Przewodnik powiedział półgłosem: „Czekaj tutaj” — odszedł i zniknął pomiędzy drzewami. Maksym siadł na pieńku pośrodku polany, wsunął ręce głęboko w kieszenie brezentowych spodni i zaczął czekać. Las był stary, zaniedbany, gęste podszycie dławiło go, odwieczne, pomarszczone pnie cuchnęły spróchniałą zgnilizną. Było wilgotno. Maksym miał dreszcze, czuł się źle i ciągnęło go na słońce, żeby pogrzać ramię. W krzakach niedaleko ktoś był, ale Maksym nie zwracał na to uwagi. Śledzono go od samego osiedla, a on nic nie miał przeciwko temu. Byłoby dziwne, gdyby mu od razu uwierzyli.
Z boku na polanę wyszła malutka dziewczynka w zbyt dużej, połatanej bluzce i koszyczkiem w ręku. Zagapiła się na Maksyma i nie spuszczając z niego zaciekawionych oczu przeszła obok, potykając się i zaplątując w trawie. Jakieś zwierzątko podobne do wiewiórki mignęło między krzewami, wbiegło na drzewo, spojrzało w dół, przestraszyło się i znikło. Było cicho, tylko gdzieś w oddali nierównomiernie klekotała maszyna kosząca trzcinę na jeziorze.
Człowiek z krzaków nie odchodził i wpijał się w plecy niedobrym wzrokiem. To było nieprzyjemne, ale trzeba się było przyzwyczajać. Teraz już zawsze tak będzie. Jego „zaludniona wyspa” sprzysięgła się przeciwko niemu, strzelała doń, śledziła go i nie wierzyła mu. Maksym zdrzemnął się. Ostatnio często mu się zdarzało zasypiać w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Zasypiał, budził się i znów zasypiał. Nie próbował z tym walczyć: tak chciał organizm, a on wie lepiej. To minie, tylko nie należy się bronić.
Zaszeleściły kroki i przewodnik powiedział: „Proszę iść za mną”. Maksym wstał nie wyjmując rąk z kieszeni i poszedł za nim, patrząc na jego nogi w miękkich, wilgotnych butach. Zagłębili się w las i zaczęli zataczać koła i skomplikowane pętle. Stopniowo zbliżali się do jakiegoś ludzkiego siedliska, do którego na przełaj od polanki było całkiem niedaleko. Wreszcie przewodnik uznał, że już dostatecznie Maksyma zdezorientował, i ruszył prosto przez wiatrołomy, przy czym jako nienawykły do lasu hałasował tak głośno, że Maksym przestał słyszeć kroki człowieka skradającego się za nimi.
Kiedy wiatrołom się skończył Maksym zobaczył poza drzewami małą łączkę i powykrzywiany drewniany dom z zabitymi oknami. Łączka była porośnięta wysoką trawą, ale Maksym widział, że chodzili po niej ludzie, dawno i całkiem niedawno. Chodzili ostrożnie, starając się podejść do domu za każdym razem inną drogą. Przewodnik otworzył skrzypiące drzwi i weszli do ciemnej, zatęchłej sieni. Człowiek idący za nimi pozostał na zewnątrz. Przewodnik odsunął pokrywę piwnicy i powiedział: „Tędy, ostrożnie…” Źle widział w ciemności.
Maksym zszedł po drewnianej drabinie. W piwnicy było ciepło i sucho. Ludzie, którzy siedzieli wokół drewnianego stołu, śmiesznie wytrzeszczali oczy, starając się dojrzeć Maksyma. Pachniało świeżo zgaszoną świecą. Najwidoczniej nie chcieli, żeby Maksym zobaczył ich twarze. Maksym rozpoznał tylko dwie osoby: Ordię, córkę starej Illi Tader, i grubego Memo Gramenu siedzącego tuż przy drabinie z karabinem maszynowym na kolanach. Na górze ciężko opadła pokrywa włazu i ktoś zapytał:
— Kim pan jest? Proszę opowiedzieć o sobie.
— Można usiąść? — zapytał Maksym.
— Tak, oczywiście. Proszę tutaj, na mój głos. Trafi pan na ławkę.
Maksym usiadł przy stole i powiódł oczami po sąsiadach. Przy stole siedziały cztery osoby. Ich twarze w ciemności wydawały się szare i płaskie jak na starych fotografiach. Po prawej siedziała Ordia, mówił zaś krępy, barczysty człowiek siedzący naprzeciwko. Był nieprzyjemnie podobny do rotmistrza Czaczu.
— Proszę opowiadać — powtórzył.
Maksym westchnął. Bardzo mu się nie chciało zaczynać znajomości od kłamstwa, ale nie miał innego wyjścia.
— Nie pamiętam swojej przeszłości — powiedział. — Mówią, że jestem góralem. Możliwe, nie wiem… Nazywam się Maksym Kammerer. W legionie nazywano mnie Mak Sym. Pamiętam się od chwili, gdy mnie zatrzymano na południowej granicy…
Kłamstwa były już poza nim i dalej poszło łatwiej. Opowiadał starając się mówić krótko, a jednocześnie nie pominąć szczegółów, które wydawały mu się ważne.
— …Odprowadziłem ich jak najdalej w głąb kamieniołomu, kazałem im uciekać, a sam powoli wróciłem. Wtedy rotmistrz mnie rozstrzelał. Nocą się ocknąłem, wydostałem z kamieniołomu i wkrótce natknąłem się na pastwisko. W ciągu dnia ukrywałem się w zaroślach i spałem, a nocami podkradałem się do krów i piłem mleko. Po kilku dniach poczułem się lepiej. Zabrałem pasterzom jakieś łachmany, dotarłem do Osiedla Kaczki i znalazłem tam Illię Tader. Dalej już wiecie.
Przez jakiś czas wszyscy milczeli. Później człowiek o wyglądzie wieśniaka i z włosami do ramion powiedział:
— Nie rozumiem, jak on może nie pamiętać swojego życia. Moim zdaniem tak nie było. Niech Doktor powie.
— Bywa — powiedział krótko Doktor. Doktor był chudy, zagłodzony i obracał w rękach fajkę. Najwidoczniej bardzo mu się chciało palić.
— Dlaczego pan nie uciekł razem ze skazańcami? — zapytał barczysty.
— Tam został Gaj — powiedział Maksym. — Miałem nadzieję, że Gaj pójdzie ze mną… — Zamilkł, bo przypomniał sobie bladą, zagubioną twarz Gaja i straszne oczy rotmistrza. Przypomniał sobie gorące uderzenia w pierś i w brzuch, uczucie bezsilności i krzywdy. — To była oczywiście głupota — powiedział po chwili. — Ale wtedy tego nie rozumiałem.
— Brał pan udział w akcjach? — zapytał z tyłu grubas Memo.
— Już o tym mówiłem.
— Proszę powtórzyć!
— Brałem udział w jednej akcji. Wtedy schwytano Ketszefa, Ordię i jeszcze dwóch mężczyzn, którzy nie podali nazwisk. Jeden z nich miał sztuczną rękę.
— Jak pan wytłumaczy taki pośpiech swojego rotmistrza? Przecież zanim kandydat dostąpi próby krwi, musi najpierw wziąć udział w co najmniej trzech akcjach.
— Nie wiem. Wiem tylko, że mi nie dowierzał. Sam nie rozumiem, dlaczego kazał mi rozstrzeliwać.
— A dlaczego on właściwie strzelał do pana?
— Sądzę, że się zląkł, chciałem mu odebrać pistolet.
— Nie rozumiem i ja — powiedział długowłosy. — A to nie dowierzał, to znów posłał rozstrzeliwać…
— Poczekaj, Leśniku — powiedział Memo. — To są tylko słowa. Doktorze, na pańskim miejscu ja bym go zbadał. Nie bardzo mi się chce wierzyć w tę historię z rotmistrzem.
— Nie potrafię badać w ciemności! — powiedział Doktor rozdrażnionym tonem.
— Proszę więc zapalić światło — poradził Maksym. — Ja i tak was widzę.
Nastąpiła cisza.
— Jak to, widzi pan? — zapytał barczysty.
Maksym wzruszył ramionami.
— Widzę — powiedział.
— Co za brednie! — powiedział Memo. — No więc, co ja teraz robię, jeżeli pan widzi?
Maksym odwrócił się.
— Wycelował pan we mnie… To znaczy panu wydaje się, że we mnie, a w rzeczywistości w Doktora ręczny karabin maszynowy. Pan jest Memo Gramenu, ja pana znam. Na prawym policzku ma pan zadrapanie, którego dawniej nie było.
— Noktolopia — burknął Doktor. — Zapalmy światło. Głupio. On nas widzi, a my jego nie. — Namacał przed sobą zapałki i zaczął pocierać jedną za drugą. Zapałki ciągle się łamały.
— Tak — powiedział Memo. — Oczywiście, że głupio. On wyjdzie stąd jako nasz albo wcale nie wyjdzie.
— Przepraszam… — Maksym wyciągnął rękę, odebrał Doktorowi zapałki i zapalił świecę.
Wszyscy zmrużyli oczy i zakryli twarze rękami. Doktor natychmiast zapalił.
— Proszę się rozebrać — powiedział poskwierkując fajką.
Maksym ściągnął przez głowę brezentową bluzę. Wszyscy wlepili oczy w jego pierś. Doktor wygramolił się zza stołu i zaczął go obracać na wszystkie strony i obmacywać silnymi, zimnymi palcami. Było cicho. Później długowłosy powiedział z jakimś żalem w głosie:
— Piękny chłopak. Mój syn też… był…
Nikt mu nie odpowiedział. Wieśniak uniósł się ciężko, poszperał w kącie, a potem z trudem uniósł i postawił na stole wielki pleciony gąsior. Po chwili wydobył trzy kubki.
— Można będzie po kolei — wyjaśnił. — Jeżeli ktoś jest głodny, to znajdzie się ser. I cebula.
— Poczekaj, Leśniku — powiedział z niezadowoleniem barczysty. — Odsuń gąsiorek, bo niczego nie widzę… — No i co pan powie, Doktorze?
Doktor jeszcze raz przebiegł po Maksymie zimnymi palcami, otoczył się dymem i usiadł na swoim miejscu.
— Nalej mi, Leśniku — powiedział. — Takie historie należy oblewać. Proszę się ubrać i nie uśmiechać się jak niewinna dziewica. Mam kilka pytań.
Maksym ubrał się. Doktor upił trochę z kubka, skrzywił się i zapytał:
— Kiedy to, mówił pan, do pana strzelali?
— Czterdzieści siedem dni temu.
— Z czego to, mówił pan, do pana strzelali?
— Z pistoletu. Z wojskowego pistoletu.
Doktor znów się napił, znowu się skrzywił i powiedział zwracając się do barczystego:
— Dałbym sobie głowę uciąć, że do tego mołojca rzeczywiście strzelano z wojskowego pistoletu, i to w dodatku z bardzo małej odległości… Ale nie czterdzieści siedem dni temu, lecz co najmniej sto czterdzieści siedem… Gdzie pociski? — spytał nagle Maksyma.
— Wyszły na zewnątrz i wyrzuciłem je.
— Słuchaj, jak ci tam… Mak! Kłamiesz. Przyznaj się, jak ci to zrobili?
Maksym przygryzł wargę i chwilę milczał.
— Mówię prawdę. Pan po prostu nie wie, jak nam szybko goją się rany. Nie kłamię. — Zamilkł. — Zresztą może mnie pan łatwo sprawdzić. Proszę rozciąć mi rękę. Jeżeli rana nie będzie zbyt głęboka, zabliźnię ją w ciągu dziesięciu, piętnastu minut.
— To prawda — powiedziała Ordia, która do tej pory milczała. — Sama to widziałam. Obierał ziemniaki i skaleczył się w palec. Pół godziny później została tylko biała szrama, a na drugi dzień i po niej nie było śladu. Myślę, że on rzeczywiście jest góralem. Gel opowiadał mi o starej góralskiej medycynie, mówił, że górale potrafią zamawiać rany…
— Och, góralska medycyna… — burknął Doktor i znów otoczył się kłębami dymu. — No cóż, przypuśćmy. Wprawdzie skaleczenie palca i siedem kul z bezpośredniej odległości to dwie zupełnie różne rzeczy, ale przypuśćmy… To, że rany zabliźniły się tak szybko, specjalnie mnie nie dziwi. Chciałbym natomiast, aby wytłumaczono mi co innego. Młody człowiek jest przedziurawiony w siedmiu miejscach. Jeżeli te dziury były rzeczywiście przewiercone prawdziwymi kulami pistoletowymi, to przynajmniej cztery z nich — i to każda z osobna! — były śmiertelne.
Leśnik głośno westchnął i złożył ręce jak do modlitwy.
— Jak to, do diabła?! — powiedział barczysty.
— Możecie mi wierzyć — powiedział Doktor. — Kula w sercu, kula w kręgosłupiei i dwie kule w wątrobie. Do tego wszystkiego dochodzi silna utrata krwi i nieuniknione zakażenie. A ja tu w dodatku nie widzę żadnych śladów fachowej interwencji lekarskiej. Massaraksz, wystarczyłaby sama kula w serce!
— Co pan powie na to? — zapytał barczysty Maksyma.
— On się myli — powiedział Maksym. — To znaczy wszystko dokładnie rozpoznał, ale wyciągnął fałszywe wnioski. Dla nas te rany nie są śmiertelne. Co innego, gdyby rotmistrz trafił mnie w głowę… Ale nie trafił… Wie pan, Doktorze, wy sobie nawet nie wyobrażacie, jak żywotnym narządem jest serce lub wątroba…
— N-tak — powiedział Doktor.
— Jedno jest dla mnie jasne — odezwał się barczysty. — Wątpię, aby podrzucali nam taką toporną robotę. Wiedzą przecież, że wśród nas są lekarze.
Nastąpiło długie milczenie. Maksym cierpliwie czekał. A czy ja bym uwierzył? — — myślał. — Pewnie bym uwierzył. Ale zdaje mi się, że ja w ogóle jestem zbyt łatwowierny jak na tutejsze warunki. Chociaż już nie tak łatwowierny jak dawniej. Na przykład nie podoba mi się Memo, który ciągle się czegoś boi. Siedzi pomiędzy swoimi z karabinem maszynowym w rękach i czegoś się boi. Dziwne… Zresztą pewnie boi się mnie. Obawia się prawdopodobnie, że zabiorę mu tę pukawkę i znów wykręcę palce. No cóż, może ma rację… Więcej nie pozwolę w siebie strzelać. To zbyt wstrętne uczucie, kiedy ktoś w ciebie strzela. Przypomniał sobie lodowatą noc w kamieniołomie, martwe, fosforyzujące niebo i zimną, lepką kałużę, w której leżał. — Nie mam tego dosyć… Teraz raczej ja będę strzelał.
— Ja mu wierzę — powiedziała nagle Ordia. — Jego gadanina nie trzyma się kupy, ale to po prostu dlatego, że on jest dziwnym człowiekiem. Nie byłoby sensu wymyślać takiej idiotycznej legendy. Gdybym mu nie wierzyła, zastrzeliłabym go natychmiast po wysłuchaniu takiej historii. Przecież on plecie rzeczy jedne nieprawdopodobniejsze od drugich. Nie ma takich prowokatorów, towarzysze. Może to wariat. Możliwe. Ale nie prowokator… Głosuję za nim — dorzuciła po chwili.
— Dobrze, Kotko — powiedział barczysty. — Wstrzymaj się trochę… Przechodził pan badania w Departamencie Zdrowia Społecznego? — zapytał Maksyma.
— Tak.
— Uznano pana za zdolnego do służby?
— Oczywiście.
— Bez ograniczeń?
— Na zaświadczeniu napisano po prostu „zdolny”.
— Co pan myśli o Legionie Bojowym?
— Teraz myślę, że jest to ślepe narzędzie w czyichś rękach. Najprawdopodobniej w rękach sławetnych Płomiennych Chorążych. Ale wielu rzeczy jeszcze nie rozumiem.
— A co pan myśli o Płomiennych Chorążych?
— Myślę, że to są hersztowie dyktatury wojskowej. To, co o nich wiem, jest nader sprzeczne. Ale bez względu na ich cele muszę powiedzieć, że środki, którymi się posługują… — Maksym pokręcił głową.
— Co pan myśli o wyrodkach?
— Sądzę, że to niezbyt udany termin. Myślę, że to spiskowcy. O waszych celach mam bardzo mętne pojęcie. Ale podobali mi się ludzie, których sam widziałem. Wszyscy wydali mi się uczciwi i jak by to wyrazić… nie ogłupieni, postępujący samodzielnie.
— Tak — powiedział barczysty. — Pan miewa bóle?
— Głowy? Nie, nigdy.
— Po co o to pytać? — wtrącił Leśnik. — Gdyby miewał, nie siedziałby tu.
— Chcę się właśnie dowiedzieć, dlaczego tu siedzi — powiedział barczysty. — Dlaczego pan przyszedł do nas? Chce pan brać udział w naszej walce?
Maksym pokręcił głową.
— Nie powiedziałbym tego, bo to byłaby nieprawda. Chcę się zorientować. Obecnie jestem raczej z wami niż z nimi… Ale wiem o was jeszcze zbyt mało.
Wszyscy wymienili spojrzenia.
— U nas się tak nie robi, mój drogi — powiedział Leśnik. — U nas jest tak: albo jesteś nasz i wtedy bierz broń i idź walczyć. Albo ty, znaczy się, nie jesteś nasz i wtedy za przeproszeniem my cię… Sam rozumiesz… Gdzie cię trzeba, w głowę, co?…
Znów wszyscy zamilkli. Doktor ciężko westchnął i wytrząsnął fajkę, postukując nią o ławkę.
— Rzadki i ciężki przypadek — oświadczył. — Mam propozycję. Niech on nas popyta. Masz pytania, prawda, Mak?
— On ma wiele pytań — potwierdziła Ordia z uśmieszkiem. — Matkę zupełnie zamęczył pytaniami. Mnie też zanudził.
— Proszę pytać — powiedział barczysty. — Pan, Doktorze, będzie odpowiadał, a my posłuchamy.
— Kim są Płomienni Chorążowie i czego chcą? — zaczął Maksym.
Wszyscy się poruszyli. Najwidoczniej takiego pytania się nie spodziewali.
— Płomienni Chorążowie — powiedział Doktor — to anonimowa grupa najbardziej doświadczonych intrygantów, resztki partii przewrotu ocalałe w trakcie dwudziestoletniej wojny pomiędzy wojskowymi, finansistami i politykami. Mają dwa cele: jeden główny i jeden podstawowy. Celem głównym jest utrzymanie się przy władzy, podstawowym — wyciśnięcie z tej władzy maksimum korzyści i satysfakcji. Są wśród nich nieźli nawet ludzie, którzy czerpią zadowolenie ze świadomości tego, że są dobroczyńcami narodu. Ale większość z nich to kanciarze, sybaryci i sadyści. Wszyscy zaś bez wyjątku są żądni władzy… Zadowoliłem pana?
— Nie — odrzekł Maksym. — Pan mi po prostu powiedział, że są tyranami. Sam się tego domyśliłem. Interesuje mnie natomiast ich program gospodarczy, ideologia i siły, na jakich się opierają.
Wszyscy znów na siebie popatrzyli. Leśnik z otwartymi ustami gapił się na Maksyma.
— Program gospodarczy… — powiedział Doktor. — Zbyt wiele pan od nas wymaga. Nie jesteśmy teoretykami. Jesteśmy praktykami… Na czym się opierają… Na bagnetach. Na ciemnocie. Na zmęczeniu narodu. Sprawiedliwego ustroju nie zbudują, ba, nawet im to nie w głowie… Nie mają żadnego programu gospodarczego. Niczego nie mają oprócz bagnetów i nie pragną niczego oprócz władzy. Dla nas najważniejsze jest to, że chcą nas unicestwić. Prawdę mówiąc, walczymy o własne życie… — zaczął ze złością nabijać swoją fajkę.
— Nie chciałem nikogo obrazić — powiedział Maksym. — Ja po prostu chcę się zorientować. Tyrania, żądza władzy… To jeszcze niewiele znaczy. — Z przyjemnością wyłożyłby Doktorowi podstawy teorii następstw historycznych, ale brakowało mu słów. Zresztą i tak zdarzało mu się czasami przechodzić na lincos. — No dobrze. Ale powiedział pan: sprawiedliwy ustrój. Co pan przez to określenie rozumie? Czego pan pragnie? Do czego wy wszyscy, oprócz zachowania życia, dążycie? Kim, wreszcie, jesteście?
Fajka Doktora szeleściła, potrzaskiwała i rozsiewała fetor na całą piwnicę.
— Pozwólcie mnie — powiedział nagle Leśnik. — Niech ja mu powiem… Niech ja… Ty, mój drogi, coś nie… Nie wiem, jak tam u was w górach, ale u nas ludzie lubią żyć. Co znaczy: oprócz zachowania życia? A mnie, może być, prócz tego więcej nie trzeba! Myślisz, że to jest mało? Patrzcie go, jaki się to odważny znalazł! Pomieszkaj przedtem, bracie, w piwnicy, kiedy masz dom, żonę, rodzinę, dzieci i wszyscy się ciebie wyrzekli… Daj lepiej spokój!
— Poczekaj, Leśniku — powiedział barczysty.
— Nie, to niech on poczeka! Sprawiedliwy ustrój, bazy tam rozmaite… Patrzcie go, czego to mu się zachciewa!
— Poczekaj, wuju — powiedział Doktor. — Nie złość się… Widzisz, że c z ł o w i e k niczego nie rozumie. Wie pan — zwrócił się do Maksyma — nasz ruch jest bardzo niejednorodny. Jakiegoś wspólnego programu politycznego nie mamy i mieć nie możemy; zabijamy, ponieważ nas zabijają. To trzeba pojąć. Pan to rozumie. Wszyscy jesteśmy uciekinierami spod szubienicy z niewielkimi szansami na przeżycie. Nic więc dziwnego, że całą politykę przesłania nam w gruncie rzeczy biologia. Najważniejszą rzeczą jest przeżyć. W takiej sytuacji nie myśli się o podstawach ustrojowych. Jeżeli więc przyszedł pan do nas z jakimś programem społecznym, to niczego pan nie osiągnie.
— Dlaczego? O co tu chodzi? — zapytał Maksym.
— Uważają nas za wyrodków. Trudno już dziś dociec, od czego się to zaczęło. Ale dziś Płomiennym jest wygodnie szczuć na nas, bo to odwraca uwagę narodu od problemów wewnętrznych, od korupcji finansistów, zbijających ogromne fortuny na zamówieniach wojskowych i na budowie wież.
— To już jest coś — powiedział Maksym. — To znaczy, że chodzi o pieniądze. Chorążowie służą więc pieniądzom. Kto jeszcze za nimi stoi?
— Chorążowie nikomu nie służą. Oni sami są pieniędzmi. Oni są wszystkim i niczym, gdyż są anonimowi i nieustannie żrą się między sobą… On powinien porozmawiać z Dzikiem — zwrócił się do barczystego. — Znaleźliby wspólny język.
— Dobrze, o Chorążych porozmawiam z Dzikiem. A teraz…
— Z Dzikiem pan już nie porozmawia — powiedział Memo ze wściekłością. — Dzika rozstrzelali.
— To jednoręki — wyjaśniła Ordia. — Zresztą pan pewnie wie…
— Wiem — odparł Maksym. — Ale jego nie rozstrzelali. Skazali na katorgę.
— Niemożliwe — powiedział barczysty. — Dzika? Na katorgę?
— Tak — odpowiedział Maksym. — Gela Ketszefa na stracenie, Dzika na katorgę, a jeszcze jednego, który nie chciał podać swego nazwiska, zabrał do siebie cywil. Chyba do kontrwywiadu.
Znowu wszyscy zamilkli. Doktor napił się z kubka. Barczysty siedział z głową opartą na rękach. Leśnik, boleściwie posapując, patrzył ze współczuciem na Ordię. Ordia zacisnęła wargi i wlepiła oczy w stół. Maksym pożałował, że poruszył ten temat. To było prawdziwe nieszczęście i jedynie Memo nie tyle smucił się, ile się bał. Takim ludziom nie wolno powierzać karabinu maszynowego — pomyślał przelotnie Maksym. — On nas tu wszystkich wystrzela.
— No dobrze — powiedział barczysty. — Ma pan jeszcze do nas pytania?
— Mam wiele pytań — powiedział wolno Maksym. — Ale obawiam się, że wszystkie będą w mniejszym lub większym stopniu nietaktowne.
— No cóż, niech będą nietaktowne.
— Dobrze. Ostatnie pytanie. Co z tym mają wspólnego wieże OPB? Dlaczego one wam przeszkadzają?
Wszyscy nieprzyjemnie się roześmiali.
— Ale dureń! — powiedział Leśnik. — Bazę mu dajcie…
— To nie jest OPB — powiedział Doktor. — To nasze przekleństwo. Oni wynaleźli promienie, za pomocą których stworzyli pojęcie wyrodka. Większość ludzi, na przykład pan, nie zauważa tego promieniowania, jakby go w ogóle nie było. Natomiast nieszczęsna mniejszość wskutek jakichś tam odrębności swojego organizmu odczuwa przy napromieniowywaniu potworne bóle. Niektórzy z nas, ale to są jednostki, potrafią wytrzymać ten ból, drudzy nie wytrzymują i krzyczą, inni tracą przytomność, reszta w ogóle wariuje i umiera… A wieże to nie żadna obrona przeciwbalistyczna. Taka obrona w ogóle nie istnieje, nie jest zresztą potrzebna, gdyż ani Chontia, ani Pandea nie mają pocisków balistycznych i lotnictwa. Mają za to inne kłopoty, bo od czterech lat trwa tam wojna domowa. Wieże — to nadajniki. Oni włączają je dwa razy na dobę w całym kraju i wyławiają nas, póki leżymy obezwładnieni bólem. Do tego dochodzą jeszcze nadajniki bliskiego zasięgu, ruchome emitery na samochodach patrolowych, emitery samobieżne i nieregularne seanse nocami… Nie mamy się gdzie ukryć, gdyż nie istnieją żadne ekrany ochronne, wariujemy więc, strzelamy sobie w łeb, robimy głupstwa z rozpaczy, wymieramy…
Doktor zamilkł, chwycił kubek i jednym haustem wypił go do dna. Potem zaczął ze wściekłością rozpalać fajkę. Twarz mu spazmatycznie drgała.
— Taak, żyliśmy jak u Boga za piecem — powiedział z rozpaczą w głosie Leśnik. — Dranie — dodał po chwili milczenia.
Nie ma sensu mu tego opowiadać — odezwał się nagle Memo. — On przecież nie wie, co to takiego. Nie ma pojęcia, co to znaczy czekać każdego dnia na kolejny seans.
— Dobrze — powiedział barczysty. — Nie ma pojęcia, więc nie ma o czym mówić. Kotka głosowała za nim. Kto jeszcze za i kto przeciw?
Leśnik otworzył usta, ale Ordia go uprzedziła.
— Chcę wytłumaczyć, dlaczego jestem za. Po pierwsze, ja mu wierzę. Ja to mówiłam i może to nie jest zbyt ważne, gdyż dotyczy tylko mnie. Ale ten człowiek potrafi robić rzeczy, które mogą przydać się wszystkim. On potrafi goić nie tylko swoje, lecz również i cudze rany… Proszę mi wybaczyć, Doktorze, ale znacznie lepiej od pana.
— Jakiż ze mnie lekarz — powiedział Doktor. — Sądowy konował.
— Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła Ordia. — On potrafi odejmować ból.
— Jak to? — zapytał Leśnik.
Nie wiem, jak to robi. Masuje skronie, coś szepcze i ból mija. Dwukrotnie chwyciło mnie u matki i oba razy mi pomógł. Za pierwszym razem nie bardzo mu wyszło, ale w każdym razie nie straciłam przytomności jak zwykle. A za drugim razem bólu w ogóle nie było…
Od razu wszystko się zmieniło. Dopiero co wszyscy byli sędziami, dopiero co zdawało się im, że decydują o jego życiu lub śmierci, a teraz sędziowie zniknęli, pozostali jedynie udręczeni do ostateczności skazańcy, którym nagle zaświtała nadzieja. Patrzyli na niego, jakby czekali, że już zaraz, natychmiast zdejmie z nich koszmar, męczący ich od wielu lat bez przerwy… No cóż — pomyślał Maksym — tutaj w każdym razie nie każą mi zabijać, lecz leczyć… Ale nie wiedzieć czemu ta myśl nie przyniosła mu żadnego zadowolenia. Wieże — myślał. — Co za okropność!… Że też coś takiego w ogóle mogło komuś przyjść do głowy. Trzeba być szaleńcem, trzeba być sadystą, aby to wymyślić…
— Pan to rzeczywiście potrafi? — zapytał Doktor.
— Co?
— Odejmować ból.
— Odejmować ból? Tak.
— Jak?
— Nie mogę panu wytłumaczyć. Zabraknie mi słów, a panu wiadomości. Nie rozumiem. Czyżbyście nie mieli lekarstw, jakichś środków przeciwbólowych?
— Na to nie pomagają żadne lekarstwa. Chyba, że w dawce śmiertelnej.
— Słuchajcie — powiedział Maksym. — Jestem oczywiście gotów odejmować ból. Postaram się… Ale to nie jest wyjście! Trzeba szukać jakiegoś powszechnego środka. Czy macie chemików?
— Mamy — odrzekł barczysty — ale to zadanie nie daje się rozwiązać. Gdyby dało się rozwiązać, to prokurator generalny nie cierpiałby takich samych bóli jak i my. Kto jak kto, ale on by na pewno zdobył lekarstwo. A tymczasem przed każdym regularnym seansem upija się do nieprzytomności i pławi się w gorącej kąpieli.
— Prokurator generalny jest wyrodkiem? — zapytał Maksym z niedowierzaniem.
— Podobno — odparł sucho barczysty. — Ale odeszliśmy od tematu. Kotko, skończyłaś? Kto jeszcze chce?
— Poczekaj, Generale — powiedział Leśnik. — Czy mi się nie pomyliło? Czy naprawdę wychodzi na to, że on jest naszym dobroczyńcą? Czy mnie też potrafisz odejmować ból? Przecież tego człowieka trzeba ozłocić! Ja go z tej piwnicy nie wypuszczę, bo za przeproszeniem mam takie bóle, że wytrzymać nie sposób… A może on jakieś proszki wymyśli? Przecież wymyślisz, co?… Nie, braciszkowie, takiego człowieka trzeba strzec jak źrenicy oka!
— To znaczy jesteś za? — powiedział Generał.
— To znaczy tak, to znaczy, że jeżeli ktoś na niego spróbuje krzywo spojrzeć…
— Rozumiem. Pan, Doktorze?
— Ja byłem „za” i bez tego wszystkiego — burknął Doktor pykając fajkę. — Mam takie samo wrażenie jak Kotka. Na razie on nie jest jeszcze nasz, ale wkrótce nim się stanie. Inaczej nie może być. Dla nich się w każdym razie zupełnie nie nadaje. Zbyt mądry.
— W porządku — powiedział Generał. — Ty, Kopyto?
— Jestem za — powiedział Memo. — Przydatny człowiek.
— No cóż, ja również jestem za — powiedział Generał. — Gratuluję, Mak. Jest pan sympatycznym chłopcem i byłoby mi żal zabijać pana… — Popatrzył na zegarek. — Zjedzmy coś. Niedługo seans i Mak pokaże nam swoją sztukę. Nalej mu piwa, Leśniku, i daj swój zachwalany ser. Kopyto zastąpi na warcie Zielonego. Tamten od rana nie miał nic w ustach.