Rozdział XI

Atak na twierdzę biurokracji * Meble zdjęte z ewidencji * Wizyta w kotłowni * Sekretarzyk od kompletu

W szpitalu poszliśmy prosto do gabinetu dyrektora. Nodar wysunął się na prowadzenie. Jego mina świadczyła, że ma spore doświadczenie w szturmowaniu fortec biurokracji. Drzwi gabinetu dyrektora nie wyglądały specjalnie solidnie. Po prostu drzwi z płyty stolarskiej albo dykty, uszlachetnione poprzez oklejenie cienką warstewką forniru. Likwidator zastukał i nie czekając na wezwanie wszedł do środka. Za biurkiem, zagradzając drogę do dalszych pomieszczeń, siedział koszmarny babszytyl w wieku balzakowskim. Nodar zignorował ją i ruszył twardym krokiem w kierunku drzwi prowadzących zapewne do kryjówki szefa.

– A wy co za jedni? – wrzasnęła baba. W jej głosie słychać było urażoną urzędniczą dumę – Byliście umówieni?

Nodar odwrócił się w jej stronę, rzucił miażdżącym spojrzeniem jak młotem, po czym bez słowa nacisnął klamkę i weszliśmy do właściwego gabinetu. Zza biurka poderwał się starszy mężczyzna w garniturze.

– A wy co tutaj… Bez zameldowania?

Nodar osadził go zimnym, bezlitosnym wzrokiem.

– Komisja likwidacji majątku byłej PZPR – powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. – Żądamy wydania mebli o numerach ewidencyjnych a/236/56, a236/57, a/236/58 i a/236/59!

Jednocześnie położył na biurku jakiś papier. Rozejrzałem się po gabinecie i natychmiast zlokalizowałem stolik stojący pod oknem. Naśladując sposób załatwiania spraw przez Nodara, przełożyłem leżące na nim papiery na podłogę i postawiłem go w sztorc, aby łatwiej było złapać przy wynoszeniu. Pan Samochodzik też wczuł się w rolę, bo wykorzystując moment, gdy oburzony dyrektor zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod niego krzesło.

– Gdzie drugie krzesło i sekretarzyk? – zapytał zimno Nodar.

Dyrektor dziwnie zmalał. To już nie był ten butny urzędnik, który jeszcze dwie minuty temu gotów był wyrzucić nas za drzwi.

– Nie mam pojęcia.

– Sprzedaliście do antykwariatu – zagadnąłem życzliwie.

– Wyprzedaż majątku, będącego własnością skarbu państwa – uzupełnił ponuro likwidator. – No, to będą trzy lata odsiadki. Paragraf 163 kodeksu karnego ustęp pierwszy.

– Nie wiem nic o żadnym sekretarzyku i krześle – jęknął dyrektor.

Nodar popatrzył na niego zimnym, twardym wzrokiem po czym wyjął z kieszeni stoper.

– W ciągu pięciu minut mają się znaleźć meble, albo dokumentacja – powiedział.

Dyrektor rozpaczliwie rzucił się do telefonu i gdzieś zadzwonił. Rozmawiał z intendentem, żądał dokumentacji. Po chwili w drzwiach stanął niewielki, szczupły człowieczek z bardzo przestraszoną miną. W rękach trzymał opasły skoroszyt. Wertowali go obaj przez chwilę, po czym dyrektor, odzyskując odrobinę pewności, zaraportował:

– Drugie krzesło i sekretarzyk zostały zdjęte z ewidencji na skutek całkowitego zniszczenia podczas eksploatacji.

Pan Samochodzik popatrzył na niego spokojnie, choć zimno.

– To jak pan wyjaśni, że krzesło należące do tego kompletu, krzesło A/236/57 zostało sprzedane w antykwariacie nie dalej jak wczoraj? Są na nim nawet wasze numery ewidencyjne. Nasi technicy wyodrębnią odciski palców.

Dyrektor i intendent wymienili zdziwione, fałszywe, spojrzenia.

– Tu wyraźnie napisano, że zostały spalone w kotłowni. Znajdowały się w stanie wykluczającym remont.

– No, to trzeba będzie się przejść do kotłowni – powiedział ponuro Nodar.

Zeszliśmy po schodach. Po drodze dyrektor usiłował parokrotnie zabłądzić, ale Szef wypatrzył na ścianie plan ewakuacyjny i matactwa urzędnika zostały przecięte w zarodku. Wreszcie stanęliśmy przed solidnymi drzwiami.

– Klucz – mruknął Nodar.

– Nie mam – zaskamlał dyrektor.

Intendent wyłowił z kieszeni pęk i przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniego. Wreszcie przekręcił w zamku i weszliśmy do sporej hali. Na wprost nas królował wielki piec gazowy, zapewniający ogrzewanie całemu szpitalowi. Obok milczały rezerwowe generatory prądotwórcze.

– To tak, pańskim zdaniem, wygląda kotłownia, w której pali się niepotrzebne meble? – głos likwidatora ociekał słodyczą.

Poczułem, że dyrektor już się załamał i teraz wystarczy go leciutko przycisnąć, żeby całkiem się rozsypał.

– Przyznaj się, to krócej będziesz siedział – poradziłem mu życzliwie.

– Zawiozłem do antykwariatu, tego samego co krzesło – jęknął. – Dzisiaj rano…

Likwidator wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

– Prokuratura? Proszę z panem Łaziębskim. Może pan wpaść do szpitala klinicznego? Nakaz aresztowania nie będzie chyba potrzebny, przestępstwo gospodarcze, wyjątkowo paskudne…

Zostawiliśmy go na miejscu, a sami zabrawszy krzesło i stolik wsadziliśmy je do furgonetki. Po chwili dołączył.

– Podrzucimy to do naszego magazynu – powiedział. – Tam sobie panowie spokojnie zbadają…

Pojechaliśmy z powrotem. Jak się okazało, koło siedziby likwidatora znajdował się rozległy magazyn na łupy. Stało w nim kilkadziesiąt popiersi Lenina, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów przedstawiających bohaterską przeszłość i świetlaną przyszłość. Stało tu też sporo mebli, głównie biurowych. Wyjąłem z kieszeni kombinerki i zabrałem się za wyciągnie gwoździków z obicia. Po kilkunastu minutach uniosłem skórę i włosie. Pomiędzy sprężynami leżała jedna stalowa rurka, nieco zmatowiała ze starości. Ująłem ją ostrożnie w dłonie i popatrzyłem pod światło. Była pusta. Zakląłem.

– To by wyjaśniało zagadkę pięciu listów Sędziwoja, zakupionych przed dziesięciu laty przez Bibliotekę Narodową w Warszawie – mruknął Szef. – Choć oczywiście to tylko domysł. Tu mogło być cokolwiek…

– Listy mogły pasować – zauważyłem. – Można je było zwinąć dość ciasno i wsunąć do rurki. Teraz trzeba ruszać po biurko.

– Najpierw zajrzymy do antykwariatu i jeśli się da, skonfiskujemy sekretarzyk.

– Skonfiskować nie możemy – westchnął likwidator. – Jeśli kupiono go w dobrej wierze, to trzeba niestety uruchomić procedury sądowe. Ale panowie chyba mogą go opieczętować, co utrudni lub uniemożliwi rozprucie skrytki?

– Tak. Mam plomby samoprzylepne, zabezpieczymy wszystkie łączenia – ucieszył się Szef. – W drogę.

No i wyruszyliśmy. Weszliśmy do antykwariatu we dwóch, ja i Pan Samochodzik. Kasia siedząca za ladą na nasz widok uśmiechnęła się promiennie.

– Czym mogę służyć? – zagadnęła.

Szef przybrał marsową minę zapożyczoną od Nodara.

– Ministerstwo Kultury i Sztuki – powiedział. – Macie tu panie pewien sekretarzyk…

Uśmiechnęła się promiennie.

– Sekretarzyk? Oczywiście. Taki ładny jak krzesło, które kupił pan… – popatrzyła na mnie.

– Daniec, Paweł Daniec – przypomniałem jej.

– Tak. Pan Paweł kupił krzesełko. Teraz, jak rozumiem, chcieliby panowie do kompletu…

– Ten sekretarzyk stanowi własność państwa – powiedział Szef. – Do czasu rozprawy sądowej, która ustali prawa własności chcemy go oplombować…

Uśmiechnęła się ironicznie.

– Stoi na zapleczu – powiedziała. – A mają panowie nakaz rewizji, żeby tam wejść?

Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni. Nakazu nie mieliśmy. Przeciągnęła się i popatrzyła na nas kpiąco.

– Świat antykwaryczny darzy szacunkiem pracowników tak zacnego ministerstwa – powiedziała. – Dlatego proszę bardzo – uchyliła kotarę i weszliśmy na zaplecze. Panował tu straszliwy nieład. Meble stały poustawiane ciasno, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów. Pod sufitem zawieszono wypchane ptaki. Wysuszona głowa hipopotama skłaniała do refleksji.

– To chyba panów mebelek – wskazała na ładny sekretarzyk. Rozpoznałem go bez trudu.

– Proszę go plombować.

Szef zabrał się za nalepianie pasków papieru, a ona podniosła ze stolika kilka książek i przełożyła na etażerkę. Jej ruch nie uszedł uwagi Szefa.

– Cóż to za manuskrypty? – zagadnął przerywając plombowanie.

– Takie tam traktaty niejakiego Sędziwoja – uśmiechnęła się tajemniczo. – Ale to nie na sprzedaż.

– Wydłubałyście je z sekretarzyka? – wybuchnąłem.

Popatrzyła na mnie zaskoczona.

– Z sekretarzyka? – udała zdziwienie. – A jak to udowodnicie? Zresztą,

nawet jeśli, to nie należały do mienia skarbu państwa…

– Jako porzucone mienie pożydowskie stały się po wojnie własnością państwa – powiedział poważnie Szef.

– Wedle ostatnio obowiązujących przepisów, mienie będące własnością gmin żydowskich ma być im zwrócone – odparowała natychmiast. – Ponieważ cadyk Salomon Storm był, że się tak wyrażę, przewodnikiem takiej gminy, to pamiątki po nim mogą otrzymać status niemal relikwii. Na groby słynnych rabinów i cadyków zjeżdżają się pobożni Żydzi z całego świata.

– Idziemy – westchnął Szef. – Nic tu po nas.

Ruszyliśmy do wyjścia.

– Wpadnijcie jeszcze kiedyś – powiedziała.

Nie brzmiało to jak kpina, ale nie było to też szczególnie serdeczne zaproszenie. Wyszliśmy. Niebo przetarło się trochę i wyjrzało słońce. Kraków w jesiennej szacie był pięknym miastem.

– No cóż – powiedział Szef. – Przegraliśmy kolejną bitwę. Jeszcze trochę, a przegramy całą wojnę.

– Ciekawe, gdzie się podziała ta druga – mruknąłem.

– Stasia? Cóż, mam nadzieję, że bezskutecznie szuka biurka.

Podjechaliśmy taksówką do magazynu likwidatora. Nodar czekał na nas.

– I jak? – zagadnął.

– Sekretarzyk już rozbebeszony – powiedział Szef.

– Nic się nie dało zrobić? – zaniepokoił się Nodar.

– Niestety. To jak, bierzemy się za stolik?

Ująłem w dłoń śrubokręt i po kilkunastu minutach delikatnego dłubania otworzyłem skrytkę. W grubym blacie znajdowała się pusta przestrzeń. Wyjęliśmy z niej kilka map rysowanych na papierze. Szef długo badał je z lupą w ręce.

– Piękne – powiedział. – Powstały mniej wiecej w czasach Stefana Batorego, sądząc po konturach granic. Tylko co z nimi zrobić dalej?

– Zdeponować w Ministerstwie i niech się nasi fachowcy zastanawiają, komu je przydzielić – zasugerowałem.

– Ja ze strony urzędu, który reprezentuję, nie wysuwam żadnych roszczeń – powiedział likwidator. – To mi, szczerze mówiąc, zupełnie nie wygląda na majątek PZPR-u.

– Zawieziemy do Biblioteki Jagiellońskiej i złożymy jako depozyt Ministerstwa.

– To stamtąd ostatnio ukradli tyle książek? – zaniepokoił się Nodar. – Lepiej wynająć skrytkę w jakimś solidnym banku…

– Coś z racji w tym jest – mruknąłem. – Proponuję poprosić pana Lucjusza o ukrycie w sejfie muzeum.

– Sporządzimy raport ze znalezienia map i w drogę – uśmiechnął się Szef.

Загрузка...