Gabinet wicedyrektora Lucjusza był dość ciemny. Całą jedną ścianę zajmował regał sklecony z różnych przypadkowo zebranych desek, zastawiony ciasno dziesiątkami książek. Kilka przedwojennych foteli otaczało niewysoki stolik. Na biurku stał komputer.
– Wygodnie się siedzi? – uśmiechnął się stary muzealnik.
– Bardzo – powiedział Szef. – Gdzie je pan zdobył?
– Cóż, pewna pomylona staruszka zapisała je naszemu muzeum. Sądziła, że to bezcenne antyki. Nie wypadało odmówić, ale nie mamy ekspozycji mebli z lat międzywojennych, więc na razie wykorzystujemy je w tak prozaiczny sposób – uśmiechnął się.
– Porozmawiajmy o sprawie, która nas tu sprowadza – zaproponował Pan Samochodzik.
Nasz gospodarz wyjął z szuflady list napisany na ręcznie czerpanym papierze.
– Oto nasza zagadka – powiedział. – Zwróćcie panowie uwagę jaka piękna kaligrafia. Każda literka dopracowana.
– Odciski palców? – zapytałem.
– No cóż. Cała masa. Trzech różnych osób. Tyle tylko, że nie figurują w rejestrach policyjnych. A nie sprawdzimy przecież, jakie linie na paluszkach mają wszyscy mieszkańcy Krakowa.
Poskrobałem się w zadumie w głowę.
– Może dać ten list grafologowi – zaproponowałem
– Myśleliśmy o tym, ale policyjni są strasznie zawaleni robotą. Musielibyśmy czekać przeszło dwa miesiące na odpowiedź.
– Mam przyjaciela, który się tym amatorsko zajmuje – powiedziałem. – Z tego co wiem, głównym źródłem jego utrzymania jest badanie listów motywacyjnych wysyłanych do kilku dużych firm.
– Próbuje z kroju pisma wyczytać czy dany człowiek nadaje się na pracownika? – uśmiechnął się pan Lucjusz. – Jeśli nie kosztowałoby to zbyt dużo…
– Dla mnie zrobi to gratis. Jest mi winien przysługę.
– Tam jest skaner. W komputerze jest modem, gdybyś chciał mu to przesłać przez sieć – wskazał gestem.
– Ja jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tych nowoczesnych środków komunikacji – westchnął Szef.
– Ja musiałem. Ostatecznie jestem tu wicedyrektorem, muszę być kompetentny – uśmiechnął się.
Zabrałem się do dzieła. Położyłem list na płycie skanera, uruchomiłem podgląd.
– Nie ma pan teorii kto mógł zapragnąć wejść w posiadanie atanatora? – zapytał Szef.
– Mam – westchnął. – Ale jest ona tak skrajnie nieprawdopodobna, że darowałem sobie sprawdzanie jej wiarygodności.
– Nasz kolega po fachu Sherlock Holmes – zacząłem.
Dokończenie zdania przerwał mi wybuch homeryckiego śmiechu. Rechotali obaj. Wreszcie Szef opanował się z wysiłkiem.
– Mów, mów, przepraszam…
– Nic nie szkodzi, Szefie. Detektyw uważał, że jeśli wykluczy się wszystkie rzeczy niemożliwe, to pozostałe, nawet jeśli będą mało prawdopodobne, muszą być prawdziwe.
Pan Lucjusz kiwnął głową w zadumie.
– No dobrze. Jakiś miesiąc temu spotkałem w muzeum dwa sympatyczne cielątka w wieku około osiemnastu-dziewiętnastu lat. Szczerze mówiąc, jedna z nich mało mnie nie przyprawiła o zawał, bo wyglądała dokładnie jak dama sportretowana na jednym z wiszących w tej sali obrazów…
Słuchałem go przygotowując pocztę do wysłania.
– Sprawdziłem wszędzie, nawet do książki telefonicznej zajrzałem – dokończył. – W Krakowie nie ma żadnych Kruszewskich.
– A dlaczego pan sądzi, że była z Krakowa? – zaciekawiłem się. – Skoro sam pan wspomniał, że miała dziwny, jakby kresowy akcent…
– Dlatego tak sądzę, wielki detektywie, – uśmiechnął się z politowaniem – że powiedziała, iż czasem lubi wpaść i popatrzeć sobie na ten obraz. Z tego wydedukowałem, że musi mieszkać gdzieś niedaleko. Bo przecież nie będzie jechała przez pół Polski tylko po to, żeby wpaść do muzeum. Zwłaszcza, że nie potrzebuje nawet kopii tego obrazu. Wystarczy, że popatrzy w lustro.
Kiwnąłem głową.
– Może mieszkać gdzieś daleko, ale chodzić do liceum w Krakowie – zasugerował Szef. – Albo studiować…
– Chyba ciut za młoda. No chyba, że jest na pierwszym roku – powiedział pan Lucjusz. – Tak więc te dwie dziewczyny były jedynymi, od których kiedykolwiek słyszałem pytanie o to urządzenie.
– Jak wygląda ten atanator? – zainteresowałem się.
– Chodźcie, pokażę wam – uśmiechnął się.
Wstaliśmy. Magazyn muzealny urządzony był na strychu. Gospodarz otworzył ciężkie stalowe drzwi i wkroczyliśmy pomiędzy regały zastawione gęsto drewnianymi skrzyniami i tekturowymi pudłami.
– Nie mamy tu właściwie nic cennego – powiedział. – Kilka starych zastaw stołowych, setki świeczników z różnych epok, trochę secesyjnych sreber i całą kupę przedmiotów codziennego użytku z ubiegłego wieku i początków naszego. Nie wystawiamy ich, no za wyjątkiem niewielkich wystaw tematycznych od czasu do czasu. A oto i nasz eksponat.
W kącie magazynu stało coś w rodzaju blaszanego piecyka typu koza. Czarne blachy poznaczone były wżerami w miejscach, gdzie troskliwa ręka uzbrojona w nasączoną naftą szmatkę usunęła rdzę. Od spodu znajdował się zbiornik na oliwę, wykonany z pociemniałego mosiądzu. Dyrektor otworzył pokrywę, osadzoną na zawiasach i naszym oczom ukazało się wnętrze piecyka.
Ścianki, jak się okazało, wykonane były z dwu warstw blachy, pomiędzy które ubito glinę. Od długiego użytkowania wypaliła się na czerwono-czarny kolor. W głębi pieca na warstwie piasku leżało szklane jajo zaopatrzone w wentyl. Szkło było lekko zielonkawe, pełne pęcherzyków. Z jednej strony trochę się zaklęsło, jakby zbyt wysoka temperatura spowodowała częściowe stopienie się jaja.
– Więc za tą kupkę pordzewiałych blach oferowano bezcenny starodruk? – zdumiałem się. – Na miejscu muzeum nie wahałbym się ani minuty!
Stary kustosz westchnął.
– Panie Tomaszu – powiedział – Skąd pan wytrzasnął tego swojego pomocnika?
– Wyszedł pewnego dnia z krzaków ubrany w dres Adidasa.
– Czy miał telefon komórkowy i kij do bejsbola? – zaciekawił się pan Lucjusz. – Wyobraź sobie, młody człowieku, że ta kupka pogiętych blach to jeden z dwu istniejących na świecie autentycznych pieców tego typu pamiętających siedemnasty wiek. A nasz jest jedynym kompletnym.
– Przepraszam – powiedziałem ze skruchą.
– Ale starodruk, albo przynajmniej jego kopię warto by zdobyć – powiedział Szef. – Jak możemy skontaktować się z nadawcą listu?
– Na Plantach, niedaleko od Barbakanu znajduje się stary dąb. Częściowo wypróchniał, dziura zabezpieczona jest siatką. Nadawca polecił umieścić odpowiedź za nią.
– Mam plan – powiedziałem. – Zostawimy wiadomość, że się zgadzamy.
Szef popatrzył na mnie zaciekawiony.
– I co dalej?
– Ustalimy miejsce przekazania. Wymienimy manuskrypt na odpowiednio zmodyfikowany piecyk typu "koza", ze szklanym słojem umieszczonym wewnątrz. Jeśli wymieniający potem się zorientuje, to oddamy mu jego starodruk, oczywiście uprzednio wykonawszy kopię.
– Trochę to nieetyczne – mruknął gospodarz.
– Skrajnie nieetyczne – westchnął Pan Samochodzik. – Czy masz jeszcze jakieś równie dobre pomysły?
– Ten jest niezły – pan Lucjusz podniósł głowę. – Ale zrobimy to trochę godniej. Żadnego piecyka typu koza. Zaproponujemy wymianę. Prawo do skopiowania starodruku, w zamian za prawo do skopiowania piecyka.
– Choroba, to mi nie przyszło do głowy – powiedziałem ze skruchą.
– Trzeba mieć tu – Szef puknął się palcem wskazującym w czoło. – A nie tylko tu – zgiął ramię parodiując gest powszechnie znany z pokazów kulturystycznych.
– A jeśli właściciel traktatu nie zgodzi się na naszą propozycję? – zapytałem.
– Wówczas wymyślimy coś innego – powiedział Szef. – Proponuję przygotować list.
Uśmiechnąłem się w skrytości ducha. Wiedziałem już, co będę robił dzisiejszego popołudnia.
Padał deszcz, gdy za kratkę we wskazanym miejscu wsunąłem kopertę. Rozejrzałem się, czy nikt mnie nie śledzi, ale nikogo nie było widać. Wycofałem się i usiadłem na ławeczce stojącej opodal. Założyłem specjalne okulary. Ich szkła były od środka napylone do połowy srebrem, dzięki czemu mając je na oczach można było patrzeć do tyłu. Za to dużo gorzej patrzyło się od przodu. No cóż, coś za coś. Rozłożyłem sobie gazetę i udawałem, że czytam. Nie był to chyba najrozsądniejszy pomysł, bo szybko przemiękła od deszczu a potem rozpadła się. Minęły cztery godziny. W tym czasie alejką przeszło kilka osób, ale żadna nie zakręciła w stronę drzewa. Wreszcie gdy prawie traciłem nadzieję, na ścieżce pojawiła się niewysoka postać ubrana w jasną kurtkę przeciwdeszczową. Szła nienaturalnie powoli. Wyczułem w tym fałsz. Podczas deszczu nikt nie spaceruje sobie bez celu. Każdy spieszy się do domu, albo w inne miejsce gdzie może liczyć na suchy kąt i odrobinę herbaty. Postać zakręciła w stronę drzewa. Po chwili dłoń wyłowiła kopertę z listem zza siatki. Wstałem i ruszyłem szybkim krokiem w tamtą stronę. Odbiorca przesyłki nie spieszył się, nie zauważył mnie. Rozpruł palcem kopertę i czytał list. Podkradłem się bardzo cicho. Dopiero gdy byłem nie dalej niż metr od dziupli, czytający usłyszał mnie. Rzucił list na ziemię i z miejsca przyjął postawę obronną. Szeroki kaptur zasłaniał twarz.
– Możemy porozmawiać? – zagadnąłem.
– W żadnym wypadku!
Stała przede mną dziewczyna. Akcent nie pozwalał mieć wątpliwości, pochodziła z Kresów.
– Nalegam – powiedziałem.
– Z drogi – zażądała kierując się prosto na mnie.
Wyciągnąłem rękę. Zaatakowała z szybkością kobry i zwinnością kota. Rąbnąłem plecami w mokre listowie dobre dwa metry dalej. Usiłowałem wstać, gdy nieoczekiwanie niewielka stopa obuta w biały adidas przygniotła moją pierś z powrotem do ziemi.
– Nie uczyła cię mamusia, że to bardzo niegrzecznie przeszkadzać damie w lekturze listów? – zapytała.
Zamiast odpowiedzieć złapałem ją za stopę specjalnym chwytem i pociągnąłem skręcając jednocześnie. Padając wyprowadziła drugą nogą cios, który rozkwasił mi nos i sprawił, że przed oczyma zatańczyły kolorowe kółka. Poderwaliśmy się jednocześnie. Tym razem zdecydowałem przejąć inicjatywę i wyprowadziłem nogą uderzenie w kierunku jej kolana. Uskoczyła z zadziwiającą łatwością, po czym nieoczekiwanie stwierdziłem, że jej łokieć trafił mnie w splot słoneczny. Przed oczyma rozbłysło mi oślepiająco jasne słońce, a potem zgasło, a ja byłem rozbitkiem z łodzi podwodnej, któremu skończyło się powietrze. Długo nie mogłem złapać oddechu, wreszcie gdy przed oczyma robiło mi się już ciemno zdołałem napełnić płuca ożywczym tlenem. Stwierdziłem przy okazji, że znowu leżę na mokrej ziemi, wśród gnijących liści.
– Nie słyszałeś, że kobiety nie należy bić nawet kwiatkiem? – usłyszałem znowu ten sam miły głos.
– Słyszałem – wymamrotałem. – Chciałbym tylko porozmawiać.
– Nie ładnie tak się narzucać z towarzystwem – powiedziała. – Ale w dzisiejszych czasach mało kto pamięta jeszcze, co wypada, a co nie.
Z trudem dźwignąłem się na nogi. Westchnęła ciężko.
– Sądzę, że powinieneś już iść – powiedziała z udawaną troską. – Zbyt długie siedzenie na ławce w deszczu może się skończyć zapaleniem płuc.
Zrzuciłem idiotyczne szpiegowskie okulary, aby odzyskać pełne pole widzenia.
– Do trzech razy sztuka – powiedziałem przyjmując postawę obronną.
– Trzy razy to już leżałeś na ziemi – powiedziała. – Ale skoro sobie życzysz…
W tej chwili usłyszałem charakterystyczny dźwięk bezpiecznika od jakiejś wyjątkowo dużej spluwy. Lufę ktoś oparł mi za uchem.
– Ładnie to tak napastować bezbronne dziewczęta w parku? – usłyszałem głos.
Ten także należał do młodej dziewczyny. Jej wschodni akcent był słabszy.
– Stasia, daj mi go do końca złomotać – poprosiła moja oprawczyni. – Tylko mu dam małego kopa w zadek, żeby mu wróciła świadomość klasowa i już możemy iść.
Ucisk lufy za uchem zniknął.
– Dobrze, załatw go szybko i idziemy, bo zupełnie przemoknę na tym deszczu – powiedziała ukryta za moimi plecami.
Pierwsza ruszyła w moją stronę. Z trudem opanowałem narastającą panikę. Tym razem byłem wystarczająco skoncentrowany. Zablokowałem pierwszy z jej ciosów. Za drugim razem zdołałem posłać ją na ziemię, zarobiłem jednak jednocześni silny kop w kolano. Leząca poderwała się natychmiast. Kaptur spadł jej z głowy, odsłaniając miłą twarz i gruby, jasny warkocz. Była bardzo ładna i faktycznie nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Chwila zagapienia wystarczyła, by słodkie dziewczę posłało mnie znowu na ziemię. Tym razem wyrżnąłem głową w jakiś korzeń i na dłuższą chwilę straciłem ochotę do kontynuowania znajomości. Tajemnicza Stasia, ciągle trzymając mnie na muszce, podeszła do drzewa i poniosła porzucony list. Czytała go zupełnie spokojnie.
– Ty tego pilnowałeś? – zapytała.
– Chciałem sprawdzić, kto po to przyjdzie – wychrypiałem.
Ciągle miałem problemy z ustabilizowaniem oddechu.
– Kopia nas nie interesuje – powiedziała. – Gdybyśmy zmieniły zdanie, napiszemy kolejny list.
– Mogę go jeszcze raz kopnąć? – zapytała pierwsza zakładając kaptur.
– Przecież leżącego się nie kopie – zaprotestowałem.
Ciągle nie mogłem się podnieść.
– Zostaw. Po co bić, sam zdechnie – oświadczyła Stasia i obie oddaliły się z godnością.
Zastanawiałem się dłuższą chwilę, czy nie spróbować dyskretnie podążyć za nimi, ale zdecydowałem, że na razie mi wystarczy tych atrakcji. Powoli dźwignąłem się na czworaka. Cały przód kurtki zachlapany miałem krwią z rozbitego nosa. Przed oczyma ciągle latały mi kolorowe plamy.
– Stasia – mruknąłem.
Rozkaszlałem się i powoli wstałem. Nieoczekiwanie wśród zmierzwionych liści, które przed chwilą były widownią mojej klęski, spostrzegłem coś błyszczącego. Pochyliłem się, co spowodowało kolejny krwotok z nosa i podniosłem masywny srebrny krzyżyk wysadzany rubinami. Po chwili znalazłem rozerwany łańcuszek i ząb. Zbadałem palcem szczękę, ale jak się okazało miałem wszystkie. Po bliższych oględzinach do mojego zamroczonego mózgu dotarło, że
to świński kieł. Powoli, starając się nie nadwerężać potłuczonego kolana, pokuśtykałem w stronę hotelu.