W szpitalu poszliśmy prosto do gabinetu dyrektora. Nodar wysunął się na prowadzenie. Jego mina świadczyła, że ma spore doświadczenie w szturmowaniu fortec biurokracji. Drzwi gabinetu dyrektora nie wyglądały specjalnie solidnie. Po prostu drzwi z płyty stolarskiej albo dykty, uszlachetnione poprzez oklejenie cienką warstewką forniru. Likwidator zastukał i nie czekając na wezwanie wszedł do środka. Za biurkiem, zagradzając drogę do dalszych pomieszczeń, siedział koszmarny babszytyl w wieku balzakowskim. Nodar zignorował ją i ruszył twardym krokiem w kierunku drzwi prowadzących zapewne do kryjówki szefa.
– A wy co za jedni? – wrzasnęła baba. W jej głosie słychać było urażoną urzędniczą dumę – Byliście umówieni?
Nodar odwrócił się w jej stronę, rzucił miażdżącym spojrzeniem jak młotem, po czym bez słowa nacisnął klamkę i weszliśmy do właściwego gabinetu. Zza biurka poderwał się starszy mężczyzna w garniturze.
– A wy co tutaj… Bez zameldowania?
Nodar osadził go zimnym, bezlitosnym wzrokiem.
– Komisja likwidacji majątku byłej PZPR – powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. – Żądamy wydania mebli o numerach ewidencyjnych a/236/56, a236/57, a/236/58 i a/236/59!
Jednocześnie położył na biurku jakiś papier. Rozejrzałem się po gabinecie i natychmiast zlokalizowałem stolik stojący pod oknem. Naśladując sposób załatwiania spraw przez Nodara, przełożyłem leżące na nim papiery na podłogę i postawiłem go w sztorc, aby łatwiej było złapać przy wynoszeniu. Pan Samochodzik też wczuł się w rolę, bo wykorzystując moment, gdy oburzony dyrektor zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod niego krzesło.
– Gdzie drugie krzesło i sekretarzyk? – zapytał zimno Nodar.
Dyrektor dziwnie zmalał. To już nie był ten butny urzędnik, który jeszcze dwie minuty temu gotów był wyrzucić nas za drzwi.
– Nie mam pojęcia.
– Sprzedaliście do antykwariatu – zagadnąłem życzliwie.
– Wyprzedaż majątku, będącego własnością skarbu państwa – uzupełnił ponuro likwidator. – No, to będą trzy lata odsiadki. Paragraf 163 kodeksu karnego ustęp pierwszy.
– Nie wiem nic o żadnym sekretarzyku i krześle – jęknął dyrektor.
Nodar popatrzył na niego zimnym, twardym wzrokiem po czym wyjął z kieszeni stoper.
– W ciągu pięciu minut mają się znaleźć meble, albo dokumentacja – powiedział.
Dyrektor rozpaczliwie rzucił się do telefonu i gdzieś zadzwonił. Rozmawiał z intendentem, żądał dokumentacji. Po chwili w drzwiach stanął niewielki, szczupły człowieczek z bardzo przestraszoną miną. W rękach trzymał opasły skoroszyt. Wertowali go obaj przez chwilę, po czym dyrektor, odzyskując odrobinę pewności, zaraportował:
– Drugie krzesło i sekretarzyk zostały zdjęte z ewidencji na skutek całkowitego zniszczenia podczas eksploatacji.
Pan Samochodzik popatrzył na niego spokojnie, choć zimno.
– To jak pan wyjaśni, że krzesło należące do tego kompletu, krzesło A/236/57 zostało sprzedane w antykwariacie nie dalej jak wczoraj? Są na nim nawet wasze numery ewidencyjne. Nasi technicy wyodrębnią odciski palców.
Dyrektor i intendent wymienili zdziwione, fałszywe, spojrzenia.
– Tu wyraźnie napisano, że zostały spalone w kotłowni. Znajdowały się w stanie wykluczającym remont.
– No, to trzeba będzie się przejść do kotłowni – powiedział ponuro Nodar.
Zeszliśmy po schodach. Po drodze dyrektor usiłował parokrotnie zabłądzić, ale Szef wypatrzył na ścianie plan ewakuacyjny i matactwa urzędnika zostały przecięte w zarodku. Wreszcie stanęliśmy przed solidnymi drzwiami.
– Klucz – mruknął Nodar.
– Nie mam – zaskamlał dyrektor.
Intendent wyłowił z kieszeni pęk i przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniego. Wreszcie przekręcił w zamku i weszliśmy do sporej hali. Na wprost nas królował wielki piec gazowy, zapewniający ogrzewanie całemu szpitalowi. Obok milczały rezerwowe generatory prądotwórcze.
– To tak, pańskim zdaniem, wygląda kotłownia, w której pali się niepotrzebne meble? – głos likwidatora ociekał słodyczą.
Poczułem, że dyrektor już się załamał i teraz wystarczy go leciutko przycisnąć, żeby całkiem się rozsypał.
– Przyznaj się, to krócej będziesz siedział – poradziłem mu życzliwie.
– Zawiozłem do antykwariatu, tego samego co krzesło – jęknął. – Dzisiaj rano…
Likwidator wyjął z kieszeni telefon komórkowy.
– Prokuratura? Proszę z panem Łaziębskim. Może pan wpaść do szpitala klinicznego? Nakaz aresztowania nie będzie chyba potrzebny, przestępstwo gospodarcze, wyjątkowo paskudne…
Zostawiliśmy go na miejscu, a sami zabrawszy krzesło i stolik wsadziliśmy je do furgonetki. Po chwili dołączył.
– Podrzucimy to do naszego magazynu – powiedział. – Tam sobie panowie spokojnie zbadają…
Pojechaliśmy z powrotem. Jak się okazało, koło siedziby likwidatora znajdował się rozległy magazyn na łupy. Stało w nim kilkadziesiąt popiersi Lenina, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów przedstawiających bohaterską przeszłość i świetlaną przyszłość. Stało tu też sporo mebli, głównie biurowych. Wyjąłem z kieszeni kombinerki i zabrałem się za wyciągnie gwoździków z obicia. Po kilkunastu minutach uniosłem skórę i włosie. Pomiędzy sprężynami leżała jedna stalowa rurka, nieco zmatowiała ze starości. Ująłem ją ostrożnie w dłonie i popatrzyłem pod światło. Była pusta. Zakląłem.
– To by wyjaśniało zagadkę pięciu listów Sędziwoja, zakupionych przed dziesięciu laty przez Bibliotekę Narodową w Warszawie – mruknął Szef. – Choć oczywiście to tylko domysł. Tu mogło być cokolwiek…
– Listy mogły pasować – zauważyłem. – Można je było zwinąć dość ciasno i wsunąć do rurki. Teraz trzeba ruszać po biurko.
– Najpierw zajrzymy do antykwariatu i jeśli się da, skonfiskujemy sekretarzyk.
– Skonfiskować nie możemy – westchnął likwidator. – Jeśli kupiono go w dobrej wierze, to trzeba niestety uruchomić procedury sądowe. Ale panowie chyba mogą go opieczętować, co utrudni lub uniemożliwi rozprucie skrytki?
– Tak. Mam plomby samoprzylepne, zabezpieczymy wszystkie łączenia – ucieszył się Szef. – W drogę.
No i wyruszyliśmy. Weszliśmy do antykwariatu we dwóch, ja i Pan Samochodzik. Kasia siedząca za ladą na nasz widok uśmiechnęła się promiennie.
– Czym mogę służyć? – zagadnęła.
Szef przybrał marsową minę zapożyczoną od Nodara.
– Ministerstwo Kultury i Sztuki – powiedział. – Macie tu panie pewien sekretarzyk…
Uśmiechnęła się promiennie.
– Sekretarzyk? Oczywiście. Taki ładny jak krzesło, które kupił pan… – popatrzyła na mnie.
– Daniec, Paweł Daniec – przypomniałem jej.
– Tak. Pan Paweł kupił krzesełko. Teraz, jak rozumiem, chcieliby panowie do kompletu…
– Ten sekretarzyk stanowi własność państwa – powiedział Szef. – Do czasu rozprawy sądowej, która ustali prawa własności chcemy go oplombować…
Uśmiechnęła się ironicznie.
– Stoi na zapleczu – powiedziała. – A mają panowie nakaz rewizji, żeby tam wejść?
Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni. Nakazu nie mieliśmy. Przeciągnęła się i popatrzyła na nas kpiąco.
– Świat antykwaryczny darzy szacunkiem pracowników tak zacnego ministerstwa – powiedziała. – Dlatego proszę bardzo – uchyliła kotarę i weszliśmy na zaplecze. Panował tu straszliwy nieład. Meble stały poustawiane ciasno, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów. Pod sufitem zawieszono wypchane ptaki. Wysuszona głowa hipopotama skłaniała do refleksji.
– To chyba panów mebelek – wskazała na ładny sekretarzyk. Rozpoznałem go bez trudu.
– Proszę go plombować.
Szef zabrał się za nalepianie pasków papieru, a ona podniosła ze stolika kilka książek i przełożyła na etażerkę. Jej ruch nie uszedł uwagi Szefa.
– Cóż to za manuskrypty? – zagadnął przerywając plombowanie.
– Takie tam traktaty niejakiego Sędziwoja – uśmiechnęła się tajemniczo. – Ale to nie na sprzedaż.
– Wydłubałyście je z sekretarzyka? – wybuchnąłem.
Popatrzyła na mnie zaskoczona.
– Z sekretarzyka? – udała zdziwienie. – A jak to udowodnicie? Zresztą,
nawet jeśli, to nie należały do mienia skarbu państwa…
– Jako porzucone mienie pożydowskie stały się po wojnie własnością państwa – powiedział poważnie Szef.
– Wedle ostatnio obowiązujących przepisów, mienie będące własnością gmin żydowskich ma być im zwrócone – odparowała natychmiast. – Ponieważ cadyk Salomon Storm był, że się tak wyrażę, przewodnikiem takiej gminy, to pamiątki po nim mogą otrzymać status niemal relikwii. Na groby słynnych rabinów i cadyków zjeżdżają się pobożni Żydzi z całego świata.
– Idziemy – westchnął Szef. – Nic tu po nas.
Ruszyliśmy do wyjścia.
– Wpadnijcie jeszcze kiedyś – powiedziała.
Nie brzmiało to jak kpina, ale nie było to też szczególnie serdeczne zaproszenie. Wyszliśmy. Niebo przetarło się trochę i wyjrzało słońce. Kraków w jesiennej szacie był pięknym miastem.
– No cóż – powiedział Szef. – Przegraliśmy kolejną bitwę. Jeszcze trochę, a przegramy całą wojnę.
– Ciekawe, gdzie się podziała ta druga – mruknąłem.
– Stasia? Cóż, mam nadzieję, że bezskutecznie szuka biurka.
Podjechaliśmy taksówką do magazynu likwidatora. Nodar czekał na nas.
– I jak? – zagadnął.
– Sekretarzyk już rozbebeszony – powiedział Szef.
– Nic się nie dało zrobić? – zaniepokoił się Nodar.
– Niestety. To jak, bierzemy się za stolik?
Ująłem w dłoń śrubokręt i po kilkunastu minutach delikatnego dłubania otworzyłem skrytkę. W grubym blacie znajdowała się pusta przestrzeń. Wyjęliśmy z niej kilka map rysowanych na papierze. Szef długo badał je z lupą w ręce.
– Piękne – powiedział. – Powstały mniej wiecej w czasach Stefana Batorego, sądząc po konturach granic. Tylko co z nimi zrobić dalej?
– Zdeponować w Ministerstwie i niech się nasi fachowcy zastanawiają, komu je przydzielić – zasugerowałem.
– Ja ze strony urzędu, który reprezentuję, nie wysuwam żadnych roszczeń – powiedział likwidator. – To mi, szczerze mówiąc, zupełnie nie wygląda na majątek PZPR-u.
– Zawieziemy do Biblioteki Jagiellońskiej i złożymy jako depozyt Ministerstwa.
– To stamtąd ostatnio ukradli tyle książek? – zaniepokoił się Nodar. – Lepiej wynająć skrytkę w jakimś solidnym banku…
– Coś z racji w tym jest – mruknąłem. – Proponuję poprosić pana Lucjusza o ukrycie w sejfie muzeum.
– Sporządzimy raport ze znalezienia map i w drogę – uśmiechnął się Szef.