O czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. "W komandosach" uczyli nas, że to pora nocy, gdy ludzie śpią najmocniej. Niebo zasnuły deszczowe chmury. Deszcz już nie padał, ale wszędzie stały kałuże. Cichutko przemknąłem się aleją Kasztanową. Unikałem jak mogłem kręgów światła rzucanych przez latarnie. Wreszcie dotarłem do ogrodzenia domu Aulicha. Przylgnąłem do metalowych prętów i rozejrzałem się wokoło. Światła latarni lekko przygasły. Żarówki pożółkły. Silny skok napięcia w sieci, a może?… A może ktoś z piłą ultradźwiękową. Ruszyłem wzdłuż ogrodzenia i nieoczekiwanie natknąłem się na wyrwę. Ktoś wyciął kilkanaście prętów. Końcówki sterczące z podmurówki dymiły dziwnie. Splunąłem ostrożnie na pierwszy z nich.
Zaskwierczało. Były silnie rozgrzane.
– Ki diabeł? – zdziwiłem się.
Przeskoczyłem do ogrodu i ukryłem się w cieniu krzaków. Latarnie powoli wracały do normalnej jasności. Ruszyłem ostrożnie naprzód, rozglądając się za psem. Wolałem nie natknąć się na tę bestię. Nieoczekiwanie znowu pociemniało. Spostrzegłem gruby kabel biegnący przez zroszoną trawę. Poszedłem jego śladem. Nagle gdzieś koło ogrodzenia usłyszałem łoskot i stłumione przekleństwo. Padłem natychmiast płasko i wtoczyłem się pod krzaki. Ktoś podniósł się z ziemi, latarnie wracające do pełnej jasności oświetliły na moment niewysoką sylwetkę. Postać, nisko pochylona, przemknęła pod ścianą domu.
– Robi się tłoczno – mruknąłem sam do siebie.
Latarnie znowu pociemniały. Czyżby jakiś idiota przebijał się po kolei przez wszystkie ściany, zamiast ciąć zamki w drzwiach? Cichutko podążyłem w ślad za tajemniczym nocnym gościem. Człowiek przemknął się do spalonej części domu i bez większego wysiłku podciągnął się do jednego z wypalonych okien. Po chwili zniknął wewnątrz. Ruszyłem naokoło i po chwili znalazłem drzwi, które zapewne jeszcze przed godziną zabite były deskami. Teraz kawałki drewna leżały wokoło, dziwnie pociemniałe przy krawędziach. Przekroczyłem próg. W powietrzu unosił się obcy, ale dość przyjemny zapach. Kojarzył mi się z dzieciństwem. Chyba czułem go kiedyś. W cegielni na wsi, niedaleko pola dziadków?
Przypomniałem sobie piece ułożone z surowych cegieł nakrytych tylko warstwą glinianego miału. Przez odpowiednio sporządzone kanały biegł ogień wypalając je. "Dochodziły" tak około dwu tygodni, później przychodzili robotnicy, by je wyjąć i załadować na ciężarówkę. Spenetrowałem parter i nie znajdując nic podejrzanego wdrapałem się po osmalonych, betonowych schodkach na piętro. Tu, w jednym z pokojów przylegających do niespalonej części domu, znalazłem to, czego szukałem – nieregularną dziurę wybitą w ścianie. Zapach cegielni stał się bardzo mocny. Zbliżyłem ostrożnie dłoń do brzegów otworu i natychmiast ją cofnąłem. Cegły rozpalone były niemal do czerwoności. Przelazłem przez dziurę i znalazłem się w korytarzu. Przez chwilę zastanawiałem się dokąd pójść, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem gruby kabel znikający za zakrętem. Skradając się ruszyłem tym tropem. Przewód niebawem zniknął w szczelinie pod drzwiami jednego z pokojów. Usłyszałem ciche buczenie i szpara rozbłysła oślepiającym światłem.
– Ki diabeł? – pomyślałem.
W tej chwili usłyszałem ciche skrzypnięcie deski. Ktoś wdrapywał się po schodach na piętro. Zanurkowałem w niszę i przyczaiłem się w mroku. W ponurym blasku padającym spod drzwi zobaczyłem sylwetkę niewysokiego chłopaka. On też mnie zobaczył, bo usłyszałem dziwny metaliczny odgłos, jak gdyby ktoś wyciągał szablę z pochwy. Faktycznie to była szabla. Wysunął ją w moją stronę.
– Nie wiem, kim jesteś, ale nie próbuj nawet drgnąć, bo wsadzę ci w bebechy pół metra stali – dobiegł mnie życzliwy szept.
Trzymając mnie na dystans usiłował mnie wyminąć.
– A ty kim jesteś? – zapytałem.
– Człowiekiem, który przyszedł tu po sprawiedliwość – głos w ciemności zabrzmiał godnie. – A ty?
– "Od tysiąca lat uwięziony w ciele wielkiej krowy powoli tracę zmysły" – zacytowałem znaleziony kiedyś przed blokiem komiks.
W tym momencie drzwi otworzyły się i zalało nas światło. Jednocześnie z wnętrza pomieszczenia napłynął kłąb dymu cuchnącego przepaloną stalą. Spostrzegłem, że rękojeść szabli wyłożona jest turkusami, a w następnej chwili rozpoznałem twarz trzymającego ją w ręce. To był ten chłopak, który kilkanaście godzin wcześniej został wykopany z tego domu. Stojąca w drzwiach postać pokiwała w naszą stronę pistoletem.
– Do pokoju – rozkazała.
Poznałem ją po głosie. Stasia. Wślizgnęliśmy się, zamykając za sobą drzwi. Obie dziewczyny były starannie zamaskowane, ale ja też miałem maskę na twarzy. Stasia bezceremonialnie zdarła ją ze mnie.
– No coś podobnego – powiedziała – Jaki świat jest mały. A ten co za jeden? – wskazała lufą młodzieńca z szablą – Jest z tobą?
– Nie – zaprzeczyliśmy obaj jednocześnie.
– Na złodzieja nie wyglądasz – powiedziała. – Ale szabelka wyjątkowo ładna…
Wyciągnęła rękę. Cofnął się o krok.
– Musisz mnie zabić, żeby ją dostać – powiedział.
Wyglądało na to, że mówi poważnie. Popatrzyłem na źródło światła i zaniemówiłem. Druga z dziewcząt, zasłoniwszy twarz okularami hutniczymi, rozpruwała sejf laserem. Chyba chciała odciąć całą jedną ścianę…
– Źle tniesz – zwróciłem jej uwagę – Wystarczy drzwiczki…
– Żeby alarm uruchomić?- zapytała ze złością – Strasznie się ta blacha nagrzewa.
– Trzeba było piłą ultradźwiękową – powiedziałem z nutką wyższości w głosie.
– Co ty tu robisz? – Stasia wsiadła na chłopaka.
– Przyszedłem tylko po to – potrząsnął szablą – Chciałbym już sobie iść…
– Mowy nie ma. To my pójdziemy, a wy dwaj zostaniecie tu i poczekacie na policję. Związani jak balerony…
– Pawła trzeba wypuścić – powiedziała Kasia ponownie uruchamiając laser na pełną moc. – Sądzę, że już nas rozpoznał.
– To prawda – potwierdziłem. – A co do tego miłego młodzieńca, to chyba ma swoje powody, by łamać szóste przykazanie. Wytłumacz się – zwróciłem się wprost do niego.
– To proste – powiedział. – Tę szablę mój przodek otrzymał od Stefana Batorego w czasie kampanii pskowskiej. W czterdziestym piątym zabrali ją mojemu dziadkowi ubecy. Wkrótce potem skonfiskowano nam też majątek. Tysiące pamiątek rodzinnych rozgrabili komuniści. We dworze urządzili pegieer. Palili w piecach
książkami i meblami. Wreszcie dom zawalił się całkiem. Dowiedziałem się przypadkiem, że Aulich ma szablę. Zaproponowałem mu dzisiaj piętnaście tysięcy złotych. Zażądał stu pięćdziesięciu. A potem kazał swojemu wachmanowi wyrzucić mnie, jak psa, za próg.
Popatrzyłem na rękojeść szabli.
– Węgierska – potwierdziłem. – I na oko sądząc, z końca szesnastego wieku.
Kasia skończyła zabawę laserem i używając azbestowych rękawic odsunęła odciętą ścianę.
– Jest? – zapytała Stasia.
Pokręciła przecząco głową.
– Same gówna – wygarnęła dłonią stos banknotów pospinanych banderolami, jakieś papiery wartościowe, parę pudełek biżuterii i kilka kilogramowych sztabek srebrzystego metalu. Srebro albo platyna. Złote dwudziestodolarówki zadźwięczały sypiąc się na podłogę. Nie zaszczyciła ich nawet jednym spojrzeniem.
– Cholera – zdenerwowała się Stasia. – Trzeba zatem obudzić gospodarza. Jak mu przypalimy laserem to i owo, to wyśpiewa gdzie ukrył "Niemą Księgę".
– A czego szukacie? – zainteresował się chłopak z szablą.
– Zbioru drzeworytów – wyjaśniłem.
– Jakieś drzeworyty oprawione w ramki wiszą na półpiętrze – powiedział – widziałem je, gdy przechodziłem.
Ruszyły do wyjścia bez słowa. Stasia latarką oświetliła ścianę.
– No, co za bydlę – sapnęła.
Ścianę ozdabiało kilkadziesiąt antyram. Wewnątrz, pod warstwą szkła, widać było pożółkłe pergaminowe karty. Jak na komendę rzuciły się zdejmować je ze ściany. Ja oświetliłem część korytarza, którym przyszedłem i też odczepiłem z niej kilka obrazków.
– Na mnie już pora – powiedział młodzieniec, troskliwie naciągając na szablę plastikowy pokrowiec – Nie będę wam przeszkadzał. Nic nie widziałem, o niczym nie słyszałem…
Ruszył w stronę zrujnowanej części domu i wtedy właśnie nieoczekiwanie włączył się alarm. Szarpnięciem przyciągnąłem laser do siebie i odczepiłem od niego kabel. Dziewczęta biegiem wpadły na górę. Pognaliśmy korytarzem. Gdzieś od strony schodów padł strzał. Zanurkowaliśmy przez dziurę w murze i zbiegliśmy na parter. Chłopak właśnie szamotał się z ochroniarzem. Uderzyłem wachmana rękojeścią lasera w głowę.
– Dzięki – szepnął młodzieniec.
Wyskoczyliśmy przed dom. Alarm wył na całego. Od strony ulicy pojawiły się błyskające na niebiesko światła. Policja. Przeskoczyliśmy pośpiesznie przez ogrodzenie i depcąc rabatki sąsiedniej willi przesadziliśmy płot odgradzający nas od kolejnej ulicy.
– Za mną – rozkazałem szeptem i pobiegliśmy do miejsca kilka przecznic dalej, gdzie zostawiłem samochód. Wskoczyliśmy we czwórkę do jego przytulnego wnętrza i cicho odjechałem jak najdalej od feralnego miejsca. W oknach zapalały się światła, ale my już oddalaliśmy się, zostawiając za nami rozbudzone kwartały.
– Gdzie was wysadzić? – zapytałem.
– Ja gdybym mógł prosić na dworzec – uśmiechnął się młodzieniec z szablą. – Złapię jakiś nocny pociąg i tyle.
– Nie oddamy go w ręce policji? – zapytała Stasia.
Pokręciłem przecząco głową.
– Po pierwsze, uważam go za usprawiedliwionego. Chciał tylko odzyskać własność swojej rodziny. Po drugie, za co niby? To nie on wypalił laserem dziurę w ścianie. Po trzecie gdyby go złapali, mógłby sporządzić mój portret pamięciowy. Wyobrażacie sobie, co to byłby za skandal? Moja instytucja skompromitowana na wieki wieków. Za to wy dwie, hm… Powinienem podjechać pod najbliższy komisariat. Włamanie, kradzież, chciałyście torturować właściciela.
– My też miałyśmy swoje powody – westchnęła Stasia.
– No nie wiem – pokręciłem głową w zadumie. – Księga, którą w kawałkach bo w kawałkach, ale udało się zdobyć, nigdy nie była waszą własnością.
– A może Salomon Storm był naszym dziadkiem? – Kasia przekornie przekrzywiła głowę.
– Nie. Jidysz, którym posługuje się Stasia nie jest czysty, tylko wyuczony. Poza tym…
Machnąłem ręką. Młodzieńca wysadziłem koło dworca.
– Jak mogę się odwdzięczyć? – zapytał.
– Obiecaj waćpan, że więcej nie będziesz się nigdzie włamywał – zażądałem.
– To będzie trudne. W siedzibie pewnej partii politycznej w hmm… Mają pejzaż Zosowskiego, który zawsze wisiał na lewo od kominka.
– W końcu skojarzą, że to ktoś z twojej rodziny – westchnąłem. – Znikaj…
Pomachałem mu na pożegnanie i ruszyliśmy dalej.
– A wy, gdzie chcecie wysiąść? – zapytałem.
– Może koło naszego antykwariatu – zaproponowała Stasia. – Też mamy obiecać, że nie będziemy się nigdzie włamywać?
Zignorowałem pytanie.
– Przegraliście – oświadczyła Kasia tryumfalnie. – Mamy księgę!
– I co z nią zrobicie? – zapytałem. – Aulich zgłosi kradzież i będzie was ścigał. Jeśli pojawicie się z nią gdziekolwiek, będzie na was już czekał list gończy.
– O ile wiedział co ma – uśmiechnęła się Stasia. – A sądzę, że raczej nie wiedział. Po prostu, znalazł książkę z rysunkami, to powycinał kartki i porozwieszał sobie na ścianie.
– Dlaczego zawył alarm? – przypomniałem sobie.
– Był umieszczony pod najniższym stopniem schodów – wyjaśniła Kasia.
Wysadziłem je koło antykwariatu i podjechałem pod hotel. Zmieniłem kolor samochodu na normalny i przekręciłem tablice rejestracyjne na tę stronę, po której nie były mołdawskie. Cicho wślizgnąłem się do pokoju i wydobywszy spod kurtki sześć antyram położyłem je na stoliku. A potem natychmiast padłem na łóżko i zapadłem w głęboki sen.