Wicedyrektor Lucjusz powoli wędrował amfiladą sal. Ze ścian patrzyły na niego portrety ludzi, którzy umarli dawno temu. Lubił czasem przystanąć, by popatrzeć im w oczy. Nie musiał czytać podpisów pod obrazami. Znał je wszystkie na pamięć. Gmach, zawierający przygarniętą przez krakowski oddział Muzeum Narodowego kolekcję Czartoryskich, był o tej porze niemal pusty. Do godziny zamknięcia ekspozycji brakowało jeszcze dwu kwadransów. Wszedł do galerii sztuki starożytnej. Wątpliwe, aby ktokolwiek miał się tu jeszcze dziś pojawić. Przeszedł wzdłuż gablot ciesząc oczy nagromadzonymi wewnątrz skarbami pokoleń, które odeszły w zapomnienie. Sprawdził okna. Pilotem uruchomił system alarmowy i zatrzasnął ciężkie drzwi. Przeciągnął sznurek przez kółko ze stalowego drutu i wgniótłszy go w plastelinę odcisnął swoją pieczęć.
Za oknami zapadł już wilgotny jesienny wieczór. Uszy muzealnika wychwyciły szum drzew szarpanych wiatrem. Zbliżał się do ostatniej sali, gdy nieoczekiwanie usłyszał fragmenty rozmowy. Ktoś mimo późnej pory nadal zwiedzał muzeum. Kustosz uniósł ze zdumieniem krzaczaste brwi. Popatrzył na zegarek. Do zamknięcia został kwadrans. Nie sądził, że jeszcze się na kogoś natknie.
Przeszedł przez drzwi i zatrzymał się na progu sali. Dwie młode dziewczyny stojące koło wiszącego na ścianie obrazu usłyszały jego kroki i odwróciły się zaskoczone. Widząc pracownika muzeum uspokojone powróciły do przerwanej rozmowy.
– …proces postępuje – powiedziała ta niższa, ciemnowłosa. – Sądzę, droga kuzynko, że musimy przeprowadzić sprawę w ciągu kilku najbliższych tygodni. Albo zrezygnować…
Druga z dziewcząt przesunęła w zadumie dłońmi po grubym warkoczu.
– Takaż i moja wiedza – powiedziała. – Tylko jakie mamy szanse powodzenia? Minęło pięćdziesiąt lat. Nawet jeśli nasze podejrzenia są słuszne, Storm mógł przed śmiercią zniszczyć manuskrypt. Albo komuś go przekazać.
Stary muzealnik przechadzał się wolno oglądając portrety i wreszcie podszedł do dziewcząt. Nieoczekiwanie zachwiał się na nogach i nerwowym ruchem poprawił okulary. Młodsza, blondynka z grubym warkoczem uniosła głowę z lekko kpiącym uśmiechem. W pierwszej chwili pomyślał, że to sportretowana przed czterema wiekami dziewczyna zstąpiła z obrazu na drewniany parkiet muzeum. Jej twarz była identyczna, jeśli pominąć cieniutkie metalowe oprawki okularów. Ubrana była wprawdzie inaczej, ale na wysmukłej szyi miała identyczny srebrny krzyżyk, wysadzany rubinami. Nawet jej uśmiech niczym się nie różnił.
– Jak pani stamtąd zeszła? – wykrztusił wreszcie sensowne, jak mu się wydawało, pytanie.
Uśmiechnęła się sympatycznie.
– A jakoś tak zeskoczyłam – powiedziała przechylając figlarnie głowę. – Patrzę, a tu dwudziesty wiek. Bardzo się zdziwiłam.
Przeciągała nieco końcówki wyrazów, jej wymowa była też odrobinę zbyt miękka. Czyżby pochodziła z Kresów? Jej towarzyszka także się uśmiechnęła. Mózg staruszka wykonał woltę. Przecież nikt nie może zejść z portretu. To pewnie przypadek…
– Podobieństwo jest zaiste uderzające – powiedział przychodząc wreszcie do siebie.
Uśmiechnęła się jeszcze raz.
– To rodzinne – powiedziała. – Czasami lubię sobie popatrzeć na moją daleką prababkę.
– Więc pani…
– Nawet nazywam się identycznie – jej głos miał bardzo miły tembr. – Dzieli nas wprawdzie różnica piętnastu pokoleń, ale sądzę, że poza cechami fenotypu odziedziczyłam też coś z jej charakteru.
– Uchowaj Boże – mruknął. – Ta młoda dama zaszlachtowała sztyletem własnego męża.
Jej błękitne oczy stały się na moment chłodne jak kawałki lodu.
– Czy przypadkiem nie dlatego, że przegrał ją w karty z wyjątkowo odrażającym typem, dostarczającym młode dziewczęta na dwór sułtański? Zresztą – wzruszyła ramionami. – Tamtego też dopadła i wykończyła w Kamieńcu Podolskim. Nie pomógł mu nawet list żelazny wystawiony przez polskiego króla. Z tego co wiem, wycięła mu przyrodzenie… Należało im się.
Kustosz uniósł brwi ze zdumieniem.
– Widzę, że dobrze zna pani historię swojej rodziny – zauważył.
Uśmiechnęła się.
– Młodzież powinna szukać sobie dobrych wzorców do naśladowania.
Jej kuzynka parsknęła śmiechem.
– Czy pani krzyżyk…?
– Tak, to ten sam co na portrecie – wyjaśniła. – Przechodzi w naszym rodzie z pokolenia na pokolenie.
Rozpięła stalowy łańcuszek obiegający jej szyję i podała mu klejnot. Obracał go przez chwilę w palcach. Nieczęsto zdarzało mu się widzieć tak piękny przykład sztuki jubilerskiej. Krzyż był bardzo prosty, prawie pozbawiony ozdób, ale z bliska widać było wijące się wygrawerowane w srebrze linie. Po drugiej stronie pionowo biegły głęboko wycięte litery hebrajskiego alfabetu. Od częstego stykania się z materiałami metal wytarł się, ale ciągle jeszcze były czytelne.
– "I tak wszystkie rzeczy stały się z jednego" – odczytał.
Uśmiechnęła się.
– Dokładnie tak – powiedziała.
– Dziwne, że wyryto ten napis hebrajskimi czcionkami, właśnie na krzyżu – powiedział. – To przecież cytat z tablicy…
– Szmaragdowej – dokończyła. – Wedle rodzinnej tradycji krzyż ten pierwotnie należał do alchemika Sędziwoja.
– Od dawna jest pan pracownikiem tego muzeum? – zagadnęła druga z dziewcząt.
– Od czasów wojny. Więcej. Jestem wicedyrektorem do spraw gromadzenia zbiorów – powiedział z dumą.
Uśmiechnęły się obie.
– Z tego co słyszałam – powiedziała brunetka – macie w swojej kolekcji autentyczny atanator mistrza Sędziwoja?
Zamyślił się na chwilę.
– Faktycznie jest u nas coś takiego. Ale nigdy nie wystawiamy go na widok publiczny. Skąd panie o tym wiedzą?
– Na wystawie poświęconej kulturze czasów Stefana Batorego prezentowaliście państwo zrekonstruowane wyposażenie pracowni alchemicznej – uśmiechnęła się.
Popatrzył na nią zaskoczony.
– Owszem, była taka wystawa, ale z tego co pamiętam chyba w 1879 roku!
– W 1878 – sprostowała odruchowo brunetka.
– Możliwe, ale skąd pani o tym wie? – zdumiał się.
Zawahała się na chwilę. Może szukała odpowiedzi w pamięci, a może zmyślała cos na poczekaniu.
– Czytałam niedawno w Bibliotece Jagiellońskiej gazety z mniej więcej tego okresu – powiedziała wreszcie. – No cóż, na nas niestety czas – kiwnęła dłonią na kuzynkę.
Gest był dziwny. Ostry, rozkazujący. Druga z dziewcząt podporządkowała się natychmiast. W drzwiach sali odwróciły się jeszcze na chwilę.
– Do widzenia panu – powiedziała blondyneczka.
– Miło było pana poznać – uśmiechnęła się druga.
Zniknęły. Staruszek usiadł na foteliku postawionym pośrodku sali. Popatrzył w zadumie na portret. Po wyjściu dziewcząt czuł dziwną pustkę.
– Sympatyczne cielątka – powiedział cicho – I mają ciekawe
zainteresowania.
Wreszcie wstał i ruszył w stronę wyjścia po drodze gasząc światła.
– Może jeszcze kiedyś je spotkam – mruknął sam do siebie.
Wiatr za oknem zachichotał, a w szyby uderzyły ciężkie krople deszczu. Przeszedł do swojego gabinetu. Z półki zdjął herbarz i kartkował go dłuższą chwilę.
– Katarzyna Kruszewska herbu Habdank, po mężu Skorlińska – znalazł wreszcie. – Po zabójstwie małżonka poszukiwana. Zaginęła bez wieści. Na jej osobie wygasł ród Kruszewkich…
– Hochsztaplerki – uśmiechnął się wreszcie. – Ale, trzeba przyznać, nieźle to wykombinowały…