Stanisława Kruszewska. Rzuciłem okiem w następną kolumnę i zapamiętałem tytuł dzieła, z którego korzystała.
– Czy dostanę tu czysty blankiet rewersu? – zapytałem, a otrzymawszy takowy naniosłem nań pospiesznie dane.
Siadłem i w oczekiwaniu na najnowsze zamówienie przeglądałem książki. Tylko w jednej był indeks osób, ale nie znalazłem żadnego Storma. Zacząłem kartkować tomiki, przelatując tekst wzrokiem, tak jak tego uczył mnie kiedyś ojciec. Miałem nadzieję, że mignie mi gdzieś nazwisko cadyka i niebawem je znalazłem. Autor wspominał, że przed samym wybuchem wojny Salomon Storm miał wizję wyludnionego Kazimierza. Szukałem dalszych informacji, ale nic więcej nie znalazłem. Być może po prostu kartkując przegapiłem nazwisko. Minęła godzina.
Udałem się do stanowiska dyżurnego odebrać zamówione materiały. Obłożony w tekturowe okładki "Midrasz" – żydowskie czasopismo młodzieżowe. Czego mogła szukać wewnątrz tajemnicza Stasia? Siedziałem i w zadumie kartkowałem kolejne zeszyty. Nieoczekiwanie natrafiłem na artykuł. Włosy stanęły mi niemal dęba, a oczy wyszły z orbit.
Z otwartym numerem w ręce poszedłem do dyżurnego.
– Czy istnieje tu możliwość wykonania ksero?
Gdy wszedłem do pokoju hotelowego, Szef siedział na łóżku i studiował w zadumie kupioną przeze mnie książkę o Sędziwoju. Na mój widok odłożył ją.
– Co się stało? – zapytał. – Wyglądasz, Pawle, jakbyś zobaczył ducha.
– Jesteśmy, Szefie, największymi frajerami pod słońcem.
– No, nie wszyscy – zaprotestował z godnością. – Czego się dowiedziałeś?
– Proszę – podałem mu odbitą na ksero kartkę.
– "Pracownicy Żydowskiego Instytutu Historycznego dokonali w ostatnich dniach badań naukowych w tunelu łączącym Stare Miasto w Warszawie z Fortem Legionów. Zimą ubiegłego roku dwaj pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki, Paweł Daniec i Tomasz NN., odnaleźli wejście do korytarza, kryjącego przedwojenny depozyt skarbów Muzeum Narodowego. W jednym z bocznych odgałęzień natrafili na kryjówkę z czasów drugiej wojny światowej, a w niej zwłoki mężczyzny i pewną ilość rytualnych judaików. O znalezisku powiadomili gminę żydowską w Warszawie. Przeprowadzenie badań do czasów skatalogowania i zewidencjonowania odkrytego skarbu było poważnie utrudnione. Dopiero w zeszłym tygodniu do kryjówki dopuszczono pracowników Instytutu. Na miejscu w lochu znajdował się szkielet mężczyzny lat około czterdziestu. Znaleziono przy nim kilkanaście przedmiotów rytualnych, oraz księgę "Sefer Jecirach" pochodzącą z czternastego wieku, spisaną zapewne w kręgu chasydów szkoły reńskiej. Manuskrypt przetrwał w ogólnie niezłym stanie. Jest to najstarszy egzemplarz tego dzieła znajdujący się na terenie Polski. Dzięki ugodzie z MKiS przeszedł na własność Bibliotki Narodowej, zostanie jednak przekazany w depozyt Instytutowi. Ekslibris po wewnętrznej stronie okładki pozwolił zidentyfikować właściciela książki – cadyka Salomona Storma z Krakowa. Ostatnia strona pokryta jest notatkami, poczynionymi zapewne przed śmiercią przez ukrywającego się. W kryjówce odnaleziono także siedemnastowieczną lampę chanukową, ozdobioną po drugiej stronie dedykacją. Także ona potwierdza tożsamość zmarłego. W chwili obecnej trwają próby odczytania notatek, co być może pozwoli ustalić okoliczności śmierci cudotwórcy" – przeczytał Szef. – No, to żeśmy sobie Pawle sami grób wykopali. Kiedy to opublikowano?
– Prawie rok temu. A nasza droga przeciwniczka czytała to wczoraj.
Szef popatrzył na zegarek.
– Dochodzi osiemnasta. Pewnie już nikogo nie złapię, ale trzeba spróbować.
Wyjął z kieszeni notatnik i dłuższą chwilę szukał numeru telefonu. Wreszcie ujął w dłoń słuchawkę. Wyszedłem, żeby zapewnić mu konstytucyjne prawa poufności rozmów. Wróciłem po dziesięciu minutach. Szef wyglądał na zmęczonego.
– Co się udało ustalić?
– No cóż. Zażądałem, żeby nie udostępniali księgi nikomu, ale spóźniłem się. Dwadzieścia minut temu pojawiła się u nich sympatyczna blondynka z warkoczem i wymachując jakimś upoważnieniem poprosiła o wykonanie kserokopii ostatniej strony. Zrobili jej na poczekaniu. Poprosiłem, żeby zeskanowali i posłali nam pocztą elektroniczną.
– Jak mogła być jednocześnie w Krakowie i tam? – zdziwiłem się.
– To proste. Pociąg z Krakowa jedzie do Warszawy niecałe trzy godziny. Obejrzały z nami ekspozycję, a potem obie, albo tylko jedna z nich wskoczyła do pociągu i zdążyła wykonać ksero. Na Wawelu byliśmy o pierwszej. Na szesnastą mogła być już w stolicy.
– Wyprzedzają nas, Szefie.
– Nigdzie nie jest powiedziane, że księga kryje tajemnicę miejsca ukrycia biblioteki – uśmiechnął się.
Zamyśliłem się, a potem popatrzyłem na zegarek.
– Chyba wybiorę się na dworzec – powiedziałem.
– A to po co?
– Dedukuję, że panna Kasia, bo to ona nosi warkocz, wróci pociągiem, który z Warszawy odchodzi około osiemnastej, a tu jest koło dwudziestej pierwszej.
– Tak bardzo chcesz znowu dostać łomot?
– Poproszę, żeby udostępniła mi ksero.
– Zły pomysł – pokręcił przecząco głową. Przecież jutro też będziemy je mieli.
– Przez noc mogą złamać szyfr, a rankiem udać się na cmentarz i wykopać skrzynie.
– Popełniasz podstawowy błąd. – uśmiechnął się. – Założyłeś, że to jednak zostało zakopane na cmentarzu. Brak ci elastyczności myślenia. Za bardzo przywiązujesz się do hipotez, które mogą być błędne…
– A pan, Szefie, popełnia błąd wyraźnie lekceważąc przeciwnika.
– Wszyscy popełniamy błędy – uśmiechnął się. – Możliwe, że one także…
Położyliśmy się spać.