Rozdział XVIII

Przystępujemy do wielkiego dzieła * Jak chłopi robili bimber * Kolacja w antykwariacie * Nasienie złota * Przez siedem królestw *

O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się przed antykwariatem. Drzwi

zamknięte były na głucho. Wrażenie opuszczenia podkreślała dodatkowo zielona plastikowa wywieszka z napisem: "Zamknięte".

– Zakpiły z nas – zauważyłem.

Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.

– Nie, nie sądzę. Po prostu chwilę poczekajmy.

Faktycznie nie minęło dziesięć minut, a przed antykwariatem zatrzymał się z piskiem opon mały fiat. Z wnętrza wygramoliły się obie krakowianki. Kasia z uśmiechem obarczyła mnie sporym kartonem, z którego sterczały wióry rogoży.

– Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy niemal u celu – uśmiechnęła się Stasia. – Zapraszam do środka.

Weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi wejściowe. Przeszliśmy na

zaplecze, a potem po kilkunastu stopniach zeszliśmy do głębokiej piwnicy. W lochu zainstalowano oświetlenie elektryczne. Pośrodku pomieszczenia królowało spore palenisko, nad nim umieszczono nowoczesny wyciąg. Na jednej ze ścian widniał oleodrukowy portret alchemika Michała Sędziwoja oprawiony w złocone ramki. Po chwili

Kasia zniosła na dół cztery krzesła.

– Jesteśmy gotowi – powiedział Szef uśmiechając się lekko.

– Słońce właśnie zachodzi – zameldowała Kasia. – To najlepsza pora, by zacząć. Słońce odchodzi w mrok. Nim wzejdzie ponownie, rozbłyśnie w naszych rękach.

– A zatem możemy przystąpić do wielkiego dzieła – oświadczyła Stasia.

Z pierwszego ze słojów wydobyła garść opiłków jakiegoś metalu. Umieściła go w metalowym stożku i podpaliła. Zabłysło ostre, jasne światło.

– Magnez – szepnął do mnie Szef.

Po kilku minutach pozostał z niego tylko biały proszek, tlenek magnezu. Kasia przesypała go ostrożnie do szklanej retorty. Następnie położyła na wierzchu płatek białego płótna, a na to nasypała czerwonego proszku.

– Tlenek żelaza? – zagadnąłem.

Kasia uśmiechnęła się lekko.

– Tlenek rtęci – powiedziała. – I jeszcze trochę siarki…

Retortę umieściła w naczyniu wypełnionym piaskiem i zapaliła pod spodem palnik gazowy. Stasia uruchomiła wyciąg i dosypała jeszcze jakiegoś szarego proszku. Zawartość wolno rozpuściła się. Z retorty szła jasna para.

– Lepiej tego nie wdychajcie – zauważył Szef. – Opary rtęci są bardzo trujące.

Kiwnęła poważnie głową i cofnęła się o krok. Minęła mniej więcej godzina. Stasia zajrzała do retorty i oceniła, że doświadczenie dobiegło końca. Popatrzyłem i ja. Na dnie naczynia znajdowały się niewielkie grudki spieczonego metalu i jakichś związków, zapewne siarki z magnezem, oraz olej czarnego koloru. Kasia przelała go ostrożnie do sporego naczynia, jak się mogłem zorientować był to nieznacznie przerobiony rosyjski szybkowar. W pokrywie nawiercono dziurę, od której biegła długa plastikowa rurka.

Stasia ustawiła na stole dwa imadła laboratoryjne i zakręciła w nich sporą chłodnicę.

Szef popatrzył w zadumie na rurkę szklaną, wewnątrz której zwinięta w spiralę biegła druga rurka.

– Chłodniczka niczego sobie – powiedział. – Identyczną widziałem kiedyś na wsi. Chłopi produkowali za jej pomocą bimber.

– Obecnie też się chyba ich do tego używa – uśmiechnęła się Stasia.

Kupiłam w Warszawie, w sklepie gospodarstwa domowego.

– Niemożliwe – zdziwiłem się. – Każdy bimbrownik – amator może sobie w sklepie kupić urządzenie, za pomocą którego jest w stanie łamać prawo?

– Nie pęknie wam? – zaniepokoił się Szef.

– Zaraz uruchomimy chłodzenie – uśmiechnęła się Stasia.

Jej kuzynka już ciągnęła z góry cienką rurkę. Zewnętrzna rura chłodnicy

posiadała dwie dziurki zaopatrzone w krótkie wypustki. Rurka pasowała do jednej z nich. Od drugiej też poprowadziły rurkę, która niknęła w wiaderku pod stołem. Kasia zniknęła na chwilę. Piętro wyżej puściła wodę. Ta, płynąc przez grubszą rurę, obmywała wewnętrzną, chłodząc ją. Stasia zapaliła płomień pod palnikiem, a u wylotu chłodnicy postawiła szklaną menzurkę.

– Co to będzie? – zagadnąłem.

– Likwor – wyjaśniła obojętnie.

– Wedle ksiąg alchemicznych rozpuszczalnik potrafiący pożreć każde ciało – wyjaśnił Szef.

Stasia czuwała nad destylacją. Niebawem menzurka wypełniła się żółtawą, oleistą cieczą, a powietrze wypełniły dość nieprzyjemne opary. Otworzyły szybkowar. Na jego dnie zostało sporo czarnego gęstego oleju, podobnego do smoły. Wylały go do wiadra na odpadki i wyczyściwszy szybkowar uruchomiły raz jeszcze linię destylacyjną.

– Nudne to robienie złota – zauważyłem.

– Nie robimy złota, tylko kamień filozoficzny – oświadczyła z

godnością Kasia. – Czerwoną tynkturę.

Szef pochylił się nad menzurką z płynem.

– Hm – powiedział, – to mi wygląda na kwas siarkowy. Przynajmniej z grubsza. Gryzący zapach, żółty kolor…

Stasia uśmiechnęła się lekko.

– Czy to ważne, co otrzymaliśmy? Liczy się, że postępujemy ściśle

wedle przepisów…

– I co dalej? – zaciekawiłem się.

– Ano część tego pozostawiamy na później – odlała zręcznie połowę

kwasu – a resztę mieszamy ze złotem i siarką.

Faktycznie z kolejnego słoiczka odsypała opiłków złota. Na oko sądząc, było ich co najmniej sto gram. Dodała rtęci i siarki, po czym umieściła tę mieszaninę na ogniu.

Szef popatrzył na to w zamyśleniu.

– Coś mi się tu nie zgadza – powiedział. – W pierwszej reakcji obecne były wszystkie składniki kwasu siarkowego…

– Brakuje wodoru – zauważyłem – chyba że…

– To szare to był wodorotlenek litu – powiedziała obojętnie Stasia.

– Ale i tak nie mógł powstać kwas siarkowy – powiedziałem. – Nie wiem, czy się orientujecie, ale substancję tę wytwarza się w fabrykach, pod wysokim ciśnieniem…

– No to może powinnyśmy opatentować tę metodę – uśmiechnęła się Stasia.

– Niewykluczone, że któryś z metali podziałał tu jak katalizator -

powiedział pan Tomasz. – Ale mimo wszystko trochę to dziwne… Zaś co do patentu, to wydaje mi się, że wasz sposób otrzymywania tej substancji daje zbyt wiele toksycznych odpadów i bezużytecznych produktów ubocznych. Tak czy siak, nie wydaje mi się możliwe, żeby w warunkach domowych otrzymać…

– Chyba, że to nie jest kwas siarkowy – uśmiechnęła się Kasia.

W tyglu syczało, a opary stawały się coraz bardziej duszące. Nie pomagał nawet szybko pracujący wyciąg. Wreszcie reakcja chyba dobiegła końca, bowiem Kasia zajrzawszy do tygla uśmiechnęła się.

– No i mamy wapno – powiedziała.

– Zamieniłyście złoto na wapno – uśmiechnął się Szef. – to antyalchemia. Tą drogą nie zdobędziecie bogactwa ani sławy. Zamienić kruszec w bezwartościowy kamień…

– To przełomowe odkrycie – zapaliłem się – Wystarczy włamać się do amerykańskich rezerw i można wywrócić do góry nogami gospodarkę światową…

– Przestańcie panowie błaznować – uśmiechnęła się Stasia. – To nie jest wapno w potocznym tego słowa znaczeniu, ale wapno alchemiczne.

Kasia przyniosła miskę destylowanej wody i wsypały do niej zawartość tygla. Zasyczało. Stasia wyłowiła kawałek i podała Szefowi. Wziął go ciekawie do ręki. Odłamek był sinobłękitny i faktycznie przypominał wapno.

– Cóż to jest takiego? – zagadnął mnie.

– Sądzę, Szefie, że złoto związało się z rtęcią, a potem mieszanina uległa utlenieniu. To tłumaczyłoby, dlaczego kolor jest biały, a nie czerwonawy jak związki rtęci. Pewnie zawarte w tym złoto w jakiś sposób wpływa na barwę substancji. Trzeba by dać to do laboratorium…

Szef wzruszył ramionami.

– Tylko właściwie po co?

Oddał okruszek Kasi, a ona wrzuciła go wraz z innymi do fiolki o

długiej szyi. Teraz dolały do tego część likworu i podpaliły palnik. Masa wewnątrz zaczęła powolutku cyrkulować.

– Chyba się pogubiłem – powiedziałem. – Po co to wszystko?

– No cóż – uśmiechnęła się Stasia. – Robienie kamienia filozoficznego nie jest łatwą, prostą i przyjemną rzeczą.

– Jest dość proste i na swój sposób przyjemne – zaprotestowała Kasia. – Mnie w każdym razie jest miło.

Szef uśmiechnął się.

– Nam również – powiedział. – Zbliża się pora kolacji. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to wyślę mojego współpracownika naprzeciwko, do chińskiej restauracji. Niech nam przyniesie jakieś owoce morza albo coś podobnego.

Otrzymawszy instrukcje poszedłem.

– Tylko nie wysadźcie kamienicy i nic nie róbcie beze mnie – rzuciłem na odchodnym.

Wróciłem po chwili. Siedliśmy sobie na parterze przy dziewiętnastowiecznym stoliku nakrytym koronkowym obrusem, także pamiętającym ubiegłe stulecie. Stasia wyciągnęła z szafki komplet srebrnych sztućców. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy jedliśmy w tym miłym, stylowym wnętrzu chińskie potrawy z plastikowych zasobników.

– Czy sprawdził pan skrzynię, Szefie? – zapytałem ocierając usta

serwetką.

– Skrzynię? – zdziwił się.

– Z pewnością tam na dole w skrzyni zostawiły małego chłopca, który teraz dodaje potajemnie złota do kolby – powiedziałem.

Uśmiechnęli się w trójkę.

– Tam nie ma żadnej skrzyni – powiedziała Stasia. – Zresztą nie

oszukiwałybyśmy się same.

Zeszliśmy do lochu. Wyciąg odprowadził już większość oparów i znowu można było swobodnie oddychać. Szef zajrzał do kolby.

– No, no – powiedział. – Niezłe…

– Co tam jest?

– Cóż, złoto zaczęło tworzyć chyba jakieś związki chemiczne, bo całość przypomina krupnik i jest czerwona…

Kasia uśmiechnęła się.

– To dobrze – powiedziała. – Powinno osiągnąć konsystencję miodu.

Stasia obejrzała zawartość butli i zamieszała w niej szklanym prętem.

– Chyba gotowe – powiedziała. – Teraz trzeba schłodzić.

Przestawiła kolbę na stół i włączyła niewielki wentylatorek, aby chłodził ją pęd powietrza. Zawartość kolby przypomniała wiśniowy budyń.

– Co pan o tym sądzi? – zagadnąłem. – Z jakim związkiem chemicznym mamy teraz do czynienia?

– To, jak przypuszczam, sole amalgmatu rtęciowo-złotego, wymieszane z kwasem siarkowym…

Stasia nie pozwoliła nam specjalnie długo podziwiać efektów, bo

przelała zawartość do wyczyszczonego w międzyczasie szybkowaru i postawiła na ogniu. Do menzurki na końcu chłodnicy znowu zaczęły skapywać żółte krople.

– Oddzielacie kwas od reszty substancji – domyślił się Szef.

– Zgadza się – twarz Kasi przyozdobił uśmiech.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Wstałem i zacząłem się przechadzać po piwnicy.

– Ach, ta młodzieńcza niecierpliwość – uśmiechnął się Szef.

Kasia zdjęła szybkowar z palnika i otworzyła pokrywę. Substancja

wewnątrz miała gęstość smoły i była ciemnoczerwonego koloru.

– Witrol – powiedziała z dumą.

– To znaczy? – brwi Szefa uniosły się do góry. – Duch materii czyli…

– Nasienie złota – dokończyła za niego Stasia.

– I teraz wystarczy to wysuszyć, by mieć kamień filozoficzny? -

zainteresowałem się.

Kasia westchnęła głęboko, chyba z ubolewaniem.

– Panie Tomaszu, czy nie należało przeprowadzić testu na inteligencję zanim go pan zatrudnił?

– Testował go mój przyjaciel, poeta, mistrz Nataniel – powiedział Szef. – Test wypadł pomyślnie, a nawet jeszcze lepiej.

– Poeci testują kandydatów na detektywów? – zdumiała się jej kuzynka. – To chyba ten regres cywilizacji, o którym ostatnio mówili w radio.

– Sam pomyśl – powiedział do mnie Szef. – Gdyby to był produkt finalny, to po co byłby im atanator?

– Faktycznie – mruknąłem zawstydzony.

Kasia z pudła wydobyła spore naczynie w kształcie kuli, zaopatrzone w gwintowany korek z wentylkiem.

– Jajo filozoficzne – uśmiechnął się Szef ze zrozumieniem. – Wytrzyma?

– Tak – uśmiechnęła się Kasia. – To szkło żaroodporne. A zatem umieszczamy wewnątrz nasienie złota, merkuriusz, likwor, srebro oraz – wyłowiła z pudła butlę z żelaza – Alkahest.

– Co zacz ten alkahest? – zaciekawiłem się.

– Azoth mędrców – wyjaśniła. – Uniwersalny rozpuszczalnik rozkładający i pochłaniający każdą materię.

– Sądząc po etykietce, stężony kwas azotowy – uzupełnił Szef.

Stasia wlała połowę zawartości butli do wnętrza jaja. Szkło w dolnej części zmętniało nieco pod wpływem kwasu, ale ona nie zrażając się tym zamieszała szklanym prętem zawartość kuli, po czym włożyła na miejsce korek i zakręciła go. Opuściła szklaną kulę do piecyka.

– Gotowe – powiedziała. – Teraz pozostaje czekać.

Podpaliła umieszczony u spodu palnik gazowy. Zamknęła pokrywę. Jak zauważyłem, w jedną ze ścian wbudowany został niewielki kawałek szkła żaroodpornego.

– Dzięki temu będzie można kontrolować proces przemiany – powiedziała Stasia widząc moje zaciekawienie. – Dawniej robiono to unosząc pokrywę pieca, co powodowało niepotrzebne wychłodzenie i groziło pęknięciem jaja.

– Czytałem kiedyś taki horror, w którym włamano się do pracowni wampira – alchemika i rozbito taki właśnie piecyk. Wtedy tam, gdzie chlapnęły wyciekające z niego substancje, porastały podłogę niewielkie diamenty… – zauważyłem.

– On chyba źle się czuje – zwróciła się Kasia do Pana Samochodzika.

Szef popatrzył na mnie pobłażliwie.

– Powinieneś, Pawle, umieć odróżnić fikcję literacką od rzeczywistości – powiedział z delikatną przyganą w głosie.

– Szefie, to chyba pan i te dwie młode damy nie potraficie odróżnić

rzeczywistości od fikcji – powiedziałem poważnie. – Sądziliśmy wcześniej, że odtworzenie eksperymentów Sędziwoja ma na celu rekonstrukcję dawnych technologii chemicznych, a tymczasem od kilku godzin znajdujemy się w średniowieczu. Kamień filozoficzny sobie produkujemy…

– Zanadto to przeżywasz – powiedziała Kasia przeciągając się leniwie. – Zresztą nie należy się dziwić…

– Próbowałyście nawiązać kontakt z zachodnimi towarzystwami

alchemicznymi?

– A jakże – uśmiechnęła się Stasia. – Alkahest we Francji, Neptunea we Włoszech… Straszne palanty. Głównie zajmują się wznoszeniem toastów na cześć Paracelsusa i Villanovy. Czczą złoto jak bałwochwalcy opisani w Księdze Wyjścia. Żaden z nich nie stał w życiu przy atanatorze.

Piecyk powoli rozpalał się do czerwoności. Nabrał ciemnowiśniowej barwy.

– Nie za gorąco? – zapytałem z niepokojem.

– Nie przypali się – uśmiechnęła się. – Wyższa temperatura przyspieszy nieco reakcję.

– Przyspieszy?

– Dla uzyskania właściwego efektu teoretycznie należy podgrzewać

zawartość na minimalnym ogniu przez kilkanaście dni, a według innych

autorytetów nawet i tygodni. My jednak wyznajemy pogląd Abrahama von Helsinga, że wystarczy czas od zmroku do świtu.

– Von Helsing zajmował się alchemią? – zdumiał się Szef. – Myślałem, że interesował się tylko wampirami.

– Dłubał trochę przy tym – uśmiechnęła się Kasia. – Choć oczywiście bardziej interesowały go przypadki ludzi, którzy nie umarli. Szukał nieśmiertelnych z zaciekłością godną lepszej sprawy. To był kompletny świr, znacznie większy niż opisuje go literatura. Ale trzeba przyznać, że wykazał się sporą przedsiębiorczością. Ponad dwadzieścia razy wyprawiał się do Rumunii i na południe Francji, by szukać nieśmiertelnych w kryptach zamków owianych legendami…

– Nieśmiertelnych? – zdumiałem się.

– Wampirów. Wierzył, że istoty odżywiające się ludzką krwią żyją wiecznie. Trochę się oczywiście mylił. Życie wieczne, no może nie wieczne, ale bardzo długie, można uzyskać pijąc złoto, czy też raczej sproszkowany kamień filozoficzny rozpuszczony w merkuriuszu…

Stasia pochyliła się nad wziernikiem i poświeciła do środka latarką, aby zobaczyć, jak przebiega proces.

– Chyba mamy królestwo Merkurego – powiedziała.

– Szare z dodatkiem czerwonego i zielonego? – Kasia przymknęła oczy, jakby chciała coś sobie przypomnieć.

– Tak.

– Teraz powinno pozielenieć.

Popatrzyła na nas z roztargnieniem.

– O czym to ja?…

– Wyprawy von Helsinga – przypomniałem.

– Ach tak. W swoich pamiętnikach wydanych pod koniec życia wspomina, że w Rumunii spotkał człowieka, który zażywszy w młodości eliksiru życia dożył wieku stu trzydziestu lat. Gdy skończyło się działanie preparatu w ciągu kilku tygodni obrócił się w zgrzybiałego starca. Sporo tego typu opowieści krążyło po Europie. Ich ślady znajdujemy w co trzeciej bajce lub legendzie. Zresztą mit nieśmiertelności jest dużo starszy. Weźmy choćby opowieść o Gilgameszu z Uruk, zapisaną przez starożytnych Sumerów.

– Całość jest ciemno zielona z czarnymi plamkami – zameldowała Stasia znad aparatury.

– To tak zwana głowa wrony – powiedziała Kasia. – Na razie wszystko idzie jak po maśle – zaraz odpukała w kawałek brzozowego polana poniewierającego się na stole.

– Czarne – zameldowała jej kuzynka.

– Czyli królestwo Saturna. Teraz masa umiera. Zabiliśmy nasienie złota.

– Nie rozumiem – westchnął Szef. – Inna sprawa, że traktaty alchemiczne pisane są takim językiem, aby były całkowicie niezrozumiałe.

– Masa w jaju musi umrzeć, aby następnie się odrodzić – powiedziała Kasia. – Nasienie złota musi osiągnąć wyższy stan istnienia – czerwoną tynkturę.

Poczułem zmęczenie. Popatrzyłem na zegarek. Było już po północy. Stasia zauważyła mój gest.

– Sądzę, że zdążymy do rana – powiedziała. – Jesień i zima są

najlepszymi porami roku na takie zabawy.

– Czy wschód słońca ma jakieś szczególne znaczenie? – zagadnąłem. – Czy też jest to tylko jakiś taki zabobon?

Mrugnęła do mnie.

– Trudno powiedzieć – uśmiechnęła się – Ale lepiej niczego nie zaniedbać. Może ma to znaczenie, a może i nie…

– Masa brązowieje – zameldowała Stasia.

– Cóż to za królestwo? – zapytałem złośliwie.

– Królestwo Jowisza – powiedziała Kasia poważnie. – Czy pojawiły się pary?

Jej kuzynka oświetliła dokładnie jajo.

– Tak. Skraplają się w górnej części naczynia i opadają na dół.

– Ciągle na dobrej drodze – uśmiechnęła się.

– Jeśli panie pozwolą trochę się zdrzemnę – Szef wygodniej zapadł w fotel. – Ale proszę mnie obudzić, jeśli coś się stanie.

– My jesteśmy zajęte – powiedziała Stasia. – Ale ty, Pawle, mógłbyś skoczyć na górę i zaparzyć kawy.

Poszedłem posłusznie. Gdy po dwudziestu minutach wróciłem z dzbankiem aromatycznego napoju, obie siedziały wpatrując się atanator. Z otworu zabezpieczonego szybką padało jasne białe światło.

– Dosypałyście czystego radu? – zapytałem.

– Nie, masa przeszła w tak zwane królestwo Diany – wyjaśniła Kasia nalewając sobie szklankę. – To pierwszy etap. Gdyby teraz zamknąć dopływ gazu i ochłodzić urządzenie, otrzymalibyśmy gorszy gatunek kamienia filozoficznego – białą tynkturę.

– Do czego służy? – zapytałem.

– Och, zamienia dowolny metal lub niemetal w srebro – wyjaśniła.

– Srebro to też cenny kruszec – zauważyłem.

– Tak, ale złoto jest cenniejsze niż srebro, a jesteśmy już dość blisko – uśmiechnęła się. – Jeśli chcesz zapalić sobie fajkę, to przesiądź się bliżej wyciągu.

– Nie, nie potrzebuję. Palę fajkę tylko wtedy gdy muszę nad czymś

pomyśleć.

Nie wiem czemu, ale moja uwaga wywołała sporą wesołość.

– Co zrobicie, jak już będziecie miały kamień filozoficzny? – zapytałem.

– Kupię sobie własną wyspę u wybrzeży Kanady – powiedziała Kasia. – Dość dużą by jeździć po niej konno.

– A ja pójdę na kurs pilotażu – powiedziała Stasia. – I kupię własny

samolot. Będę latała…

Masa wewnątrz pociemniała.

– To jednak nie jest rad – uśmiechnąłem się.

– Nie widziałam nigdy radu – powiedziała Stasia. – Tylko słyszałam, że naświetla się nim chorych na raka.

– Twoje informacje są mniej więcej o sześćdziesiąt lat przestarzałe – uśmiechnąłem się. – Owszem, chorych się naświetla, ale przy pomocy kobaltu. I to bardzo cienką wiązką, żeby nie uszkadzać sąsiednich tkanek. Natomiast rad ciągle jeszcze używany jest do różnych badań naukowych. Oczywiście można by zrobić z niego też żarówkę, ale to było by marnotrawstwo.

– Żarówkę z radu? W jaki sposób? – zdziwiła się.

– Och, to bardzo proste. Do szklanej bańki wystarczy wsypać gram tego pierwiastka. Taki wynalazek świeci z mocą około sześćdziesiąt wat, a przy tym w ogóle nie trzeba podłączać tego do prądu. Tylko to paskudne promieniowanie.

– A gdyby użyć żarówki ze szkła ołowiowego?

– Za cienkie. Rad jest jedną z najbardziej promieniotwórczych substancji na naszej planecie…

– Lepiej leczyć ludzi kamieniem filozoficznym – mruknęła Stasia. – Jako eliksir życia, po rozpuszczeniu powinien leczyć także raka.

– Ale Setonowi jakoś nie pomógł – zauważyłem. – Miał go sporą ilość, a zmarł na skutek obrażeń poniesionych w trakcie tortur.

– Byłoby naiwnością sądzić, że lekarstwa leczą każdy przypadek -

powiedziała Kasia. – Przecież trąd czy gruźlica zabijają, jeśli choroba poczyni zbyt duże spustoszenia w organizmie przed rozpoczęciem leczenia…

– Ciemnieje i przechodzi w zielony – powiedziała Stasia.

– To niedobrze – zmartwiła się moja rozmówczyni. – Chyba, że przez turkusowy przejdzie do niebieskiego. A ty trzymaj kciuki – poleciła mi.

Zacisnęła dłoń na srebrnym krzyżyku i czekaliśmy w milczeniu.

– Robi się granatowe – zameldowała obserwatorka.

Zdziwiła mnie nagła zmiana w ich zachowaniu. Wyglądały na zdrowo

przestraszone. Kasia nalała sobie wody mineralnej z butelki i wypiła duszkiem. Dłonie jej drżały.

– Czerwienieje – odetchnęła z ulgą Stasia.

– A więc weszliśmy wreszcie w królestwo Wenery – powiedziała moja rozmówczyni. – W ostatniej chwili…

– Robią się kolory – zaraportowała Stasia śledząca przemiany wewnątrz jaja. – Takie jak tęcza.

– Tak zwany pawi ogon – wyjaśniła jej kuzynka. – To znaczy, że powoli się zbliżamy.

Mimo jej zapewnień przez następną godzinę nic specjalnego się nie działo. Znad masy unosiły się czerwonawe opary co dziewczęta określiły jako królestwo Marsa. Obudził się Szef.

– I jak tam produkcja kamienia filozoficznego? – zapytał zaciekawiony.

– Na razie bez większych przygód – powiedziała Kasia. – Zaraz powinniśmy wkroczyć w królestwo Apollona.

Korzystając z chwili, gdy druga z dziewcząt poszła na górę, zajrzałem ciekawie przez szybkę. W jaju, co było kiepsko widać, bowiem powierzchnia zmatowiała, znajdowała się masa przypominająca czerwone błoto. Substancja rozpurchlała się, z bąbli wytryskiwał jakiś gaz. Wreszcie Kasia zdecydowanym ruchem ręki przekręciła zawór z gazem.

– Niech sobie stygnie – powiedziała. – Za godzinę będziemy wiedzieli.

Wyjęła bańkę z ciekłym azotem i wycelowawszy dyszę w piecyk, wolno popuściła gazu. Piecyk utonął w mlecznych oparach.

– Nie podusimy się? – zapytał z niepokojem Szef.

– Azot jest obojętny – powiedziała Stasia.

W piwniczce zrobiło się nieco chłodniej. Piecyk stygł. Przeszliśmy na piętro, gdzie dziewczęta sprokurowały niewielkie śniadanie, czy też raczej należało by powiedzieć podkurek, jako że słońce jeszcze nie wzeszło. Szef jadł z apetytem, ja też po całonocnym czuwaniu czułem się głodny.

Загрузка...