Dziewczęta tylko skubały, jakby napięcie nerwów nie pozwalało im jeść.
– Sądzicie, że naprawdę udało wam się otrzymać kamień filozoficzny? – zapytałem.
– Kamień filozoficzny to tylko zabobon – uśmiechnęła się przekornie Stasia. – Ludziom z tytułami naukowymi po prostu nie wypada wierzyć w takie bzdury…
– Jak powinno wyglądać? – zaciekawiłem się. – Zakładając na chwilę, że faktycznie uzyskałyście tynkturę. Czerwona bryłka?
– Ach nie – uśmiechnęła się Stasia. – Istnieje wiele relacji dawnych alchemików oraz przypadkowych ludzi, którym wpadł w ręce kamień filozofów. Van Helmont twierdzi, że był to ciężki proszek koloru żółto-szafranowego, wielu twierdziło, że jest żółty lub złocisty, ale ci najpoważniejsi utrzymywali, że jest barwy płatków maku.
– My też tak uważamy – uśmiechnęła się Kasia.
Po śniadaniu zeszliśmy do piwnicy. Piecyk pokrył się po wierzchu
szronem, ale jajo wewnątrz ciągle było ciepłe. Wydobyłem je ostrożnie przez szmatę i położyłem na specjalnie przygotowanej podstawce.
– Nie wybuchnie? – zaniepokoił się Szef.
– Ma wentylek w korku – uspokoiłem go.
– Ale zatkany – powiedziała Stasia spokojnie. – Ciśnienie mogło
odegrać ważną rolę. – Gdybyś, Pawle, mógł teraz wykręcić zawór…
Założyłem klucz na występy, ale mimo że próbowałem z całej siły, nie chciał drgnąć ani o cal.
– Chyba się zapiekło, albo nawet zalutowało – powiedziałem. -
Ostatecznie temperatura w piecyku była bardzo wysoka…
– Stłuczemy? – zaproponowała Kasia. – Na górze mamy chyba młotek.
– Przynieś – poleciła jej kuzynka. – Zabierz też butelkę, wiesz czego…
Po chwili dziewczyna wróciła z solidnie wyglądającym młotem i zakurzoną flaszką z ciemnego, brązowego szkła. Butelka kojarzyła mi się z apteką. Stasia spokojnie ujęła w dłoń młot.
– Wybacz – powiedziałem zabierając jej śmiercionośne narzędzie. – Może lepiej ja się tym posłużę. A wy wszyscy cofnijcie się na wypadek, gdyby jajo się rozerwało. Nie wiem, jakie może być wewnątrz ciśnienie.
Cofnęli się posłusznie. Przez chwilę ważyłem narzędzie w dłoni, a
potem uderzyłem. Szło było bardzo twarde. Pękło dopiero po trzecim uderzeniu. Przesypałem zawartość do miski. Wewnątrz było sporo rudego pyłu, spieczone grudki jakichś substancji oraz popiół bladego koloru. Pośród tego wszystkiego leżało około dziesięć deko ciemnoczerwonych kryształków. Były drobne jak cukier. Kasia zdjęła z szyi krzyżyk i przekręciła jedno z ramion. Jak się okazało, w wydrążonym wnętrzu krucyfiksu znajdowała się skrytka. Do podstawionej miseczki przesypała odrobinę czerwonego proszku, z wyglądu identycznego jak ten pozyskany z jaja. Nabrała na koniec palca kilka kryształków i dotknęła ich językiem. Skrzywiła się lekko. Potem powtórzyła próbę z nową porcją.
– I jak? – z niepokojem zagadnęła Stasia.
– Bingo! To to samo – powiedziała Kasia.
Napełniła dziurę w środku krzyża proszkiem i zakręciła korek.
– Zapas na przyszłość – powiedziała. – Na kilka stuleci…
Szef podniósł na palcu kilka kryształków.
– Kamień filozoficzny – uśmiechnął się. – Kto by pomyślał.
– Pan nie wierzy – oskarżycielskim tonem powiedziała Kasia.
– Ano, co mam robić – wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się. – Jestem sceptykiem.
– Transmutacja metali jest niemożliwa – poparłem go. – Być może uzyskałyście jakiś związek chemiczny tożsamy z tym, co alchemicy uważali za kamień filozoficzny, ale za jego pomocą nie można zamienić w złoto nawet grama innego metalu.
– Ha, niedowiarki – powiedziała Stasia. – Chcecie przekonać się na własne oczy?
– Z przyjemnością – Szef popatrzył jej prosto w oczy.
– Kasiu, przynieś szklaną salaterkę z wystawy – poprosiła.
Jej kuzynka wbiegła z gracją po schodach na górę.
– Znam wiele sztuczek stosowanych przez dawnych alchemików – powiedział Szef. – Dlatego od razu powiem, że nie uwierzę w grudki złota z rzekomo przetopionego ołowiu.
Zamyśliła się, a potem uśmiechnęła lekko.
– Ma pan przy sobie zapewne klucze od mieszkania w Warszawie -
powiedziała. – Przekona pana transmutacja ich właśnie w złoto?
Wróciła Kasia z salaterką. Szef uśmiechnął się.
– Proszę – odpiął od pęczka jeden z kluczy i podał jej.
Na niewielką miseczkę nalała kwasu i wypłukała w nim klucz. Następnie do salaterki wsypała szczyptę proszku.
– Zobaczycie na własne oczy transmutację metali – powiedziała twardo.
– Ech, wracają dawne dobre czasy – powiedziała Kasia. – Przynieść szklanki?
– Przynieś. Cztery.
Znowu znikła na piętrze.
– A więc do szklanego naczynia wsypujemy szczyptę czerwonej tynktury – powiedziała Stasia. – A potem zalewamy ją merkuriuszem – nalała z butli jakiegoś płynu. Pomimo działającego wyciągu buchnął upiorny duszący smród. Zwiększyła szybkość obrotów wentylatora i po chwili znowu można było swobodnie oddychać.
– Do roztworu wrzucamy przedmiot – klucz chlapnął w ciecz. – Teraz wystarczy poczekać…
Wróciła Kasia ze szklankami.
– Przygotujemy eliksir życia – powiedziała. – Napijecie się z nami.?
Szef skrzywił się.
– Wybaczcie – powiedział. – Ale ważyłyście ten proszek z takich
paskudztw, że chyba nie zamierzacie pić jego roztworu?
Stasia uśmiechnęła się pogardliwie.
– Jak sobie życzycie.
Do szklanek wrzuciły po szczypcie tynktury i zalały płynem z butelki. Proszek rozpuścił się bardzo szybko. Stuknęły się szklankami nad stołem.
– Za następne stulecie – powiedziała Kasia. – Oby nam, droga kuzynko przyniosło wiele nowych ciekawych doświadczeń.
– Miejmy nadzieję, że będzie spokojniejsze niż poprzednie trzy – dodała Stasia, po czym obie wychyliły zawartość. Zaraz też zaczęły się gwałtownie krztusić i najwyraźniej nie mogły złapać oddechu. Zwaliły się na podłogę. Szef złapał się za głowę, a potem przyskoczył do jednej i wetknął jej palec do gardła, by zmusić ją do wyplucia tego, co połknęła. Ja zająłem się drugą. Kasia omal nie odgryzła mi palców. Odzyskiwały oddech.
– Wszystko pod kontrolą – powiedziała Stasia. – Po prostu trochę to dławiące…
– Co to za świństwo – Szef podniósł butelkę. – Surowy eter? Chyba
zwariowałyście.
Przyniosłem z piętra zauważoną podczas śniadania butelkę wody mineralnej. Przyssały się do niej jak cielęta i szybko opróżniły całkowicie.
– Wariatki – skwitował Pan Samochodzik.
– To jest kamień filozoficzny – zaprotestowała Kasia. – Zresztą sami zobaczycie.
Szczypcami wyjęła z miski klucz od mieszkania Szefa. Zmienił kolor. Był teraz złocisty, piękną głęboką barwą. Przypomniał mi się złoty pociąg pod górą Sobiesz i tysiące sztab złota w rdzewiejących wagonach…
Szef obejrzał go obojętnie i przyczepił do pęczka.
– Ładne doświadczenie – powiedział.
Przyszły już do siebie. Na dole silnie cuchnęło, wyciąg nie był w stanie oczyścić piwniczki z wszystkich oparów eteru.
– Chodźmy na górę, bo głowy nas rozbolą – poleciła Stasia.
Z ulgą wyszliśmy na powietrze. Łapałem dłuższą chwilę oddech.
– W czasie okupacji, gdy były problemy z wódką, ludzie tak właśnie się oszałamiali – powiedział Szef. – Szklanka herbaty, a do środka kilkanaście kropli eteru. Na pewno dobrze się czujecie?
– Zupełnie dobrze – powiedziała Kasia. – Nic nam nie będzie.
– Mimo wszystko chyba powinnyście zwymiotować te paskudztwa -
poradziłem im życzliwie.
Stasia uśmiechnęła się.
– Wymiotować eliksirem życia? Chyba zwariowałeś. Będziemy na dniach likwidowały ten sklepik. Może coś was interesuje?
Szef wzruszył ramionami.
– Chyba nic szczególnie…
Kasia pochyliła się nad gablotką i wyjęła ze środka dwa złote zegarki firmy Patek. Oba ozdobione były herbem Leliwa. Przypomniał mi się wrak zegarka kupiony od Admana na Araracie. Miał sobie potrącić z okupu, a tymczasem nie dostał za nas ani grosza. Zawstydziłem się. Postanowiłem wpłacić sto dolarów na rzecz jakiejś kurdyjskiej organizacji i choć w ten sposób uregulować ten dług.
– Weźcie na pamiątkę – powiedziała. – Z tego co wiem, panu ten herb będzie pasował?
Szef uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Moja rodzina od dawna nie używa tytułów, ani herbu – powiedział. – Krew też się trochę wymieszała. Kto dziś pamięta o pochodzeniu…
– My w każdym razie nie zapominamy – uśmiechnęła się Stasia. – Zegarki są na chodzie i jeszcze przez całe dziesięciolecia będą wam służyły.
Szef uśmiechnął się i schował ręce za siebie.
– To byłby dla nas zaszczyt, ale to zbyt drogi prezent – powiedział.
– Weźcie – poprosiła Kasia. – Może kiedyś będziecie chcieli powspominać tę noc alchemików…
Wreszcie Szef z ociąganiem wyciągnął dłoń.
– Dziękuję – powiedział. – To bardzo ładny prezent.
Poszedłem w jego ślady. Pożegnaliśmy nasze urocze przeciwniczki i zasiedliśmy w samochodzie. Kupione kilka dni temu krzesło Storma umieściłem na tylnym siedzeniu.
– Zdrzemnij się – poradził Szef. – A ja będę prowadził.
Uśmiechnąłem się z wdzięcznością i usadowiwszy się wygodnie na tylnym siedzeniu odpłynąłem w ramiona Morfeusza. Gdy otworzyłem oczy, mijaliśmy właśnie centrum handlowe w Jankach. Byliśmy więc na przedmieściach Warszawy.
– No, trochę odżywam – powiedziałem. – Noc była męcząca… Postrzelone dziewczyny.
– Ale przydały by nam się takie współpracownice – uśmiechnął się. – Trzeba przyznać, że główki mają nie od parady. Księgę odszukały, rozszyfrowały całą zagadkę… Gdybym miał dwa wolne etaty w naszej komórce, to bez wahania… Zresztą nic trudnego. Odchodzę niedługo na emeryturę, ty pójdziesz na moje miejsce, a twoje się zwolni. Zatrudnisz Stasię, chyba jest starsza… Albo obie na pół etatu.
– Różnice wieku są niewielkie, trudno ocenić – uśmiechnąłem się.
– Nie wiem wprawdzie, jakie mają wykształcenie… ale nawet jeśli
historią sztuki interesują się tylko amatorsko, to nie szkodzi. Czasem
amator-hobbysta może znać daną epokę lepiej niż zawodowy historyk.
– Skoro miały własny antykwariacik, to musiały się choć trochę
orientować w cenach, rynku i innych detalach.
– Mogły wynajmować kogoś do pomocy – powiedział. – Jakiegoś emerytowanego fachowca. No, nieważne. Nieźle sobie poradziły z tym starym alchemicznym przepisem…
– Liznęły trochę chemii – uśmiechnąłem się. – Ale mnie ta dziedzina wiedzy też nie jest obca.
– A więc co właściwe nam pokazały? – Szef był wyraźnie zaciekawiony. – Jakoś pozłociły mój klucz…
– To bardzo proste – uśmiechnąłem się. – Byłbym w stanie powtórzyć ich doświadczenie. Faktycznie wygląda to trochę niesamowicie, ale łatwo da się wyjaśnić…
– Nie mędrkuj, tylko mów konkretnie – huknął.
– A więc bierzemy trochę chlorku złotawego. Jest on ładnego czerwonego koloru.
– W reakcji nie brało udziału żadne ciało zawierające chlor – zauważył.
– Więc to był siarczan, albo co bardziej prawdopodobne azotan złotawy. Vitrol to prawdopodobnie kwas siarkowy, a Azoth Mędrcow – jak pan zauważył – kwas azotowy. Te dwa kwasy zmieszane w odpowiednich proporcjach tworzą tak zwaną wodę królewską – substancję rozpuszczającą złoto. W ogromnej temperaturze i ciśnieniu panujących w jaju filozoficznym sole metali mogły skrystalizować.
– A wiec mamy azotan albo siarczan złota… I co dalej? Numer, który pokazywali Sędziwój i Seton?
– Dokładnie tak. Następnie rozpuszczamy go w wodzie albo jeszcze lepiej w czystym eterze lekarskim.
– Hmm.
– Następnie wrzucamy do środka metalowy przedmiot. Najlepiej przetrzeć go wcześniej kwasem aby usunąć z jego powierzchni tłuszcze, tlenki i inne zanieczyszczenia. Tak jak zrobiły to z pańskim kluczem.
– Rozumiem. A potem na drodze elektrolizy, używając klucza jako elektrody, doprowadzić do osiadania na nim drobinek złota?
– Nie, Szefie. Po co tak się męczyć. Wystarczy poczekać piętnaście minut aż eter wywietrzeje. Azotan po rozpuszczeniu rozpada się na jony, azot ulatuje wraz z eterem, a na powierzchni klucza osadza się gruba na milimetr albo i lepiej warstewka metalicznego złota i to próby 999.
– Czyli w ten sposób pozłociły mi klucz – uśmiechnął się. – Azotan
złota jest trujący?
– Obawiam się że tak, ale myślę, że raczej nic im się nie stanie. Dawka nie była duża. Raczej zaraz po naszym wyjściu ściął je z nóg eter. Parując w żołądkach…
– Przeżyją?…
– Oczywiście. W razie czego, gdyby zaobserwowały jakieś niepokojące objawy, zadzwonią po pogotowie. Mają przecież telefon w antykwariacie i chyba co najmniej jeden komórkowy. Poradzą sobie…
Zaparkowałem przed domem Szefa.
– Gdybyś mógł mi pomóc jeszcze z tym krzesłem – poprosił.
– Jasne.
Wyciągnąłem z wozu krzesło Storma kupione w Krakowie.
Pan Samochodzik ujął walizkę, a ja mebel i wdrapaliśmy się na piętro. Włożył klucz w drzwi. Spróbował przekręcić.
– Zaciął się – westchnął.
– Pewnie pokryły go zbyt grubą warstwą – zauważyłem. – Wezmę pilniczek i zeszlifuję trochę.
– Czekaj, chyba poszło…
Z wysiłkiem zaczął przekręcać i nieoczekiwanie klucz się złamał.
– A niech to! – zaklął. – Uczyli cię w Czerwonych Beretach otwierać zamki wytrychami?
– Nie tylko wytrychami – powiedziałem wesoło. – Zaraz skoczę do
samochodu po narzędzia i sforsujemy te drzwi. Trzeba tylko spróbować wydłubać ten ułamany koniec…
Wyjąłem z kieszeni cienkie cążki i złapawszy za trzpień wyciągnąłem go z trudem.
– Pewnie był pęcherzyk powietrza w odlewie i dlatego się złamał -
powiedziałem i szukając potwierdzenia zbliżyłem go do oka.
Złoto pokrywało klucz tylko po wierzchu, dość cienką warstwą. Głębiej metal był srebrzysty, tak jak powinno być kiepskie gatunkowo żelazo…