W jednej z pierzei rynkowych odkryliśmy zabawny lokalik o nazwie "Tawerna pod Jagnięciem".
– Mają ludzie pomysły – Pan Samochodzik pokręcił zdumiony głową – Pięćset kilometrów od morza urządzać tawernę.
– Może to dla marynarzy rzecznych? – zapytałem.
Tawerna urządzona była w głębokiej piwnicy. Wystrój wnętrza odpowiadał nazwie. Na ścianach wisiały skrzyżowane wiosła, lampy udające okrętowe oraz kawałki sieci. Z magnetofonu w kącie leciały szanty. Szef zamówił dla siebie bigos, a ja frytki z kiełbasą.
– Nie ma to jak proste marynarskie jedzenie – zażartowałem.
– No i co o tym myślisz? – zagadnął.
– Te cielęta zwariowały – powiedziałem – Kamień Filozoficzny. Koń by się uśmiał.
– Oczywiście, że zwariowały, ale w interesujący sposób. I dzięki ich obłędowi nasze zasoby biblioteczne trochę się wzbogaciły.
Zamyśliłem się.
– Czy to możliwe, żeby dwie dziewczyny spokrewnione ze sobą zwariowały w ten sam sposób? – zapytałem – Coś mi to grubymi nićmi szyte…
– Grubymi nićmi? Hmm. To może być rodzinne. U arystokracji na skutek mieszania się stosunkowo niewielkiej puli genów dochodziło do przerasowienia i defektów genetycznych w postaci dewiacji umysłowych…
– To one twierdzą, że są kuzynkami – powiedziałem.
– Załóżmy, że mówią prawdę – uśmiechnął się.
– A jeśli nie?
– Ale po co niby miałyby kłamać na temat swoich więzów pokrewieństwa? Czy to im w czymś pomaga, albo jakoś nam szkodzi? Kłamstwo zawsze zajmuje więcej czasu i wysiłku niż powiedzenie prawdy. Daltego sądzę, że są kuzynkami. Wprawdzie podobieństwo jest dość nikłe, ale jest.
– Ja tam się nie dopatrzyłem – westchnąłem – Ano zostawmy na razie kwestię ich pokrewieństwa. Jeśli mówi pan, że prawda jest prostsza, to przecież absurdem jest…
Uśmiechnął się lekko.
– Widzisz Pawle, często bywa tak, że coś wydaje nam się niemożliwe. Więc nawet tego nie sprawdzamy. Nie sądzę, żeby w ciągu ostatnich trzystu lat ktoś zajmował się alchemią na poważnie.
Popatrzyłem na niego uważnie i z ulgą stwierdziłem, że żartuje.
– Jak wygląda taki Kamień Filozoficzny? – zapytałem.
– Wedle dzieł znanych alchemików występuje w dwu odmianach. Jako czerwony lub niebieskawy proszek. Czerwony nazywany jest czerwoną tynkturą, niebieski zazwyczaj nie ma nazwy, choć niektóre dzieła wspominają o białej tynkturze. Istnieje także tynktura płynna, czyli – uśmiechnął się – eliksir nieśmiertelności. Uzyskuje się go w bardzo prosty sposób. Należy trochę Kamienia Filozoficznego rozpuścić w wodzie, krwi lub w Merkuriuszu.
– Co zacz?
– Merkuriusz to uniwersalny rozpuszczalnik, potrafiący strawić wszelkie ciało.
– Skoro Merkury wiązany był z rtęcią to Merkuriusz…
– To zapewne syn rtęci, czyli rtęć w postaci oczyszczonej lub jakiś kwas, do uzyskania którego stosowano sole rtęci, choć szczerze powiedziawszy o takim nie słyszałem… Załóżmy dla uproszczenia, że mamy do czynienia z rtęcią. Pamiętasz, wybitny chemiku, ciekawe zjawisko wiążące się ze złotem i rtęcią?
– Tak. Oba te metale sklejają się ze sobą.
– Właśnie. To jedna z prób, za pomocą których można poznać, czy mamy do czynienia ze złotem. W średniowieczu popularne było złocenie algamatem.
Uniosłem pytająco brwi.
– Zaczynam wątpić, czy ty faktycznie skończyłeś historię sztuki – westchnął Szef – Przyznaj się, kupiłeś dyplom na bazarze?
– Złocenie w ogniu – przypomniałem sobie.
– Ach jak miło patrzeć, gdy twoja twarz rozjaśnia się uśmiechem zrozumienia – zażartował Szef – A więc mielone na pył złoto mieszano z rtęcią tworząc pastę. Pokrywano nią przedmiot, a następnie wypalano go. Rtęć utleniała się, a złoto pozostawało na powierzchni. Należało je delikatnie sklepać i wypolerować. Ludzie ówcześnie żyjący nie rozumieli wielu procesów chemicznych, dlatego wydawało im się, że rtęć pożera złoto, rozpuszcza je w sobie… Jedną z najważniejszych idei alchemicznych była sformułowana już przez hermetystów arabskich idea pierwotnej postaci materii. Za pomocą destylacji z wina uzyskiwali spirytus. Wypróbowawszy go stwierdzili, że jest mocniejszy od wina, z którego powstał, więc nazwali go duchem wina. Zresztą po łacinie spiritus – oznacza "duch". Na drodze destylacji usiłowali wycisnąć ducha z wszystkiego, z czego się dało. Drugą poważną ideą było istnienie ziarna metali. Wytapiając je z rudy obserwowali jak kamienie, na przykład malachit, wyprażone zamieniają się w metal. Sformułowali hipotezę, że w skałach znajduje się nasienie metali, które pod wpływem ogrzania rośnie, zamieniając kamień w inne substancje.
– Rozumiem – kiwnąłem głową.
– Odnosi się to do wszystkich metali.
– Za wyjątkiem złota, bo nie istnieją rudy tego kruszcu – powiedziałem odkrywczo – Złoto w przyrodzie można znaleźć tylko w postaci metalicznej!
– Dlatego też Arabowie szukali nasienia złota. Oczywiście bezskutecznie.
– Czyżby chcieli zasadzić je w czymś innym? – zaciekawiłem się.
– Tak. Od nich właśnie współczesna alchemia przyjęła tezę, że istnieje jakiś rozsadnik, który dodany do dowolnego metalu zamieni go w złoto.
Kiwnąłem głową.
– To brzmi dość logicznie – powiedziałem – Ale maniacy często są logiczni i przekonywujący w swoich wywodach… Czy komukolwiek udało się uzyskać tego ducha, ewentualnie nasienie złota?
– Był taki człowiek – uśmiechnął się Pan Samochodzik. – Nosił nazwisko Seton, ale częściej zwano go Kosmopolitą…
Wstaliśmy od stołu i opuściliśmy gościnny lokal. Szliśmy po kamiennych płytach. Gdy jedliśmy, pokropiło trochę i teraz kamienie były wilgotne. Wicher wył nam nad głową, ale trudno mu było wciskać się w wąskie zaułki.
– Kim był Seton vel Kosmpolita? – zaciekawiłem się.
– Był Anglikiem – uśmiechnął się Szef – Mieszkał gdzieś na wybrzeżu morza. Wedle jednej z alchemicznych legend pewnego dnia na progu jego domu stanął utrudzony wędrowiec, który bez słowa wręczył mu zawiniątko z czerwonym proszkiem i odszedł. Sam Seton wspominał, że dar produkowania Kamienia Filozoficznego wymodlił sobie od Boga. Pierwsza wersja jest dość prawdopodobna, o ile oczywiście odrzuci się jej fantastyczną część. Seton mógł otrzymać tynkturę od kogoś, bowiem w jego życiorysie brak informacji, żeby popisywał się sztuką jej otrzymywania.
– Może produkował ją w jakimś laboratorium, gdzie nie mogło go dojrzeć ludzkie oko? – zauważyłem.
Uśmiechnął się lekko.
– Niewykluczone. A może, podobnie jak wielu posiadaczy tynktury, nie miał pojęcia o jej produkowaniu… W każdym razie, pewnego dnia o skały u wybrzeża jego posiadłości roztrzaskał się holenderski okręt handlowy. Seton pospieszył na ratunek rozbitkom i zabezpieczył ich mienie. Wdzięczny kupiec uratowany z kipieli zaprosił wybawcę do złożenia mu wizyty w Niderlandach. Anglik po roku przybył. Od tej pory dzielnie kroczył przez Europę, odwiedzając różne kraje i we wszystkich pokazując swoją sztukę. Szczególnie cięty był wobec przeciwników alchemii. W obecności niedowiarków dokonywał transmutacji i obdarowywał ich kawałkami złota swojej produkcji.
– Znowu stara dobra metoda z chłopcem ukrytym w skrzyni?
– Raczej nie. Zazwyczaj żądał tygla i metalu nieszlachetnego,
najczęściej ołowiu. Odrobinę tynktury odsypywał w papierek, który wrzucał do tygla. Po stopieniu się zawartości pokazywał leżące wewnątrz złoto. Gdy tygiel ostygł, wydobywał je i dzielił pomiędzy zebranych.
– Hmm… To mi przypomina sztuczkę iluzjonistyczną z cytrynami.
– Proszę? – zdziwił się Pan Samochodzik.
– Mało który iluzjonista ją pokazuje, jest trudna technicznie i wymaga wielu przygotowań.
– Znałem kiedyś pewnego iluzjonistę – uśmiechnął się Szef – Usiłował mi nabruździć we Fromborku… Opowiadaj, jak ta sztuczka wygląda.
– A więc iluzjonista umieszcza w doniczce nasionko. Następnie zaczyna wykonywać wokół tajemnicze gesty, wypowiadać zaklęcia i zachowywać się w podobnie głupi sposób. W trakcie czarów z doniczki wyrasta roślinka, w ciągu kilku minut osiągając wysokość około trzydziestu centymetrów. Pojawiają się na niej listki. Lepsi fachowcy potrafią sprawić, żeby najpierw krzaczek okwitł. Wreszcie pojawiają się owoce. Cytryny lub pomarańcze. Iluzjonista zrywa je i
rzuca widzom. Ci, którzy złapią, mogą się przekonać, że są prawdziwe.
– Niezłe, a jak się to robi?
– Z gumy, trochę grubszej niż balonikowa. Krzaczek jest nadmuchiwany. Zakopując nasionko magik uruchamia mały zbiorniczek z gazem, który nadyma pneumatyczne łodyżki. Owoce są wciągnięte do środka i nadmuchują się wolniej, dopiero gdy krzaczek ma odpowiednią wysokość, a wewnątrz panuje wystarczające ciśnienie. Zaczepione są specjalnymi wentylkami, co umożliwia ich odczepianie bez ryzyka spuszczenia z drzewka gazu. Czarodziej zrywa je z krzaka, a w dłoni podmienia błyskawicznie na prawdziwe i rzuca widowni.
– Sprytne – mruknął Szef – Wiec sądzisz?…
– Tak, Szefie. Seton dodawał coś, może jakieś sole złota, które barwiły zawartość tygla na żółto. Gdy przestygła, wyjmował ze środka lipny kruszec, który w jego dłoni zamieniał się w prawdziwy. Dużo tego rozdał?
– Kilka kilogramów.
– To bez sensu. Musiał być chyba bogatym człowiekiem.
Szef uśmiechnął się.
– To bardzo proste. On po prostu inwestował.
– Inwestował rozdając złoto? To najgłupszy sposób lokowania pieniędzy…
Roześmiał się.
– Pawle, Pawle, od razu widać, że jeszcze nie zetknąłeś się z ludzką podłością…
– Miałem okazję – musnąłem dłonią bliznę na ręce, pozostawioną przez nóż bandyty.
– Seton pracował nad swoją legendą. Szukał na kontynencie naiwnego jelenia gotowego wyłożyć znaczną sumę na jego "badania naukowe"… Rozdawał złoto, przeprowadzał publicznie transmutacje metali, jak przypuszczasz na zasadzie podobnej do tricku z pomarańczami. Wkrótce zdobył odpowiedni rozgłos. Wtedy podjął decyzję o zdobyciu odpowiedniego protektora. Zaczął od wizyty na
dworze znanego nam już miłośnika alchemii Fryderyka Wirtemberskiego… Uzyskał od niego znaczne fundusze na eksperymenty alchemiczne, ale widocznie życie w cieniu żelaznej szubienicy wpływało nań depresyjnie, bowiem pewnej nocy wyparował, uwożąc ze sobą fundusze na badania.
– Po tylu przygodach nie dziwię się, że książę był cięty na hermetystów – uśmiechnąłem się.
– Wyzwoliwszy się spod władzy sponsora Kosmopolita przybył do Saksonii, na dwór elektora Christiana II. Elektor był przeciwnikiem alchemii, w przeciwieństwie do swojego ojca i dziada, którzy na eksperymenty przetracili sporą część skarbca księstwa. Seton zademonstrował transmutację i poprosił o sponsorowanie dalszych badań. I tu niestety chciwość go zgubiła. Książę, widząc transmutację, nieoczekiwanie uwierzył w możliwość przemiany ołowiu w złoto, ale zamiast wyłożyć gotówkę kazał uwięzić pechowego hermetystę i poddać torturom w celu uzyskania przepisu na wytwarzanie Kamienia Filozoficznego. Seton zniósł tortury bardzo mężnie, nie zdradził sekretu pomimo że trwały trzynaście miesięcy. Elektor usiłował przekonywać go prośbami i groźbami, ale ten milczał.
– Hmm. Jeśli otrzymał tynkturę od kogoś, to może po prostu nie umiał nic powiedzieć na temat jej otrzymywania?
– Czegoś takiego można się chyba domyślać – uśmiechnął się Szef – Mało kto zniesie długotrwałe tortury, zwłaszcza wobec pomysłowości naszych przodków…
– I jak się skończyła ta pechowa historia?
– Tragicznie. Z Polski przyjechał na dwór elektora nasz alchemik Michał Sędziwój. Uzyskał widzenie z kolegą po fachu i zapewne doszli do wstępnego porozumienia, bowiem nasz rodak sprzedał swój majątek w kraju, a uzyskane fundusze przeznaczył na korumpowanie złożonej z czterdziestu ludzi straży pilnującej Setona. Zabiegi trwały kilka tygodni, aż wreszcie udało mu się zorganizować ucztę u naczelnika więzienia. W czasie uczty wszyscy pili wino, a potem, jak to w bajkach bywa, zasnęli snem twardym. Wtedy Sędziwój wstał od stołu, odczepił klucze od pasa strażnikowi i wydobywszy kolegę z lochów uwiózł go pospiesznie ku niedalekiej polskiej granicy. Zatrzymali się w Krakowie. Niestety rany zadane podczas tortur były tak poważne, że Seton po kilku tygodniach zmarł. Usiłował leczyć się eliksirem życia, uzyskanym poprzez rozpuszczenie tynktury w merkuriuszu, ale to tylko pogorszyło jego stan. Za uratowanie życie podarował Sędziwojowi sporą część proszku, ale odmówił przekazania sekretu robienia Kamienia.
– Chyba faktycznie go nie znał – westchnąłem.
– Po śmierci, Setona pogrzebano w kościele Dominikanów, zaś jakiś czas potem Sędziwój ożenił się z jego żoną Teresą. Przypuszczalnie od niej uzyskał resztę proszku. Resztę życia spędził na próbach zrozumienia, czym właściwie jest substancja, która wpadła mu w ręce.
– Jeśli Seton był oszustem, to mógł go na łożu śmierci wtajemniczyć w swoje praktyki.
– Albo czuł wyrzuty sumienia i nie wtajemniczył, żeby zabrać ze sobą zło do grobu – uśmiechnął się Szef.
– W jaki sposób alchemicy oszukiwali ludzi? – zaciekawiłem się – Bo metoda Setona z proszkiem, albo ta z dzieckiem ukrytym w skrzyni z pewnością
nie wyczerpują szerokiej gamy możliwości…
– Ludzkość, napędzana żądzą zysku, wspina się na intelektualne wyżyny – uśmiechnął się Szef – Popularną praktyką było pokazywanie monet zamienionych jednostronnie w złoto pod wpływem różnych eliksirów…
– Jak to robiono?
– Och, metoda jest bardzo prosta, choć wymaga pewnych przygotowań. Brano kawałek złotej blachy i wybijano z niej monetę, najczęściej na wzór istniejącego srebrnego talara, lub zgoła nieistniejącą. Następnie wykorzystując fakt, że rtęć przykleja się do powierzchni kruszcu "bielono" ją właśnie metalem Merkurego. Złota moneta przybiera wygląd srebrnej. Wrzucano ją w silny kwas, a musisz pamiętać, że w szesnastym i siedemnastym wieku znano już zarówno kwas siarkowy, jak i azotowy. Rtęć wchodziła w rekację chemiczną i zamieniona w sole metaliczne odpadała od powierzchni kruszcu. Wówczas alchemik triumfalnie wydobywał ją z naczynia i podawał stojącym wokół spragnionym widowiska ludziom. Monetę z reguły niesiono do najbliższego złotnika, który stwierdzał jej wysoką próbę… Innym wariantem tej zabawy było zlutowanie pręta. Część robiono ze złota, resztę z żelaza. Złoto bielono rtęcią, a potem mieszano za jego pomocą naczynie z Kamieniem Filozoficznym, wypełnione w rzeczywistości kwasem. Rtęć ulegała rozpuszczeniu, a widzom mogło się wydawać, że część zanurzona w cieczy zamieniła się w złoto.
– Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, sam pewnie dałbym się nabrać – powiedziałem z uznaniem – Trzeba przyznać, że sprytnie to sobie wykombinowali. A kiedy wyginęli ostatni alchemicy?
– No cóż. W czasach Sędziwoja, a więc w początkach siedemnastego wieku byli jeszcze dość liczni. Stopniowo jednak ich liczba malała. Słynny Józef Balsamo, zwany Caligostro, napisał swojego czasu list do któregoś z książąt kurlandzkich, chyba Jakuba Kettlera, list ze szczegółowym przepisem na Kamień Filozoficzny, ten ciekawy dokument zachował się zresztą… W osiemnastym wieku na dobrą sprawę wymarli. Zastąpili ich chemicy. Na polu oszukiwania bliźnich w osiemnastym i dziewiętnastym wieku prym wiedli hipnotyzerzy, zwolennicy magnetyzmu zwierzęcego i innych obłąkanych nauk. Alchemicy nigdy jednak nie zniknęli bez śladu. Obecnie w Europie Zachodniej istnieje nawet Towarzystwo Alchemiczne.
– Zdumiewające. Przecież mamy dwudziesty wiek!
– I co z tego? – uśmiechnął się – We Francji zarejestrowanych jest czterdzieści dziewięć tysięcy lekarzy i pięćdziesiąt tysięcy jasnowidzów oraz wróżek…
– Rozumiem przepowiadanie przyszłości, ale alchemia – skrzywiłem się.
– Widzisz, Pawle, w jądrze naszego Słońca pod wpływem morderczej grawitacji zachodzą procesy syntezy pierwiastków. Wodór staje się helem, hel węglem. Podczas wybuchów gwiazd supernowych powstają także metale ciężkie. Uran, złoto, platyna… Do przemiany pierwiastków potrzeba jest przypuszczalnie mordercza grawitacja i temperatura. Wyobraź sobie teraz, że dostarczasz nie gigantycznej ilości energii naraz, tylko niewielkich, a za to latami. Jest jakieś doświadczenie alchemiczne, opisane przez średniowiecznych angielskich mnichów, w którym oliwnym kagankiem podgrzewa się mieszaninę siarki z czymś jeszcze, chyba z rtęcią. Podgrzewanie miało trwać dwa lata bez przerwy i w wyniku tej operacji miano otrzymać złoto, bez pomocy Kamienia Filozoficznego.
– Hmm. Czy zakon ten był bardzo majętny?
– No cóż, w sprawozdaniu zawarta była informacja, że biorąc pod uwagę ceny oliwy, produkcja złota tym sposobem jest nieopłacalna.
– Można by to sprawdzić – uśmiechnąłem się. – Zbudować piecyk z termostatem, gaz jest w kuchenkach. Po dwóch latach będę wiedział…
Szef uśmiechnął się.
– Pawle, Pawle – zapomniałeś o jednej rzeczy.
– O czym?
– Gaz jest w kuchence, ale płynie z sieci.
– No właśnie, jest dostępny bez przerwy…
– A rachunek za gaz? Pamiętasz, jak ładowałeś akumulator piły? A teraz policz, ile gazu pójdzie przez siedemset dni ciągłego podgrzewania…
Umilkł, a ja zamyśliłem się.