Po zakończeniu instruktażu pan rotmistrz Czaczu zarządził:
— Kapral Gaal zostanie. Reszta jest wolna.
Kiedy pozostali dowódcy drużyn wyszli gęsiego, jeden za drugim, pan rotmistrz przez pewien czas przyglądał się Gajowi, kołysząc się na krześle i pogwizdując starą żołnierską piosenkę „Daj spokój, mamusiu”. Pan rotmistrz Czaczu był zupełnie niepodobny do pana rotmistrza Toota. Był niski, ogorzały na twarzy, znacznie starszy od Toota i miał wielką łysinę. Do niedawna był oficerem liniowym, czołgistą, uczestnikiem ośmiu nadmorskich incydentów zbrojnych. Miał pięć orderów i trzy naszywki za ciężkie rany. Opowiadano o fantastycznym pojedynku Czaczu z białą łodzią podwodną, kiedy to jego czołg otrzymał bezpośrednie trafienie i zapalił się, a on nadal strzelał, póki nie stracił przytomności wskutek straszliwych oparzeń; że na całym ciele ma obcą transplantowaną skórę. W lewej dłoni brakowało mu trzech palców. Był bezpośredni i szorstki jak prawdziwy wojak i w przeciwieństwie do opanowanego pana rotmistrza Toota nigdy nie uważał za stosowne kryć humorów ani przed podwładnymi, ani przed zwierzchnikami. Jeżeli był wesoły, to cała brygada wiedziała, że pan rotmistrz jest dziś wesoły, ale jeśli się już złościł i pogwizdywał „Daj spokój, mamusiu”…
Patrząc mu w oczy regulaminowym spojrzeniem Gaj czuł rozpacz na samą myśl, że sprawił przykrość i rozgniewał tego wspaniałego człowieka. Pospiesznie przypomniał sobie wszystkie własne wykroczenia i wykroczenia legionistów ze swojej drużyny, ale nie mógł znaleźć nic takiego, co by już nie zostało skwitowane niedbałym ruchem pozbawionej palców ręki i ochrypłym, burkliwym: „Dobra już, dobra. Od tego jest legion. Mam to…”
Pan rotmistrz przestał gwizdać i kołysać się.
— Nie lubię zbędnego gadania i pisaniny, kapralu — powiedział. — Albo polecasz kandydata Syma, albo go nie polecasz. Więc jak?
— Tak jest, panie rotmistrzu, polecam — pospiesznie powiedział Gaj. — Ale…
— Bez „ale”, kapralu! Polecasz, czy nie polecasz?
— Tak jest, polecam.
— W takim razie jak mam rozumieć te dwa papierki? — Pan rotmistrz niecierpliwym ruchem wydobył z kieszeni na piersi papiery i rozwinął je na stole, przytrzymując okaleczoną ręką. — Czytam: „Polecam wyżej wymienionego Maka Syma jako oddanego i zdolnego…” — no i dalej rozmaite tam brednie… — „godnego nosić wysokie miano kandydata na szeregowca Legionu Bojowego”. A oto twój drugi utwór, kapralu: „W związku z wyżej przytoczonym uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę dowództwa na konieczność pieczołowitego sprawdzenia przeszłości rzeczonego kandydata na szeregowca Legionu Bojowego M. Syma”. Massaraksz! Czego ty w końcu chcesz, kapralu?
— Panie rotmistrzu! — powiedział z przejęciem Gaj. — Ja rzeczywiście jestem w trudnej sytuacji! Znam kandydata Syma jako zdolnego i oddanego celom legionu obywatela. Jestem pewien, że przyniesie wiele korzyści. Ale ja rzeczywiście nie znam jego przeszłości! On sam jej zresztą nie pamięta. Będąc przekonany, że w legionie winni się znaleźć jedynie ludzie kryształowo czyści…
— Tak, tak! — przerwał niecierpliwie pan rotmistrz. — Kryształowo czyści, bezgranicznie oddani, do ostatniej kropli, całym sercem… Krótko mówiąc, kapralu, wiesz co? Jeden z tych papierków zaraz zabierzesz i porwiesz. Trzeba myśleć. Nie mogę przecież zameldować się brygadierowi z dwoma świstkami. Albo tak, albo nie. Tu jest Legion Bojowy, a nie uniwersytet, kapralu! Dwie minuty do namysłu!
Pan rotmistrz wyjął z biurka grubą teczkę z dokumentami i ze wstrętem rzucił ją na stół. Gaj smętnie popatrzył na zegarek. Nie potrafił dokonać wyboru. Niehonorowo i nie po żołniersku było ukrywać przed dowództwem swoją niedostateczną znajomość polecanego, uchylać się od odpowiedzialności, zwalać ciężar decyzji na barki pana rotmistrza, który widział Maksyma tylko dwa razy i to w dodatku w szyku kompanii. No dobra. Jeszcze raz. Za: gorąco i całym sercem przejął się rolą legionu w likwidacji skutków wojny i rozbiciu agentury potencjalnego najeźdźcy; śpiewająco przebył badania w Departamencie Zdrowia Publicznego; był skierowany przez pana rotmistrza Toota i pana lekarza sztabowego Zogu do jakiejś tajnej instytucji, prawdopodobnie dla kontroli i kontrolę tę pomyślnie przebył. Wprawdzie tak twierdzi sam Maksym, dokumenty zgubił, ale jakże inaczej mógłby się znaleźć na wolności?; wreszcie: odważny, urodzony żołnierz, w pojedynkę rozprawił się z bandą Szczurołapa, sympatyczny, prosty w obejściu, dobroduszny, absolutnie bezinteresowny. A w ogóle to jest człowiek o niezwykłych możliwościach. Przeciw: zupełnie nie wiadomo, kim jest i skąd pochodzi; swojej przeszłości albo nie pamięta, albo nie chce o niej mówić… Nie ma też żadnych dokumentów. Ale czy to wszystko w sumie jest podejrzane? Państwo kontroluje tylko granice i centralne rejony kraju. Dwie trzecie terytorium do tej pory grzęźnie w anarchii, panuje tam głód, epidemie, ludzie stamtąd uciekają, nikt nie ma dokumentów, a młodsi nawet nie wiedzą, co to są dokumenty. A ilu jest wśród nich chorych, z utraconą pamięcią, nawet wyrodków… W końcu najważniejsze jest to, że Maksym nie jest wyrodkiem.
— No, kapralu? — powiedział pan rotmistrz przeglądając papiery.
— Tak jest, panie rotmistrzu — pełnym rozpaczy głosem powiedział Gaj. — Czy wolno?…
Wziął swój raport o konieczności sprawdzenia Maksyma i wolno go porwał.
— Pr-rawidłowa decyzja! — huknął pan rotmistrz. — To rozumiem! Papiery, atrament, kontrole… Wszystko sprawdzi się w boju. Kiedy wsiądziemy do czołgów i ruszymy w strefę rażenia atomowego, wtedy zobaczymy, kto jest nasz, a kto nie.
— Tak jest — powiedział Gaj bez przekonania. Doskonale rozumiał starego wojaka, ale równie dokładnie wiedział, że weteran wojny i bohater nadmorskich potyczek odrobinę się myli. Bój swoją drogą, a lojalność swoją drogą. Maksyma to zresztą nie dotyczy. Maksym jest na pewno uczciwy.
— Massaraksz! — powiedział pan rotmistrz. — Departament Zdrowia go przepuścił, a reszta to już nasza sprawa. — Powiedziawszy to zagadkowe zdanie popatrzył gniewnie na Gaja i dodał: — Legionista wierzy przyjacielowi bez zastrzeżeń, a jeżeli nie wierzy, to znaczy, że to nie jest przyjaciel i trzeba go wyrzucić na pysk. Zdziwiłeś mnie, kapralu. No dobra, marsz do swojej drużyny. Czasu zostało niewiele. Podczas operacji sam się zajmę tym kandydatem.
Gaj stuknął obcasami i wyszedł. Za drzwiami pozwolił sobie na uśmiech. Stary wojak jednak nie wytrzymał i wziął odpowiedzialność na siebie. Teraz można z czystym sumieniem uważać Maksyma za swego przyjaciela Maka Syma. Jego prawdziwego nazwiska nie da się wymówić. Albo wymyślił je sobie, kiedy jeszcze bredził, albo rzeczywiście jest rodem z tych górali… Jak to się nazywał ten ich starożytny cesarz? Zaremczyczakbeszmusarajn… Gaj wyszedł na plac ćwiczeń i odszukał oczami swoją drużynę. Niezmordowany Pandi przepędzał chłopców przez górne okno makiety dwupiętrowego domu. Chłopcy byli spoceni. Niedobrze, do operacji pozostała zaledwie godzina.
— Ko-oniec zajęć! — krzyknął Gaj już z daleka.
— Koniec! — ryknął Pandi. — Zbiórka!
Drużyna szybko ustawiła się w dwuszereg. Pandi wydał komendę „baczność”, podszedł defiladowym krokiem do Gaja i zameldował:
— Panie kapralu, drużyna ćwiczy pokonywanie toru przeszkód.
— Wróćcie do szeregu — rozkazał Gaj starając się tonem głosu wyrazić swoje niezadowolenie, jak to świetnie potrafił robić Serembesz. Przeszedł przed frontem drużyny z rękami założonymi do tyłu, wpatrując się w znajome twarze.
Szare, niebieskie i błękitne oczy, wyrażające gotowość wykonania każdego rozkazu i dlatego lekko wytrzeszczone, śledziły każdy jego ruch. Gaj poczuł, jak droga mu jest ta dwunastka potężnych chłopaków, sześciu czynnych szeregowych legionu na prawym skrzydle i sześciu kandydatów na szeregowych na lewym. Wszyscy w zgrabnych czarnych kombinezonach z wyczyszczonymi guzikami, wszyscy w lśniących butach z krótkimi cholewami, wszyscy w beretach dziarsko zsuniętych na prawe oko… Nie, nie wszyscy. Pośrodku szeregu, na prawym skrzydle kandydatów sterczał niczym wieża kandydat Mak Sym, bardzo zgrabny chłopak, ulubieniec. Wprawdzie dowódca nie powinien mieć ulubieńców, ale… hm… To nic wielkiego, że nie wytrzeszcza swoich dziwnych brunatnych oczu. Nauczy się z czasem. Ale że… hm…
Gaj podszedł do Maksyma i zapiął mu górny guzik. Potem uniósł się na palcach i poprawił beret. To chyba wszystko… Znowu w szeregu rozdziawił gębę od ucha do ucha… No dobra. Odzwyczai się. Bądź co bądź to dopiero kandydat, najmłodszy kandydat w drużynie…
Aby zachować pozory sprawiedliwości Gaj poprawił sprzączkę sąsiadowi Maksyma, chociaż to było zupełnie niepotrzebne. Potem cofnął się o trzy kroki i zakomenderował „spocznij”. Drużyna przyjęła postawę „spocznij”: lekko odstawiła prawą nogę i założyła ręce do tyłu.
— Legioniści — powiedział Gaj. — Dziś nasza drużyna wyrusza z całą kompanią na regularną akcję likwidacji agentury potencjalnego przeciwnika. Operacja odbędzie się według planu numer trzydzieści trzy. Panowie czynni szeregowi niewątpliwie pamiętają swoje obowiązki w ramach tego planu, natomiast panom kandydatom, którzy zapominają zapiąć guziki, uważam za stosowne przypomnieć. Drużyna otrzymuje jedną bramę. Drużyna dzieli się na cztery grupy: trzy trójki i rezerwa zewnętrzna. Trójki w składzie dwóch czynnych szeregowych i jednego kandydata bez zbędnego hałasu obchodzą mieszkania. Po wejściu do mieszkania trójka działa w sposób następujący: kandydat pilnuje głównego wejścia, drugi szeregowiec obsadza wejście kuchenne, starszy grupy przeprowadza oględziny pomieszczeń. Rezerwa trzech kandydatów pod dowództwem drużynowego, w tym wypadku pod moim dowództwem zostaje na dole w bramie i ma za zadanie po pierwsze, nikogo nie wypuszczać w trakcie operacji i po drugie, natychmiast okazać pomoc trójce, która tej pomocy będzie potrzebować. Skład trójek i rezerwy znacie. Uwaga! — powiedział cofając się jeszcze o krok. — Na trójki i rezerwę, rozbić się!
Krótki wielokierunkowy ruch i drużyna się rozbiła. Nikt nie pomylił miejsca, nikt nie zaczepił automatem, nikt nie poślizgnął się i nie zgubił beretu, jak to się zdarzało na poprzednich ćwiczeniach. Na prawym skrzydle rezerwy tkwił Maksym, który znów się uśmiechał całą gębą. Gajowi zaświtała nagle nieprawdopodobna myśl, że Maksym patrzy na to wszystko jak na świetną zabawę. To oczywiście nie była prawda. Wszystkiemu był niewątpliwie winien ten idiotyczny uśmieszek…
— Nie najgorzej — burknął Gaj tonem kaprala Serembesza i spojrzał przychylnie na Pandiego. Zuch, stary, wymusztrował chłopaków. — Drużyna! — zawołał. — W dwuszeregu zbiórka!
Znów krótki, wielokierunkowy ruch, piękny przez swą dokładność i precyzję, i znów drużyna stanęła przed nim wyciągnięta w jeden szereg. Dobrze! Po prostu wspaniale! Aż człowieka dreszcz przechodzi. Gaj znów założył ręce do tyłu i przeszedł się przed frontem.
— Legioniści! — powiedział. — Jesteśmy podporą i jedyną nadzieją państwa w tym trudnym dla niego okresie. Tylko na nas mogą bez zastrzeżeń polegać Płomienni Chorążowie przy wcielaniu w życie swych wielkich zamierzeń. — To była prawda, święta prawda i w świadomości tego kryło się jakieś oczarowanie, jakaś siła. — Chaos zrodzony przez zbrodniczą wojnę ledwie się skończył, ale jego następstwa do tej pory dają się ciężko we znaki. Bracia legioniści! Mamy tylko jedno zadanie: bezlitośnie zniszczyć wszystko to, co ciągnie nas z powrotem ku chaosowi. Wróg na naszych granicach nie śpi. Wielokrotnie bez powodzenia próbował on wciągnąć nas do nowej wojny na lądzie i na morzu. Tylko dzięki męstwu i odwadze naszych braci-żołnierzy nasz kraj może zaznawać porządku i spokoju. Ale żadne wysiłki armii nie doprowadzą do celu, jeżeli nie zostanie złamany wróg wewnętrzny. Złamanie wroga wewnętrznego należy do nas i tylko do nas, bracia legioniści. W imię tego ponosimy wiele ofiar, zakłócamy spokój naszych matek, braci i dzieci, pozbawiamy zasłużonego wypoczynku uczciwego robotnika, uczciwego urzędnika, uczciwego handlarza i przemysłowca. Oni zresztą wiedzą, dlaczego musimy wdzierać się do ich domów i witają nas jak najlepszych przyjaciół, jak swoich obrońców. Pamiętajcie o tym i nie dajcie porwać się nadgorliwości w szlachetnym zapale wypełniania rozkazu. Przyjaciel jest przyjacielem, wróg zaś wrogiem. Są pytania?
— Nie — wrzasnęło dwanaście gardzieli.
— Ba-aczność! Trzydzieści minut na wypoczynek i sprawdzenie oporządzenia. Rozejść się!
Drużyna rozbiegła się, a następnie legioniści grupkami po dwóch i trzech skierowali się ku koszarom. Gaj niespiesznie poszedł za nimi czując wewnątrz przyjemną pustkę. Maksym czekał na niego w pobliżu i już z góry się uśmiechał.
— Zagrajmy w słowa — zaproponował.
Gaj jęknął w duchu. Trzeba go przywołać do porządku, koniecznie trzeba! Cóż może być bardziej nieznośnego niż kandydat, żółtodziób, który na pół godziny przed rozpoczęciem akcji bezczelnie narzuca się kapralowi?
— Teraz nie pora na to — możliwie suchym tonem odpowiedział Gaj.
— Denerwujesz się? — zapytał Maksym współczująco.
Gaj zatrzymał się i uniósł oczy ku niebu. Co robić? Okazuje się, że zupełnie nie można zbesztać takiego dobrodusznego giganta i to w dodatku zbawcę własnej siostry… Gaj obejrzał się dokoła i powiedział z prośbą w głosie:
— Posłuchaj, Mak, stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji. Kiedy znajdujemy się w koszarach, ja jestem kapralem, twoim dowódcą. Ja rozkazuję, ty wykonujesz moje rozkazy. Mówiłem ci to już sto razy…
— Ale przecież ja jestem gotów się podporządkować, rozkazuj! — powiedział gorąco Maksym. — Wiem, co to znaczy dyscyplina. Rozkazuj.
— Już rozkazałem. Zajmij się sprawdzeniem oporządzenia.
— Nie, przepraszam cię, Gaj, ale rozkazałeś co innego. Poleciłeś odpoczywać i sprawdzać oporządzenie. Czyś zapomniał? Oporządzenie już sprawdziłem, a teraz odpoczywam. Chodź, zagramy. Wymyśliłem dobre słowo.
— Mak, zrozum: podwładny ma prawo zwracać się do przełożonego tylko w regulaminowej formie i tylko w sprawach dotyczących służby.
— Tak jest, pamiętam. Paragraf dziewiąty. Ale to tylko w czasie służby, a teraz przecież odpoczywamy…
— Kto ci powiedział, że ja odpoczywam? — spytał Gaj. Stali za makietą parkanu z drutem kolczastym i dzięki Bogu nikt ich tam nie widział. Nikt nie widział, jak ten drągal oparł się ramieniem o parkan i usiłuje co chwila łapać swojego kaprala za guzik. — Ja odpoczywam tylko w domu, ale nawet w domu żadnemu podwładnemu bym nie pozwolił… Słuchaj, puść mój guzik i zapnij swój…
Maksym zapiął się i powiedział:
— Na służbie jedno, w domu co innego. Po co?
— Nie mówmy o tym. Znudziło mi się powtarzać ci ciągle jedno i to samo. Przy okazji: kiedy ty się przestaniesz uśmiechać w szeregu?
— Regulamin nic na ten temat nie mówi — odpowiedział natychmiast Maksym. — A co się tyczy powtarzania, to coś ci powiem, Gaj, tylko się nie obraź. Ja wiem, że nie jesteś gadatnikiem… mowiarzem…
— Kim?
— Nie jesteś człowiekiem, który potrafi pięknie przemawiać.
— Mówcą?
— Mówcą… Tak, nie jesteś mówcą. Ale wszystko jedno. Dziś wygłosiłeś do nas przemowę. Słowa były prawdziwe, dobre. Kiedyś mi w domu opowiadał o zadaniach legionu i o sytuacji kraju, to było bardzo ciekawe. Powiedziane bardzo po twojemu. A dzisiaj siódmy raz z rzędu mówiłeś to samo i znów nie po twojemu. Bardzo prawidłowo. Bardzo jednakowo. Bardzo nudno. Nie obraziłeś się, co?
Gaj się nie obraził. To znaczy jakaś zimna igiełka ukłuła go, gdyż do tej pory wydawało mu się, że mówi tak samo gładko i przekonująco jak kapral Serembesz albo nawet pan rotmistrz Toot. Kiedy się jednak dobrze pomyśli, to okaże się, że kapral Serembesz i pan rotmistrz również powtarzali to samo w ciągu trzech lat. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, a tym bardziej nagannego, ponieważ w ciągu tych trzech lat nie nastąpiły żadne istotne zmiany tak w sytuacji zagranicznej, jak i wewnętrznej.
— A gdzie to w regulaminie napisano — zapytał Gaj z uśmieszkiem — że podwładny może zwracać uwagę swemu dowódcy?
— Tam napisano coś wręcz przeciwnego — przyznał z westchnieniem Maksym. — Moim zdaniem to nie jest dobre. Słuchasz przecież moich rad, kiedy rozwiązujesz zadania z batalistyki, pozwalasz sobie zwracać uwagę, kiedy pomylisz się w obliczeniach.
— Ale to w domu! — powiedział dobitnie Gaj. — W domu wszystko wolno.
— A jeżeli na strzelaniach podasz nam nieprawidłowy celownik? Przyjmiesz złą poprawkę na wiatr? Co wtedy?
— W żadnym wypadku — powiedział stanowczo Gaj.
— Strzelać nieprawidłowo? — zdumiał się Maksym.
— Strzelać zgodnie z rozkazem — powiedział surowym głosem Gaj. — Słuchaj, Mak. W ciągu tych dziesięciu minut nagadałeś sobie pięćdziesiąt dni aresztu. Rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem… A jak w boju?
— Co w boju?
— Dasz nam zły celownik? Co?
— Hm… — powiedział Gaj, który jeszcze nie dowodził w czasie walki. Przypomniał sobie nagle, jak kapral Bachtu w czasie zwiadu bojem zaplątał się w mapie, wpędził drużynę pod ogień bezpośredni sąsiedniej kompanii, sam tam został i połowę drużyny zmarnował. Wszyscy wtedy wiedzieli, że się zgubił, ale nikt ani myślał zwracać mu uwagi.
Mój Boże — pojął nagle Gaj. — Przecież żadnemu z nas nawet by do głowy nie przyszło, że można go poprawić. Rozkaz dowódcy jest prawem, a nawet więcej niż prawem, bo o prawach można dyskutować, natomiast dyskusja nad rozkazem jest rzeczą głupią, szkodliwą, wreszcie zwyczajnie niebezpieczną… A on tego nie rozumie, co tam zresztą nie rozumie, tu nie ma nic do rozumienia, po prostu nie uznaje. Ile to już razy tak było: bierze jakąś oczywistą prawdę i odrzuca ją, i nie tylko nie daje się przekonać, lecz w dodatku potrafi obudzić wątpliwości, zawrócić w głowie, całkowicie człowieka ogłupić… Nie, to jednak naprawdę niezwykły człowiek. Wyjątkowy człowiek. Języka nauczył się w ciągu miesiąca, czytał i pisał już po dwóch dniach. W ciągu następnych dwóch dni przeczytał wszystko, co mam. Matematykę i mechanikę zna lepiej od panów wykładowców, a przecież na naszych kursach wykładają prawdziwi fachowcy. Albo weźmy wujka Kaana…
Ostatnio staruszek wszystkie swoje monologi przy stole adresował wyłącznie do Maksyma. Więcej nawet, już kilka razy dawał do zrozumienia, że Maksym jest chyba jedynym człowiekiem, który w obecnych ciężkich czasach przejawia takie zdolności i takie zainteresowanie zwierzętami kopalnymi. Rysował Maksymowi na papierku jakieś straszliwe zwierzęta, Maksym rysował mu na papierku jakieś jeszcze straszliwsze potwory i dyskutował, który z tych zwierzaków jest starszy i który od którego pochodzi, i dlaczego tak się stało. W ruch szły księgi naukowe z wujkowej biblioteki, a mimo tego zdarzało się, że Maksym nie dawał staruszkowi ust otworzyć. Gaj i Rada nie rozumieli z tego wszystkiego ani słowa, wujaszek zaś albo krzyczał do zachrypnięcia, rwał na strzępy Maksymowe rysunki, wyzywał Maksyma od nieuków gorszych od idioty Szapszy, albo też nagle zaczynał wściekle szarpać obiema rękami resztki siwych włosków na ciemieniu i mruczeć z osłupiałym uśmiechem: „Odważnie, massaraksz, odważnie… Masz fantazję, młody człowieku!” Szczególnie wyraźnie zapamiętał Gaj pewien wieczór, kiedy staruszka dosłownie zwaliło z nóg oświadczenie Maksyma, że jakoby niektóre z tych przedpotopowych straszydeł poruszały się na tylnych łapach. Ten domysł widocznie bardzo prosto i naturalnie przecinał jakiś długi, jeszcze przedwojenny spór…
Matematykę zna, mechanikę zna, chemię wojenną zna doskonale, paleontologię — mój ty Boże, kto w naszych czasach słyszał o paleontologii! — paleontologię też zna… Rysuje jak malarz, śpiewa jak artysta… i jest dobry, nienaturalnie dobry. Rozpędził i pozabijał bandytów. Ośmiu w pojedynkę, gołymi rękami. Inny na jego miejscu chodziłby dumny jak paw, patrzył na wszystkich z góry, a ten dręczył się, nie spał po nocach, trapił się, kiedy go chwalono i dziękowano, a później nagle wybuchnął: zrobił się biały jak kreda i wykrzyknął, że to nieuczciwie chwalić za morderstwo… A jak trudno było go namówić, aby wstąpił do legionu!
Wszystko rozumie, ze wszystkim się zgadza, ale przecież tam — mówi — trzeba będzie strzelać. Do ludzi. A ja mu na to: do wyrodków, a nie do ludzi, do wyrzutków gorszych niż bandyci. Umówiliśmy się, że z początku, dopóki się nie przyzwyczai, będzie po prostu rozbrajał. Nie, nie na darmo ciągle powtarza, że niby przyszedł z innego świata. Znam ja ten świat. Wujaszek ma nawet o nim książkę. „Mglisty Kraj Zartak”. Jest podobno w górach na wschodzie dolina Zartak, w której mieszkają szczęśliwi ludzie. Z opisu wynika, że wszyscy są tacy sami jak Maksym. A najdziwniejsze jest to, że jeśli któryś z nich opuści swoją dolinę, to od razu zapomina, skąd pochodzi i co się z nim przedtem działo, pamięta tylko, że jest z innego świata… Wujek, co prawda, twierdzi, że takiej doliny wcale nie ma, że to wszystko wymysł, że jest tylko grzbiet Zartak, a zresztą — mówi — w czasie ostatniej wojny rąbnęli w ten grzbiet kilkoma bombami wodorowymi, tak że wszystkim tym góralom na zawsze pamięć odjęło…
— Dlaczego milczysz? — spytał Maksym. — Myślisz o mnie?
Gaj zmieszał się.
— No więc — powiedział. — Proszę cię tylko o jedno: dla dobra dyscypliny nigdy nie okazuj, że znasz mnie bliżej. Patrz, jak zachowują się inni i rób dokładnie to samo.
— Staram się — powiedział smutno Maksym. Po chwili dodał: — Trudno się przyzwyczaić. U was to wszystko jest jakieś dziwne.
— A jak twoja rana? — zapytał Gaj chcąc zmienić temat.
— Moje rany szybko się goją — powiedział Maksym roztargnionym tonem. — Słuchaj, Gaj, po akcji chodźmy prosto do domu. No, co tak na mnie patrzysz? Stęskniłem się za Radą. A ty nie? Chłopaków zawieziemy do koszar, a potem pojedziemy ciężarówką do domu. Kierowcę zwolnimy…
Gaj nabrał pełne płuca powietrza, ale wtedy srebrzysta skrzynka głośnika, wisząca prawie nad ich głowami, warknęła i głos oficera dyżurnego brygady zakomenderował:
— Szósta kompania na plac! Uwaga, szósta kompania…
Gaj huknął więc tylko:
— Kandydat Sym, kończyć rozmowy, marsz na zbiórkę! — Maksym poderwał się, ale Gaj chwycił go za lufę automatu. — Bardzo cię proszę — powiedział. — Jak wszyscy! Zachowuj się jak wszyscy! Dziś sam pan rotmistrz będzie cię obserwował…
Trzy minuty później kompania już stała w szyku. Zrobiło się ciemno i nad placem zabłysły reflektory. Z tyłu za szeregiem miękko pomrukiwały silniki samochodów. Pan brygadier, jak zawsze przed akcją, w asyście pana rotmistrza Czaczu obszedł bez słowa całą kompanię sprawdzając każdego legionistę. Był spokojny, oczy miał przymrużone, a kąciki ust uniesione ku górze. Potem milcząco skinął głową panu rotmistrzowi i odszedł. Rotmistrz kołysząc się z nogi na nogę i wymachując okaleczoną ręką wyszedł przed front kompanii i zwrócił ku legionistom swoją ciemną, prawie czarną twarz.
— Legioniści! — krzyknął głosem, od którego Gajowi przebiegły mrówki po skórze. — Czeka nas robota. Wykonamy ją z godnością… Uwaga, kompania! Do samochodów! Kapral Gaal, do mnie!
Kiedy Gaj podbiegł i wyprężył się przed nim, rotmistrz powiedział półgłosem:
— Wasza drużyna ma specjalne zadanie. Po przybyciu na miejsce nie wychodzić z samochodu. Będę osobiście dowodził.