Powędrowałem powoli przez Stare Miasto. Odrobinę pobłądziłem, ale po czterdziestu minutach zatrzymałem się przed bramą Biblioteki Jagiellońskiej. W tym momencie zadzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy. Odebrałem. Szef.
– No i co zdziałałeś? – zagadnął.
– Kupiłem parę książek – pochwaliłem się.
Westchnął.
– Pawle. Pytam czego się dowiedziałeś?
– O czym? – zdziwiłem się.
– Zdaje się, że wysłałem cię do pana Aarona po to, żebyś ustalił, jakie książki Sędziwoja kupił Storm.
– Ach, tak. Tak, oczywiście ustaliłem.
– I czego się dowiedziałeś? Coś ciekawego?
Zreferowałem mu przebieg rozmowy. Kiwał w zadumie głową, co słyszałem w postaci nasilających się i słabnących szumów.
– Dobrze – powiedział – Bądź za dwie godziny na Wawelu. Spotkamy się na takiej dużej łące, na której widać zarysy fundamentów romańskich i praromańskich budowli.
– Czy coś się stało? – zaniepokoiłem się.
– Och, nic takiego – domyśliłem się jego uśmiechu. – Po prostu załatwiłem nam bilety wstępu do zakazanej strefy.
Dochodziła czternasta, gdy usiadłem na drewnianej ławeczce. Za plecami miałem bramę prowadzącą na Wawel, po lewej stronie piętrzyła się malowniczo katedra oklejona dziesiątkami kaplic i przybudówek. A przede mną rozciągała się łąka, na której białym kamieniem odznaczały się ślady dawnej zabudowy. Rozpoznałem rotundę, pozostałości bazyliki i kwadratową budowlę będącą zapewne w czasach Chrobrego mennicą państwową. Nie siedziałem długo, Pan Samochodzik przyszedł po chwili w towarzystwie wysokiego młodzieńca mniej więcej w moim wieku.
– Zbigniew – przedstawił się.
– Oprowadzi nas – wyjaśnił Szef. – Czekamy jeszcze na kilka osób.
Po chwili ku swojemu zdumieniu spostrzegłem idące ku nam dwie dziewczyny. Obok Stasi kroczyła jej kuzynka. Poczułem nagły przypływ lęku, ale stłumiłem go rozpaczliwym wysiłkiem woli. Szef na ich widok uśmiechnął się dziwnie.
– Miałem już przyjemność panią poznać – powiedział kłaniając się starszej z dziewcząt. – A pani zapewne jest tą młodą damą, która mi sponiewierała pracownika.
– Należała mu się mała lekcja dobrego wychowania – urocze dziewczę poprawiło warkocz. – Mam na imię Katarzyna. Słyszałam swojego czasu o panu…
Przewodnik odchrząknął nieśmiało, żeby zwrócić naszą uwagę.
– Proszę za mną – powiedział poważnie.
Ruszyliśmy i niebawem zagłębiliśmy się w cień pałacu. Wdrapaliśmy się po schodach na pierwsze piętro.
– Zasadniczo ta część Wawelu wyłączona jest z ruchu turystycznego – powiedział. – Traktujemy te pomieszczenia trochę jak magazyn.
Weszliśmy do pierwszej z sal.
– W tej amfiladzie mieściły się prywatne pokoje Zygmunta III Wazy, z czasów przed przeniesieniem stolicy do Warszawy – wyjaśnił Zbigniew. – Tu był gabinet, tu zaś sypialnia.
Przeszliśmy przez krótki korytarz i znaleźliśmy się w sporej sali podpartej pośrodku solidnym ceglanym filarem.
– A to sala, w której chciał się pan znaleźć – przewodnik ukłonił się w stronę pana Tomasza. – Ten pokój zwany jest Alchemią. Tu właśnie król w towarzystwie Mikołaja Wolskiego i Michała Sędziwoja oddawał się zakazanej przez Kościół sztuce hermetycznej. Tu także, jeśli wierzyć legendom, mistrz Twardowski wywoływał ducha Barbary Radziwiłłówny.
– To pomieszczenie nie pasuje mi architekturą do pozostałych – zauważyłem – Mury są bardzo grube…
– Ta część skrzydła wschodniego powstała na skutek wchłonięcia i częściowego obudowania wieży mieszkalnej zwanej Kurzą Stopką – wyjaśnił przewodnik.
Panna Stasia wędrowała wolno wzdłuż ścian, przypatrując się odsłoniętym cegłom. Nie wiem czego szukała, ale w każdym razie gdy się odwróciła, wyglądała na rozczarowaną.
– Cegły są mocno porowate – zwrócił uwagę Pan Samochodzik.
– Owszem – kiwnął głową Zbigniew. – Na skutek jednego z eksperymentów wybuchnął pożar, który strawił tę część zamku. Mury wytrzymały ogień, ale cegły uległy szokowi termicznemu, bo szalejący ogień przekroczył temperaturę wypału.
– Można prosić o bliższe wyjaśnienia? – zagadnęła Kasia.
– Archeolodzy często sprawdzają w ten sposób temperaturę, w jakiej wypalane były garnki, których skorupy znajdują. Dla jej określenia wypieka się skorupę w specjalnym piecyku zaopatrzonym w termostat. Z chwilą, gdy przekroczona zostanie temperatura, w której garnek został kiedyś wypalony, glina zaczyna puchnąć i rozpurchla się.
– Genialne – zauważyłem.
– Czy nic z pierwotnego wyposażenia nie zachowało się? – zapytała Stasia.
– Właściwie nic. Pożar skrzydła pochłonął wszystko. Przed piętnastu laty archeolodzy założyli wykop, tu pod tym oknem, na zewnątrz. Znaleziono wówczas bardzo ciekawą warstwę kulturową potwierdzającą przekazy, że tu właśnie król bawił się w robienie złota. Warstwa powstała po pożarze. Resztki przypalonych grafitowych tygli, szklanych retort, mis i słoi na odczynniki, wyrzucone tym oknem, zwalono do jednego dołu i zasypano ziemią.
– Tygle z grafitu – powiedziała Stasia do kuzynki.
Ta skinęła głową.
– Pamiętam – powiedziała.
Na jej twarzy także gościło rozczarowanie.
– W przyszłym roku szykują nam się bardzo ciekawe wykopaliska – powiedział nasz przewodnik. – Archeolodzy chcą odszukać pozostałości włoskich ogrodów założonych przez królową Bonę.
– Ambitny plan – zauważył Pan Samochodzik. – Jak oceniają swoje szanse?
– Teren, na którym spodziewają się znaleźć relikty urządzeń ogrodowych, jest dość wysoki. Uniknął splantowania podczas zaborów. Z drugiej strony opisy ogrodów są raczej lakoniczne.
– Rozumiem – Szef westchnął i zamyślił się. – No cóż, dziękujemy za oprowadzenie…
Nasz przewodnik skłonił głowę, a potem pożegnał się i odszedł. Zostaliśmy we czwórkę.
– Po co wam piecyk? – zapytał Szef łagodnie.
Kasia uśmiechnęła się lekko. Spostrzegłem na jednym z jej policzków zatartą bliznę.
– Minęły czasy żelaznej szubienicy – powiedziała. – Chcemy spróbować…
Jej kuzynka syknęła gniewnie.
– Pożegnamy was – powiedziała. – Może wkrótce znowu się spotkamy, choć szczerze mówiąc wolałybyśmy, abyście opuścili Kraków i nie pojawiali się tu więcej. Zapewne macie jakieś własne zadania i ciekawsze zajęcia, niż przekopywanie tego miasta w poszukiwaniu całkowicie wam zbędnych książek.
Dygnęły ładnie i oddaliły się z godnością.
– O co chodziło z tą żelazną szubienicą? – zapytałem.
Uśmiechnął się lekko.
– A jak ci się wydaje?
– To miała być zakamuflowana pogróżka?
Roześmiał się.
– Ech Pawle, Pawle, przyznaj się, cierpisz na manię prześladowczą?
– To co ona w takim razie chciała przez to powiedzieć?
– Och, to bardzo stara opowieść – uśmiechnął się Szef. – Ale jeśli masz ochotę posłuchać…
Usiedliśmy na niewielkiej drewnianej ławeczce. Szef wyjął z kieszeni paczkę papierosów, policzył je i schował z powrotem.
– A więc na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku niewielkim niemieckim Księstwem Wirtembergii ze stolicą w Stuttgarcie rządził wyjątkowo ambitny typ o imieniu Fryderyk. Książę, trzeba mu to przyznać, był człowiekiem wykształconym. Zajmował się biologią, geologią, kartografią… Niestety w pewnym momencie jego ścisły umysł zboczył w kierunku manowców Alchemii. Książę wierzył szczerze w możliwość transmutacji metali i sądził, że w ten sposób zdoła zgromadzić nieprzebrane bogactwa. W miasteczku Gross-Sachsenheim wzniesiono na jego polecenie całe alchemiczne miasteczko. Przebywali tam hermetyści i laboranci ściągnięci z całej Europy. Zagwarantowano im całkowitą swobodę badań, przyznano spore sumy pieniędzy oraz zapewniono stosowną ochronę prowadzonych prac. Pierwsi, których zdemaskował jako oszustów, wylądowali w więzieniu. Niestety, a może na szczęście dla praworządności, kolejni mieli mniej szczęścia. Nadworny alchemik księcia Grzegorz Honauer obiecał władcy przemienić w złoto 25 cetnarów żelaza. Sądzę, że chodzi tu o cetnary pruskie z których każdy ważył około 51 kilogramów.
– Ponad tysiąc dwieście pięćdziesiąt kilogramów – policzyłem.
– Honauer zabrał się do rzeczy z dużą pomysłowością. Do kotła wrzucono sporą ilość metali nieszlachetnych. Następnie dodano szczyptę czerwonej tynktury, czyli właśnie Kamienia Filozoficznego. Wszyscy opuścili komnatę, a władca własnoręcznie zamknął drzwi na klucz. Następnego dnia rankiem przybyli i otworzywszy zamki zbadali zawartość kociołka. Jak się okazało, wypełniony był do pewnej wysokości złotem bardzo wysokiej próby. Alchemik wymówił się od natychmiastowej produkcji kolejnych partii kruszcu, argumentując zwłokę koniecznością pomnożenia zapasów Kamienia Filozoficznego. Ponieważ książę naciskał, pewnej nocy mistrz ulotnił się, zabierając ze sobą jednego z kolegów po fachu, któremu groziło także zdemaskowanie.
– Jak odkryto jego matactwa? – zaciekawiłem się.
– To proste. W pracowni stała spora skrzynia na papiery. Wewnątrz oszust ukrywał małego chłopca, który po zamknięciu drzwi wydostał się i usunąwszy z kotła metale nieszlachetne wypełnił go złotem. Następnie ponownie ukrył się w skrzyni. Po wyjeździe mistrza zaczął "sypać".
– Sam dałbym się nabrać – uśmiechnąłem się.
– Książę nakazał ścigać zbiegów. Natrafił na ich ślad u swojego sąsiada, hrabiego von Schamburga, w Oldenburgu. Można powiedzieć, że więźniowie wpadli z deszczu pod rynnę, bo nowy opiekun usiłował za wszelką cenę wydrzeć im tajemnicę przemiany ołowiu w złoto… Ostatecznie wydał ich dotychczasowemu mecenasowi. Honauerowi udowodniono oszustwa na łączną sumę blisko dwieście tysięcy talarów, co było niewyobrażalnym majątkiem. Skazano go po długim procesie na ucięcie ręki, a następnie powieszenie. Książę nie poskąpił gorsza. Kazał zbudować wspaniała trybunę honorową, a z żelaza, którego pechowy adept sztuki tajemnej nie zdołał zamienić w złoto, wykonano żelazną szubienicę dziewięciometrowej wysokości. Co ciekawe, odlano ją w jednym kawałku, co samo w sobie stanowić musiało szczytowe osiągnięcie ówczesnej myśli technicznej. Ogółem straciło na niej życie co najmniej pięciu oszustów parających się szlachetną sztuką drenażu książęcej kieszeni przy pomocy Kamienia Filozoficznego…
– Czyli mówiąc, że minęły czasy żelaznej szubienicy, miała na myśli, iż niepowodzenie w tym przypadku nie przyniesie większego zagrożenia – mruknąłem.
Uśmiechnął się.
– Najważniejsze, to być po odpowiedniej stronie szubienicy – powiedział poważnie. Chodźmy do miasta, bo coś zgłodniałem.
Ruszyliśmy w dół po stoku, pozostawiając za sobą Wawel.