Młody zakonnik czekał na nas koło rzeźbionego portalu.
– Brat Andrzej – przedstawił go Szef. – Pełni rolę kustosza zbiorów kościoła i części udostępnianej turystom. Zgodził się oprowadzić nas po krużganku…
Przedstawiliśmy się. Zakonnik uśmiechnął się.
– Proszę za mną – powiedział.
Przeszliśmy przez ciężkie wrota świątyni.
– Kościół i klasztor wzniesiono w XIII wieku – powiedział nasz
przewodnik. – Początkowo miał zapewne charakter hali, później przebudowano go, nadając mu ostatecznie kształt trójnawowej bazyliki. Stopniowo obrósł w boczne kaplice, fundowane przez członków bogatych krakowskich rodów…
Szef w zadumie rozglądał się wokoło.
– Dawno tu nie byłem – westchnął – Pamięć trochę się zaciera…
– Pierwotnie przed świątynią znajdowała się wieża, ale zburzono ją ponad dwieście lat temu, gdyż groziła zawaleniem – wyjaśnił brat Andrzej. – Niestety, z pierwotnego wyposażenia świątyni zachowało się bardzo niewiele… Zniszczyły je pożary w siedemnastym wieku i w połowie dziewiętnastego… Zwłaszcza ten ostatni był szczególnie niszczycielski. Runął wówczas strop, odbudowa trwała przeszło dwadzieścia lat.
Przeszliśmy przez zakrystię i wąskim korytarzem dotarliśmy na nieduże podwórko otoczone krużgankami.
– To ostatnie miejsce, do którego wolno wchodzić zwiedzającym – powiedział poważnie zakonnik. – Reszta klasztoru jest dla was niedostępna. Był pan ciekaw, kto spoczywa w naszych murach…
Powiódł dłonią. W ściany wmurowano dziesiątki epitafiów. Na podwórzu stały pomniki nagrobne, niektóre wyglądały na bardzo wiekowe.
– Mamy tu około trzech tysięcy płyt – powiedział poważnie nasz przewodnik. – Niestety nigdy nie zostały skatalogowane…
– Skąd ich tutaj aż tyle? – zapytałem.
– W pobliżu klasztoru znajdował się cmentarz Świętej Trójcy -
pospieszył z wyjaśnieniami gospodarz. – W 1924 roku władze miejskie postanowiły przedłużyć w tamtą stronę ulicę Dominikańską. Wówczas to kamienie epitafia i pomniki nagrobne przeniesiono tutaj.
– A ciała? – zaciekawiła się Stasia.
– Ciała prawdopodobnie pozostały na miejscu – uśmiechnął się smutno. – To tylko doczesne szczątki, wówczas nikt nie przejmował się ekshumacjami…
– Rozdzielmy się – zaproponował Szef. – W ten sposób szybciej
znajdziemy.
Ruszyliśmy oglądając epitafia. Większość była już mocno zatarta, ale niektóre wyglądały jak świeżo wykute. Wędrowałem przeczesując mury wzrokiem. Wreszcie, po dwu przeszło godzinach, spotkaliśmy się na podwórzu.
– Znalazłem epitafium Setona – powiedział poważnie zakonnik. – Niestety ani śladu Sędziwoja.
– Zobaczmy – zachęcił go Szef.
Niebawem stanęliśmy w piątkę przed nieco zatartą, pękniętą na pół tablicą, głęboko wpuszczoną w mur.
– Alexander Setonius vulgo Cosmopolita 1604 – odczytał Szef. – To epitafium jest niewielkie, z pewnością w tym murze nie ma kawerny z trumną Setona. Gdzie wobec tego się znajduje?
– Pod krużgankiem mamy krypty – wyjaśnił zakonnik z lekką niechęcią. – W nich przechowywane są sarkofagi i trumny części ludzi, których nagrobki tu widzicie.
– Chcielibyśmy rzucić okiem na sarkofag Setona – powiedziałem.
– Do krypt nie można wejść bez zezwolenia przełożonego zakonu. Zezwolenia takie nie są udzielane od czasu, gdy w latach międzywojennych cadyk Salomon Storm sprofanował jeden z grobów. Co zabawne właśnie ten, Setona.
– Salomon Storm! – wykrzyknąłem. – A wiec jesteśmy na dobrym tropie.
– Niemożliwe – powiedział Szef. – Przecież napis powinien być na wieku trumny Sędziwoja!
– A może? – zagadnąłem. – Może jednak Setona. Przecież w notatce nie było wspomniane o czyj grób chodzi.
– Problem bez większego znaczenia – powiedziała ponuro Stasia. – Sami słyszeliście, że nikomu nie wolno.
– A gdybyśmy poprosili któregoś z braci? – zapytał Szef. – Damy aparat fotograficzny i proszę zrobić zdjęcie…
Nasz przewodnik zamyślił się, a potem uśmiechnął lekko.
– Opat nie zgodziłby się – powiedział. – Ale może da się coś zrobić…
Wyjął z fałdów habitu krótkofalówkę i odszedł kawałek. Rozmawiał dłuższą chwilę. Wreszcie powrócił do nas. Jego twarz jaśniała uśmiechem.
– Macie dużo szczęścia. Sarkofagu tu teraz nie ma. Przechodzi
konserwację.
– Gdzie? – zapytałem.
– Pracownia konserwacji zabytków metalowych mieści się w Synagodze Wysokiej na Kazimierzu – wyjaśnił.
– Proszę, jak wszystko zatoczyło krąg – powiedziała w zadumie Stasia.
– Storm poszedł do Setona, teraz Seton prawie wrócił w miejsce, gdzie mieszkał Storm…
– Pozwolicie nam obejrzeć go w pracowni?
– Tak – kiwnął głową. – Będziecie potrzebowali pisemnego upoważnienia…
Spomiędzy krużganków wyłonił się starszy wiekiem zakonnik i wręczył Szefowi dokument. Następnie zniknął bez słowa.
Odwróciliśmy się, aby podziękować naszemu przewodnikowi, ale jego także już tu nie było.
– W drogę – powiedział Pan Samochodzik, potrząsając papierem.
Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Niebawem zaparkowaliśmy w wąskim zaułku. Obok nas wznosiła się ściana kamienicy. Tynk trochę obłaził, drzwi też wypadałoby pomalować. Dom wyglądał na zwyczajny budynek mieszkalny, ale na pierwszym piętrze widać było duże okna o półokrągłym zwieńczeniu.
– Synagoga Wysoka – powiedział Szef.
– Dziwnie jakoś wygląda – powiedziałem. – Na parterze chyba był zwyczajny dom mieszkalny?
– Tak – potwierdziła Stasia. – Pewien pobożny Żyd postanowił wystawić synagogę, a ponieważ grunty w tej części miasta były bardzo drogie, zdecydował się nadbudować ją na swoim domu.
Szef wcisnął guzik dzwonka. Po kilku minutach, gdy traciliśmy już prawie nadzieję, drzwi otworzyły się ze zgrzytem i stanął w nich ponury osobnik mogący mieć zarówno dwadzieścia lat jak i osiemdziesiąt. Na twarzy porastała mu gęsta broda zasłaniająca wszystko. Od góry głowę nakrywała grzywa splątanych włosów. W ręce trzymał pędzelek.
– O, wycieczka szkolna – powiedział, patrząc podejrzliwie na dziewczęta.
– Ministerstwo Kultury i Sztuki – powiedział Szef, pokazując mu legitymację. Ja także wyjąłem swoją.
– A te dwie damy? – zagadnął facet niechętnie wpuszczając nas do środka.
– Pochodzimy z Walii – zełgała natychmiast Stasia. Mówiła po angielsku praktycznie bez obcego akcentu. – Przysłała nas komuna miejska z Dover. Zajmujemy się dokumentowaniem śladów pobytu naszego krajana w Europie.
Konserwator zamyślił się, jakby rozważał prawdopodobieństwo usłyszanej informacji. A może nie znał angielskiego.
– Mamy też upoważnienie od właścicieli – Szef podał papier wystawiony nam w klasztorze.
– Proszę za mną – powiedział wreszcie zarośnięty człowiek i powędrowaliśmy bardzo stromymi schodkami do góry. Główna sala synagogi, w której urządzono warsztat, sprawiała dość przygnębiające wrażenie. Wprawdzie ściany były ładnie odnowione, a strop lśnił bielą świeżego drewna, ale jednak czułem, że czegoś mi brakuje. Pośrodku nie było ośmiokątnego podwyższenia a nisza w której przechowywano niegdyś Torę, nie była osłonięta haftowaną tkaniną. To miejsce było martwe. Nigdy już nie zgromadzą się tu Żydzi by komentować Pisma. Nigdy nie zmówią modlitwy kadisz. I nigdy do wnętrza tego przybytku nie spróbuje wedrzeć się Golem…
Sarkofagów stało tu kilka, ale tylko jeden był metalowy. Podszedłem bliżej. Skrzynia była pusta, trumnę wykonaną z pociemniałego, przepróchniałego drewna, ustawiono obok. W kilku miejscach wzmocniono ją stalowymi okuciami.
– Musieliśmy wymienić cały spód – odezwał się zarośnięty. – Końce też mocno spraciały, zrobiliśmy zastrzyki z żywicy, potem jeszcze przepolerujemy.
Sarkofag wykonano z cynku. Przez te wszystkie lata, gdy przebywał w wilgotnym lochu, zaatakowała go zaraza cynkowa: charakterystyczna odmiana korozji. Metal zamienił się w mozaikę żółtych, różowych i szarych plamek.
– Można na to coś poradzić? – zapytał Szef.
– Można, nawet trzeba – powiedział konserwator. – Tyle tylko, że niewiele da się zrobić. Na razie jesteśmy na etapie prób i błędów – pokazał nam na boku skrzyni kilka zacieków różnego koloru. – Po pierwsze te plamy to różnego rodzaju związki cynku, głównie sole. Trzeba je najpierw, jak się to mówi ustabilizować, żeby korozja nie postępowała głębiej. Potem trzeba podjąć decyzję czy rozłożyć je, uzyskując z powrotem metaliczny cynk, czy też może lepiej zostawić w postaci ustabilizowanej i tylko polać galwanicznie nową warstwą metalu.
– Po ustabilizowaniu korozja nie będzie postępowała w głąb? -
zaniepokoiłem się.
– Do końca nie da się temu zapobiec – westchnął. – Mam jednak nadzieję uratować większą część. Ocalałe zakonserwowane fragmenty osadzimy prawdopodobnie na mniejszej stalowej skrzyni…
– Chcielibyśmy obejrzeć wieko – powiedziałem.
Uśmiechnął się lekko.
– Tam leży – wskazał wannę wypełnioną jakimś roztworem. Zajrzałem do środka. Blacha zachowała się w kilku kawałkach. Pod wpływem oparów kwasu zakręciło mi się w nosie.
– Wieko nie ciekawe – powiedział brodacz. – Na wierzchu resztki napisu "Cosmopolita", za to od środka przykręcona była ta płyta – wskazał na leżącą w kuwecie płytkę wielkości mniej więcej kartki z bloku. Pochyliliśmy się zaciekawieni.
– Możecie wziąć w ręce – uśmiechnął się, co poznałem po falowaniu brody. – Już odczyszczona i zakonserwowana.
Uniosłem ostrożnie ciężką blachę. Lśniła jak złoto.
– Tombak? – zapytała Stasia.
– Złoto Alchemików – powiedział z szacunkiem konserwator.
– Stop miedzi i antymonu – wyjaśnił Szef dziewczętom. – I mamy tu napis po hebrajsku…
– Ciekawe – mruknąłem.
– To stara praktyka – uśmiechnęła się Stasia. – Hermetyści chronili swoje prace pisząc je po łacinie, albo po hebrajsku, rzadziej greką lub po aramejsku. Chodziło im o to, żeby ktoś z ulicy nie mógł tego odczytać. Jeśli pozwolicie, przepiszę i odczytamy.
Przeleciała wzrokiem pierwszy rządek, a potem coś przez chwilę rozważała.
– Siedemnastowieczna łacina zapisana hebrajskim alfabetem, co więcej pisana nie z prawej w lewo, ani nawet z lewej w prawo, tylko pionowymi kolumnami.
– Skąd wiesz? – zdumiał się Szef.
– Spotkałam się już z tego typu szyframi – powiedziała.
Oczy brodacza zabłysły.
– A powiadają, że język polski jest taki trudny do nauczenia się dla cudzoziemców – mruknął.
Zaczerwieniła się ładnie. Przepisaliśmy informacje i opuściliśmy gościnne progi pracowni.
– I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? – zadumał się Szef.
– Pora tak jakby coś zjeść – zauważyłem.
Pan Samochodzik pokręcił z dezaprobatą głową.
– Od ciągłego napychania kałduna się głupieje – powiedział z naganą. – Lepiej myśli się na głodnego.
– A czy musimy o czymś jeszcze myśleć? – zdziwiłem się. – Odnaleźliśmy wszystko. Mamy księgę i klucz do niej wyryty w sarkofagu Setona…
Szef podniósł wzrok na dziewczęta.
– Naprawdę chcecie spróbować? – zapytał.
– Musimy! – Kasia umilkła skarcona wzrokiem kuzynki.
– Pojedziemy do znajomego rzemieślnika – powiedziała. – Rozmawiałyśmy z nim już przez telefon. Odbierzemy jajo filozoficzne i wieczorem siadamy do pracy. Zechcą nam panowie towarzyszyć w tym szalonym przedsięwzięciu?
Na twarzy Szefa pojawił się szeroki, szczery, słowiański uśmiech.
– Z największą przyjemnością – powiedział.