Popatrzyłem w okna chłostane rzęsistym, jesiennym deszczem. Przed grobem Nieznanego Żołnierza mokli okryci pelerynami wartownicy. Szef zagwizdał pod nosem kilka taktów. Oderwałem wzrok od szklanej tafli i obejrzałem się na niego. Studiował w zadumie wydruk z najnowszymi listami które przyszły pocztą komputerową. Wyglądał na zadowolonego.
– Nie miałbyś ochoty wybrać się do Krakowa? – zagadnął.
– Do Krakowa? – zdziwiłem się. – W sumie dlaczego nie. Sympatyczne miasto. A mamy tam coś do załatwienia?
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.
– Coś się kroi – powiedział. – Może powinniśmy być na miejscu…
– Czyżby widziano Baturę wędrującego krużgankami Wawelu i patrzącego łakomym wzrokiem na arrasy?
– Odpukaj w niemalowane drewno – huknął. – Tylko tego brakowało. Nie, po prostu dostałem ciekawy list.
– Zamieniam się w słuch.
– Miejscowe muzeum dostało propozycję, jak się to mówi, nie do odrzucenia. Ktoś chciał się zamienić.
– O. Czyżby zaproponowano wymienienie jednego zabytku na jakiś inny?
– Dokładnie tak. List zawierał kserokopię pierwszej strony traktatu "O Rtęci", pióra alchemika Sędziwoja oraz rzeczową propozycję wymieniania go na znajdujący się w zbiorach muzeum atanator.
– Co to za traktat i co zacz atanator? – zaciekawiłem się.
Szef westchnął bardzo ciężko i popatrzył na sufit jednocześnie bębniąc palcami po blacie biurka.
– Traktat "O Rtęci" zaginął jeszcze podczas pierwszej wojny światowej – powiedział. – To opis doświadczeń przeprowadzanych z rtęcią.
– Mistrz Sędziwój z Sanoka? – zagadnąłem. – Ten o którym był taki film w telewizji, skończyło się tym, że wsiadał na Pustyni Błędowskiej do UFO.
Szef westchnął bardzo ciężko.
– Nasza kinematografia umiera – zawyrokował. – Dokładnie ten sam. A atanator to specjalny piec alchemiczny. Jedyny zachowany w Polsce egzemplarz znajduje się właśnie w zbiorach muzeum.
– Trudny wybór – powiedziałem. – Zaginiony traktat… Czy to także jedyny egzemplarz?
– Tak się wydaje. W każdym razie pracownicy Biblioteki Narodowej nie zdołali znaleźć ani jednego, a poszukują od pięćdziesięciu lat.
– A więc unikatowa książka za unikatowe urządzenie. Poważny dylemat…
– Nie ma tu żadnego dylematu – powiedział Szef. – Po prostu tego typu zamiany zostały raz na zawsze zakazane przez odpowiednie przepisy.
– Czyżby pracownicy muzeum zrezygnowali z szansy choćby skopiowania unikatowego dzieła?
– Nie. Zaproponowali tysiąc złotych w zamian za możliwość wykonania mikrofilmu. Nie otrzymali odpowiedzi, ale list został podjęty ze skrytki kontaktowej.
Pokiwałem w zadumie głową.
– Tylko co z tego wynika? – zapytałem. – Jak do tej pory nie widzę tu żadnych przesłanek do tego, abyśmy mieli jechać do Krakowa. Ktoś zaproponował wymienienie książki na zabytkowy piecyk. Jeśli jest jej właścicielem, to nie popełnia żadnego przestępstwa. Może dysponować swoją własnością wedle uznania. Choć dziwię się, że zrezygnował z pieniędzy za wypożyczenie do skopiowania. Ale ostatecznie kolekcjonerzy to w większości przypadków świry.
Szef uśmiechnął się.
– Widzisz, wczoraj złożono kolejną propozycję. Tajemniczy nadawca napisał, że jest na tropie słynnej "Niemej Księgi". Zaproponował, że dorzuci ją do poprzedniej oferty.
– Czym jest "Niema Księga"? – zapytałem.
– Cóż. Istnieją dwa dzieła noszące ten tytuł. Templariusze, jeszcze przed likwidacją zakonu, posiłkując się wiedzą alchemiczną uzyskaną w Ziemi Świętej, a wzbogaconą własnymi badaniami, sporządzili słynną "Niemą Księgę". Zbiór kilkudziesięciu akwafort przedstawiających poszczególne etapy produkcji złota. Co ciekawe, w tym okresie w księgach królowały miniatury malowane ręcznie lub obrazki odbijane z drzeworytów. Pierwsze znane akwaforty powstały w latach dwudziestych szesnastego wieku. Te są od nich ponad dwieście lat starsze.
– Producenci złota – mruknąłem.
– Właśnie. Oprócz wielu ciekawych zajęć, zajmowali się alchemią. "Niema Księga" to tylko obrazki. Nie ma pod nimi żadnych podpisów.
– Dedukuję, że to dzieło nie jest unikatowe?
– Jest. W pewnym sensie. W bibliotece Sorbony mają początek. Około jednej trzeciej kart. Obecny król Szwecji poświęcił niemało czasu i pieniędzy aby przez swoich agentów skompletować to dzieło.
– Skompletować? – zdziwiłem się.
– Jeden egzemplarz trafił w początkach dwudziestego wieku do Kopenhagi. Jakiś miejscowy antykwariusz za dychę doszedł do wniosku, że najlepiej będzie sprzedać dzieło po detalu. Wyciął wszystkie karty, oprawił w ramki i posprzedawał.
– Barbarzyństwo! – wyraziłem swoje oburzenie.
– Owszem. Od tamtej pory niektóre zawędrowały nawet do Australii. A pewna część mogła oczywiście ulec zniszczeniu. Król zebrał jak do tej pory około jednej czwartej.
– A skąd wiadomo, ile ich powinno być?
– Strony są numerowane. I znany jest numer końcowej.
– Czy to możliwe, żeby jeden egzemplarz znajdował się w Polsce?
– Autor listu powiedział, że jest na tropie. Nie napisał, gdzie
szuka dzieła.
– – A może chodzi mu o tą drugą? Skoro powiedział pan że są dwie?
– Tak… Druga powstała w siedemnastym wieku, w kręgach powiązanych z różokrzyżowcami. Jak się wydaje stanowi coś w rodzaju bardzo nieudolnego wykonanego z pamięci odpisu z wcześniejszej. Zachowała się w kilkudziesięciu egzemplarzach…
– I jakie byłoby nasze zadanie? – zapytałem.
– Ustalenie osoby oferenta, a potem przekonanie go, aby pozwolił wykonać kopię dzieła Sędziwoja.
Zamyśliłem się.
– Kiedy mielibyśmy wyruszyć?
– Jutro.