Rozdział XII

Uliczny pościg * W rękach policji * Dziewczęta prują biurko * Kopnięty młodzieniec * Wachman.

Było już dość późne popołudnie, gdy po zdeponowaniu map znowu zaparkowałem jeepa przed siedzibą likwidatora.

– Zbadałem sprawę tego Aulicha – powiedział Nodar, gdy zasiedliśmy w fotelach przy stole. – Mieszkanie zaraz po wykupieniu na własność sprzedał z dużym zyskiem i kupił sobie dom na przedmieściach. Ściślej mówiąc połówkę bliźniaka. Meble zabrał ze sobą, w aktach zachowała się informacja, że przeprowadzki dokonał za pomocą oddelegowanej do jego dyspozycji grupy pracowników z partyjnej bazy samochodowej. To zabawne, ale niewykluczone, że biurko przewożono furgonetką, którą jeździliśmy rano…

– Dysponuje pan adresem tego Aulicha?

– Tak. O ile w ciągu ostatnich dziesięciu lat znowu się gdzieś nie przeprowadził. Nigdy nic nie wiadomo, ale w takim przypadku zdobędziemy jego nowy adres z biura meldunkowego…

Ruszyliśmy. Dom Aulicha okazał się być niewielką, biała willą leżącą w sporym ogrodzie. Obok domostwa rosły kilkudziesięcioletnie kasztany. Druga połowa bliźniaka musiała kiedyś spłonąć, z czerwonych ścian odpadały przegryzione przez ogień tynki. Dach rozebrano.

– Jeśli się okaże że biurko też się spaliło… – mruknął Szef.

– Biurko! – krzyknąłem wskazując znikający za zakrętem samochód.

Dodałem gazu i nasz wóz ruszył naprzód.

– Jesteś pewien? – zapytał Szef.

Za zakrętem ulica biegła spory odcinek prosto. Uciekał nam mały fiat ciemnowiśniowego koloru. Na dachu miał zainstalowany bagażnik, do którego przymotano dużą ilością sznurka biurko Storma. Widziałem je dotąd tylko na rysunku, ale charakterystyczny kolor nie pozwalał mieć wątpliwości. Ścigany samochód zniknął za kolejnym zakrętem. Dodałem gazu. Nieoczekiwanie wyjechaliśmy na dość szeroką ulicę, zatkaną na amen gigantycznym korkiem samochodów. Maluch wślizgnął się w szczelinę między wozami i zjechał na dalszy

pas. Usiłowałem wjechać za nim, ale prześwit już się zamknął. Korek posuwał się rozpaczliwie wolno, momentami zatrzymując się zupełnie. Popatrzyłem na zegarek. Szesnasta. Ludzie wracają do domów. Najbardziej idiotyczna pora na pościgi samochodowe. Na naszym pasie samochody drgnęły i podjechałem kawałek. Maluch był obok, jakieś dwa metry przed nami.

– Kurcze, jak by go tu dogonić.

– Wehikuł był węższy – westchnął Szef. – Ale i tak by się nie zmieścił między pasami.

Nagle roześmiał się.

– Wiesz co, Pawle, za dużo się filmów naoglądałeś.

– Nie rozumiem.

– Zobacz, z jaką szybkością jadą te samochody.

– Czy wolno, czy szybko i tak nie mam jak go dogonić, brakuje miejsca…

– A na piechotkę nie łaska?

Palnąłem się w czoło aż zadudniło. W następnej chwili biegłem pomiędzy autami. Dogonienie umykającego malucha nie zajęło mi nawet minuty. Dopadłem go i zapukałem w szybę.

Wewnątrz, za kierownicą, siedziała Stasia. Na mój widok uchyliła okno.

– Czym mogę służyć? – zagadnęła uprzejmie.

W jej oczach płonęły figlarne iskierki.

– Biurkiem – wyjaśniłem konkretnie.

– A to dlaczego? – zdziwiła się. – Zostało legalnie zakupione. Mam

nawet spisaną umowę.

Samochody ruszyły i musiałem podbiec kawałek.

– Może i legalnie, ale to mienie państwowe – wyjaśniłem. – 0n nie miał prawa go sprzedawać.

– Czy po dziesięciu latach ruchomości nie przechodzą na własność użytkownika prawem zasiedzenia?

– Z zasiedzenia wyłączone są przedmioty będące własnością państwa – powiedziałem. – Zresztą nabycie praw trzeba i tak potwierdzić sądownie.

Znowu rzeka samochodów ruszyła do przodu, ale po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się.

– No to będziecie musieli udowodnić, najlepiej sądownie, że to biurko stanowi własność państwa – powiedziała spokojnie. – W takim przypadku zwrócę je wam po kosztach zakupu. A na razie żegnam.

Samochody ruszyły i tym razem korek odblokował się na dobre. Zbiegłem z ulicy i wylądowałem niemal w ramionach policjanta. Obok, w zatoczce, parkował radiowóz.

– Co to za biegi po autostradzie się urządza? – huknął na mnie. – Dokumenty obywatelu.

Podałem mu legitymację.

– Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki – wyjaśniłem – Prowadzę tu delikatną misję, której celem jest odzyskanie cennych starodruków alchemicznych.

– Na środku ulicy? Podczas ruchu pojazdów? – huknął ponownie. – Jacek, podaj alkomat!

Dmuchnąłem w balonik.

– Pijany nie jesteś, znaczy tylko z głową coś ci się porobiło…

Rosyant czekał na mnie przy skrzyżowaniu. Szef w zadumie popatrzył na zegarek.

– Gdzieś ty wsiąkł? – zapytał.

– Widzi pan Szefie, policja chciała mnie odstawić do jakiegoś Kobierzyna. Nawet nie wiem co to jest…

– Szpital dla wariatów pod Krakowem. Coś takiego jak podwarszawskie Tworki – uświadomił mnie szef.

– Musiałem im wyjaśniać…

Pan Samochodzik westchnął.

– Ty to masz do nich szczęście. No, nieważne. Dokąd teraz?

– Do tego ich antykwariatu. Tam zawiozła łup. Trzeba będzie go oplombować, tak jak tamten sekretarzyk…

Streściłem mu rozmowę ze Stasią.

– Znam tu dobry skrót – pochwalił się Nodar. – Ja muszę niestety wracać do obowiązków, ale pokażę wam na mapie…

Zaparkowałem przed znajomym sklepikiem.

– Mamy je – powiedziałem.

Weszliśmy do środka. Dziewczęta popatrzyły na nas, ale nie przerwały swojego zajęcia. Odczepiły od biurka jedną z listew obiegających blat i teraz wykręcały drobne śrubki.

– Jestem zmuszony oplombować ten mebel – powiedział Szef.

– Za późno – powiedziała Kasia, unosząc górną część blatu. Naszym oczom ukazało się wyrzeźbione w deskach wgłębienie. Wgłębienie było puste. Stasia wyjęła z kieszeni miarkę i wyciągnąwszy taśmę zmierzyła skrytkę.

– Tu była "Niema Księga" – powiedziała. – Wymiary się zgadzają…

– Gdzie wobec tego mogła się podziać? – zagadnąłem.

Zamyśliła się.

– Albo Storm ukrył ją w ostatniej chwili gdzie indziej, albo też któryś z kolejnych właścicieli biurka natrafił na ten schowek.

– Storm w testamencie napisał, że najcenniejsze egzemplarze ukryte są w meblach – powiedziała Kasia. – To raczej wyklucza jego udział.

– A wiec Aulich, albo poprzedni właściciel. – mruknąłem.

– Albo też Storm w ostatniej chwili pisząc testament zdecydował się nie ujawniać miejsca ukrycia najcenniejszego egzemplarza – mruknął Pan Samochodzik.

– Jeśli ukradł ją Aulich, to jakie mamy szanse odzyskania tego dzieła? – zapytałem.

– Zerowe – powiedział Pan Tomasz poważnie. – No bo niby na jakiej podstawie? Co mu udowodnimy? No chyba, że zostawił odciski palców, ale przecież może powiedzieć, że znalazł schowek, ale pusty. Trzeba by zdobyć nakaz rewizji, przeszukać jego dom… Żaden prokurator takiego nakazu nie wystawi. Mamy tylko niewielkie poszlaki. Poza tym nie da się wykluczyć, że istnieją jacyś spadkobiercy Storma i wtedy oni mieliby pierwszeństwo.

– Tak czy siak, przydałoby się jakoś nakłonić go do zwrotu dzieła – powiedziała Stasia. – Popracujcie nad tym panowie…

Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.

– Sądzi pan, że faktycznie dopiero przy nas odkryły ten schowek? – zapytałem.

– Czy też może otworzyły go wcześniej i ukryły manuskrypt, a przy nas odegrały zręcznie komedię? – uśmiechnął się Pan Samochodzik. – Nie, one nie udawały. Widziałeś jakie były rozczarowane? Można zagrać wiele różnych nastrojów. Odpowiednią miną udawać zachwyt, zadowolenie. Rozczarowanie jest jednak najtrudniejszym wyzwaniem dla każdego profesjonalnego aktora. A one nie są profesjonalistkami.

– Niepokoją mnie – mruknąłem. – Są bardzo młode, mają po jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, a tymczasem raz po raz wyprowadzają nas w pole. – Może są tylko wykonawczyniami woli jakiegoś potężnego przeciwnika -

mruknął. – Choć z drugiej strony… Mogło być inaczej. Odziedzieczyły po kimś antykwariat. Starzy fachowcy zazwyczaj szukali różnych rzadkich przedmiotów lub manuskryptów. Niekiedy przez całe życie. W tym przypadku też mogło tak być. Ktoś poświęcił wszystkie swoje siły, aby odnaleźć bibliotekę Storma, a im na

łożu śmierci przekazał wszystkie zdobyte namiary.

– Myli się pan, Szefie – zaprotestowałem – Przecież dopiero z "Midraszu" dowiedziały się o odnalezieniu przez nas zwłok Storma.

Zamyślił się, a potem kiwnął głową.

– Masz rację. Ale może ta informacja tylko dopełniła obrazu? Może da się jakoś dotrzeć do biblioteki od innej strony?

Zamyśliłem się.

– Coś mi zaczyna świtać – powiedziałem. – Pan Aaron ma jedną stronę księgi. Założyliśmy, że to karta z kopii Kopenhaskiej, a tymczasem to może być kawałek księgi Storma!

– To ciekawe przypuszczenie proponuję natychmiast sprawdzić!

Ruszyliśmy dziarskim krokiem przez Rynek i niebawem znaleźliśmy się w przytulnym wnętrzu antykwariatu.

– Chcecie panowie wiedzieć, od kogo kupiłem tę stronę z "Niemej Księgi"? – uśmiechnął się Aaron. – No nie wiem, zasadniczo etyka zawodowa zabrania nam informowania o szczegółach transakcji…

Zamyśliłem się głęboko.

– Jesteśmy tu niejako służbowo… – powiedziałem.

Kiwnał głową.

– No niech będzie – mruknął. – Też mi zależy na tym, żeby to dzieło zobaczyło wreszcie światło dzienne…

Kartkował przez dłuższą chwilę swoje rejestry.

– Mam. Robert Aulich – powiedział wreszcie. – Prawie równo rok temu…

– Aulich – syknął Szef. – A wiec jednak on.

– Znacie go? – zainteresował się Aaron.

– Tak. Dostał jako działacz partyjny biurko razem z mieszkaniem.

– Biurko? – brwi starego antykwariusza uniosły się do góry.

Wyjaśniłem mu pokrótce cała zagadkę.

– To nie on – zaprotestował. – Ten, który mi to sprzedał, miał najwyżej dwadzieścia lat… Gdy zawalił się poprzedni ustrój mógł mieć nie więcej niż trzynaście, no może piętnaście. Takich smarków nie brali do partii. Sam zdaje się okres kandydacki trwał dwa lata, a nie mieli młodzieżówki. Zresztą czternastolatkowi nie daliby partyjnego mieszkania, choćby nawet złapał szpiega…

– Syn albo wnuk wyprzedaje dziadkową kolekcję – mruknął pan Tomasz. -

Jeśli wolno zapytać…

– Ile za to dałem? Od razu zobaczyłem że on nie wie, co przyniósł, więc dałem absolutne grosze i obiecałem więcej pieniędzy za resztę. Ale on powiedział, że ma tylko to.

– Jedną kartę wyciął, ale widząc, że cena nie jest zachęcająca, zrezygnował z dalszych – mruknąłem. – co robimy?

– Trzeba będzie się przejść do Aulicha i zobaczyć, czy ma ochotę porozmawiać o reszcie manuskryptu – zadecydował Szef.

No i ruszyliśmy. Zapadł już ponury jesienny zmrok.

– Sądzi pan, Szefie, że nam to odda? – zapytałem.

– Raczej nie. Ale nie mam innego pomysłu – westchnął. – A ty co proponujesz?

– Ściągniemy Michaiła. Jeśli potrafił wejść do archiwum KGB w Tobolsku, to taka willa to będzie dla niego pryszcz…

– Jeśli reszta twoich pomysłów jest równie genialna, to może lepiej nie wypowiadaj ich głośno – westchnął.

Zatrzymałem samochód przed willą. Podeszliśmy do furtki gdy nieoczekiwanie drzwi głośno trzasnęły i ktoś solidnie kopnięty w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, zwalił się po schodkach do ogrodu. – Ty czerwony złodzieju! – wrzasnął podnosząc się ze ścieżki. Drzwi ponownie się otworzyły i ktoś spuścił psa. Lżący poderwał się. Cichy syk pozwolił się domyśleć, że użył wobec szarżującej bestii miotacza pieprzu. Pies przez chwilę tarł pysk łapami a potem poderwał się i znowu ruszył w jego stronę. Kopnięty jednym susem przesadził ogrodzenie oddzielające go od ulicy.

– W więzieniu zgnoję, bandyto! – krzyknął w stronę domu.

– Ładnie tak złorzeczyć bliźniemu? – zapytał łagodnie Szef.

Uciekinier dopiero teraz nas zauważył. Odruchowo spróbował strzepnąć błoto i liście poprzyklejane do marynarki. Na oko sądząc miał około siedemnastu lat. Był w nieuchwytny sposób podobny do Michaiła. Pociągła arystokratyczna twarz, jasne oczy i gesty wskazujące na doskonałe opanowanie trudnej sztuki poruszania się w sposób dystyngowany.

– Przepraszam – wybąkał. – Ale trochę mnie wyprowadził z równowagi.

Jedno oko napuchło mu, widocznie oprócz kopniaka dostał wcześniej jeszcze kila ciosów.

– Nie wiecie panowie, gdzie tu jest najbliższy szpital? Chciałbym zrobić obdukcję lekarską…

– Nie mam pojęcia – wzruszył Szef ramionami. – Ale jeśli pan sobie życzy, mamy w samochodzie apteczkę…

– Bardziej przydało by się trochę herbaty z termosu, to zrobiłbym ciepły okład…

– Termosu niestety nie mamy – Szef wyraził ubolewanie.

– Ciepły okład? – zdziwiłem się. – Lepszy zimny.

– Nie, ciepły. Wprawdzie nie łagodzi bólu, ale za to rozszerza naczynia włosowate i krew odpływa z uszkodzonej tkanki, dzięki czemu nie ma potem problemów z siniakami – uśmiechnął się. – Panowie też do tej czerwonej pijawki?

– Niestety – wzruszyłem ramionami. – Obowiązki wzywają…

– Idziecie go aresztować? – zaciekawił się.

– Nie, niestety nie.

– Szkoda – mruknął. – Zażądał, bydlak, dziesięciokrotnej ceny rynkowej. Skąd ja mu wytrzasnę sto pięćdziesiąt tysięcy złotych…? Panowie pozwolą, że pożegnam…

Zniknął w perspektywie ulicy.

– Zastanawiające – mruknął Szef. – Czym naraził się gospodarzowi do tego stopnia, że wyleciał z takim hukiem na ulicę?

– Nie wiem, ale nie wygladal na akwizytora – powiedziałem.

– Co ci przyszło do głowy? – zagadnął Szef.

Wskazałem wiszącą na płocie tabliczkę. "Domokrążcy będą bici i szczuci psem – głosiła. – Zostaliście ostrzeżeni".

Szef wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka przy furtce.

– Może powinniśmy przyjść jutro – zauważyłem. – Może być teraz wściekły.

– Jutro może być za późno. Nasze drogie przeciwniczki pewnie już kombinują, jak by się tu dobrać do księgi. Mogą nas przelicytować, gdy będziemy

spali…

– Przelicytować – mruknął Szef. – Ten chłopaczek miał za coś zapłacić dziesięć razy więcej niż wartość rynkowa. Ciekawe, co to mogło być?

– Coś warte około piętnaście tysięcy złotych – policzyłem natychmiast.

Pan Samochodzik ponownie nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się i z domu wyszedł potężny, ponury facet. Na rękawie miał naszywkę z napisem "Ochrona".

– Czego? – warknął na nasz widok.

– Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chcemy rozmawiać z panem Aulichem.

– Wynocha – oświadczył wachman i odwróciwszy się odszedł.

Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni.

– No cóż – powiedział Szef. – Przecież nie będziemy się włamywać…

Zaczęło kropić. Ruszyliśmy wolno do samochodu. Wiedziałem już co zrobię nocą.

Загрузка...