Rozdział XVII

O jakieś dwieście kilometrów od granicy chontyjskiej, kiedy eszelon utknął na długo na bocznicy w pobliżu jakiejś zapyziałej stacyjki, świeżo upieczony szeregowy drugiej kategorii Zef dogadał się z konwojentem i skoczył do polowej kuchni po wrzątek. Wrócił niebawem bez gorącej wody, ale za to z przenośnym odbiornikiem. Powiedział, że na stacji panuje totalny bałagan, do pociągów ładują się dwie brygady naraz, generałowie zajęci skakaniem sobie do oczu zagapili się, wobec czego on, Zef, wmieszał się w otaczający ich tłum ordynansów, pucybutów i adiutantów — i pożyczył sobie ten odbiornik od jednego z nich.

Wagon powitał tę wiadomość soczystym i radosnym porykiwaniem. Cała czterdziestka natychmiast stłoczyła się wokół Zefa. Przez dłuższy czas panowało zamieszanie, ktoś dostał w zęby, żeby za bardzo się nie pchał, wszyscy klęli i gardłowali, dopóki Maksym wreszcie nie ryknął: „Cicho, łobuzy!” Wtedy wszyscy się uspokoili, a Zef włączył odbiornik i zaczął łapać wszystkie stacje po kolei.

Od razu dowiedział się ciekawych rzeczy. Po pierwsze okazało się, że wojna się jeszcze nie zaczęła. Żadnych krwawych starć nie było. Spietrana Chontyjska Liga Bojowa wrzeszczała na cały świat, że ci bandyci, ci uzurpatorzy, ci tak zwani Płomienni Chorążowie wykorzystali obrzydliwą prowokację swoich najmitów z osławionej Chontyjskiej Unii Sprawiedliwości i teraz koncentrują swoje siły wzdłuż granic tak już bardzo przez los doświadczonej Chontii. Ze swej strony Unia Sprawiedliwości wyklinała Ligę Chontyjską, tych płatnych agentów Płomiennych Chorążych niezwykle barwnie i szczegółowo opowiadała, jak ktoś przeważającymi siłami wyparł wykrwawione w poprzednich walkach pododdziały przez granicę i nie pozwala im wrócić, która to okoliczność posłużyła tak zwanym Płomiennym Chorążym za pretekst do barbarzyńskiej agresji, której należy się lada moment spodziewać. Zarówno Liga, jak i Unia, używając niemal tych samych wyrażeń, robiły przy tym niejasne aluzje do jakichś pułapek atomowych, gotowych spopielić podstępnego wroga.

Poza tym Zef złapał kilka transmisji nadawanych w jemu tylko znanych językach i powiedział, że księstwo Ondol jeszcze o dziwo istnieje, a co więcej, nadal dokonuje zbójeckich rajdów na wyspę Chazzalg (nikt w wagonie poza Zefem nigdy dotąd nie słyszał ani o tym księstwie, ani o wyspie). Jednak eter przede wszystkim wypełniony był plugawymi kłótniami dowódców jednostek i związków taktycznych, które usiłowały przecisnąć się dwoma rozklekotanymi torami kolejowymi na teren Głównego Przyczółka.

Kryminaliści uważali, że najważniejsze to przejść granicę, a tam już każdy będzie sobie panem, a poza tym każde zdobyte miasto będą na trzy dni oddawać wojsku. Polityczni byli nastrojeni o wiele bardziej pesymistycznie, na nic dobrego nie liczyli i oświadczali głośno, że posyłają ich na rzeź, że mają po prostu zdetonować swoimi ciałami miny atomowe, że nikt z tego nie wyjdzie żywy, więc dobrze byłoby dotrzeć do linii frontu i tam zapaść, żeby ich nikt nie znalazł. Punkty widzenia dyskutantów były tak ze sobą sprzeczne, że z prawdziwej rozmowy nic nie wyszło i dysputa przerodziła się wkrótce w monotonne wyklinanie parszywych dekowników, którzy już od dwóch dni nie dają nic do żarcia i pewnie już zdążyli wyżłopać całą żołnierską gorzałę. Katorżnicze „wojsko” mogło na ten temat gadać do rana, więc Maksym z Zefem wydostali się z tłumu i wdrapali się na prycze byle jak zbite z nie heblowanych desek.

Zef był głodny i zły i zamierzał trochę pospać, ale Maksym mu nie dał. — Później będziesz spał — powiedział. — Jutro pewnie będziemy już na froncie, a do tej pory porządnie nie porozmawialiśmy, niczego nie ustaliliśmy… — Zef odwarknął, że nie ma czego ustalać, że jutro się wszystko wyjaśni, że Maksym nie jest przecież ślepy i sam widzi, w jakim szambie się znaleźli, że z tymi baranami nie da się dojść do ładu. Maksym na to, że na razie nie chodzi o żaden ład, że do tej pory nie wiadomo, na co komu ta wojna, więc niechaj Zef będzie uprzejmy nie spać, kiedy się do niego mówi i łaskawie podzieli się swoimi przypuszczeniami.

Zef jednak nie zamierzał być uprzejmy i wcale tego nie ukrywał. Burczał, ziewał, przewijał onuce, klął, ale ponaglany i przyciskany wreszcie się rozgadał i sformułował swoje poglądy na przyczyny wojny.

Takich możliwych przyczyn było jego zdaniem co najmniej trzy. Być może zadziałały wszystkie naraz, może przeważyła któraś z nich, a może też istniała czwarta, która mu jak dotąd nie przyszła do głowy. Przede wszystkim gospodarka. Dla każdego jest oczywiste, że kiedy gospodarka się wali, wtedy najlepiej jest zorganizować wojenkę i od razu wszystkim zatkać mordy. Dzik, który zęby zjadł na badaniu wpływu gospodarki na politykę, przepowiadał tę wojnę już parę lat temu. Wieże wieżami, a nędza nędzą. Nie da się długo przekonywać głodnego, że jest syty, bo tego żadna psychika nie wytrzyma, a rządzenie narodem wariatów nie należy do największych przyjemności, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że chorzy umysłowo są odporni na promieniowanie… Inną możliwą przyczyną jest kwestia kolonialna. Rynki zbytu, niewolnicy, tanie surowce, wszystko, w co Płomienni Chorążowie mogli zainwestować swoje prywatne kapitały. Wreszcie należy pamiętać, że już od wielu lat toczy się wojna podjazdowa między Departamentem Zdrowia Publicznego a wojskiem. Tu idzie na noże. Departament Zdrowia Publicznego to firma potężna i niemal wszechmocna, ale jeśli działania wojenne zakończą się choćby połowicznym sukcesem, panowie generałowie rozgniotą „uzdrowicieli” jak pluskwy. Inna rzecz, że kiedy z wojny nic nie wyjdzie, rozgnieceni zostaną panowie generałowie i dlatego nie można wykluczyć, że to wszystko jest sprytną prowokacją Departamentu Zdrowia Publicznego. Na to zresztą wygląda, jeśli przyjrzeć się bałaganowi, jaki wszędzie panuje, i pamiętać o tym, że już od tygodnia wrzeszczymy na cały świat, a działania wojenne jeszcze się nie zaczęły. A może, massaraksz, w ogóle się nie zaczną…

Kiedy Zef doszedł do tego miejsca, szczęknęły zderzaki, wagon drgnął, z zewnątrz dobiegły krzyki, tupot nóg, gwizdy i pociąg ruszył. Kryminaliści ryknęli zgodnym chórem żałośliwą pieśń: „I znów ni żarcia, ni gorzały…”

— Dobra — powiedział Maksym. — Całkiem składnie to wyłożyłeś. No, a jak twoim zdaniem potoczy się wojna, jeśli jednak wybuchnie? Co się wtedy stanie?

Zef odwarknął wściekle, żeby się Maksym od niego odczepił, na to pytanie mógłby mu odpowiedzieć tylko jakiś cholerny generał i bez żadnego przejścia wyłożył wszystko, co na ten temat myśli. Z jego relacji wynikało, że podczas krótkiej przerwy między wojną światową a domową Chontyjczycy zdążyli odgrodzić się od swego byłego suwerena potężnym łańcuchem min atomowych. Poza tym Chontyjczycy mieli bez wątpienia artylerię atomową, a ich politykierom starczyło rozumu na to, żeby całego tego dobytku nie zmarnować w wojnie domowej, tylko zachować dla nas. Tak że atak na terytorium chontyjskie potoczy się prawdopodobnie w następujący sposób. Przodem z Głównego Przyczółka puszczą ze trzy albo cztery karne brygady pancerne, podeprą je z tyłu korpusem armijnym, a za wojskiem puszczą patrole legionistów z promiennikami na ciężkich czołgach. Wyrodki takie jak ja będą rwać się do przodu, ratując się przed nawałą promienistą, żołdactwo będzie rwało się do przodu w przystępie promienistego entuzjazmu, a odchylenia od normy, które niewątpliwie się zdarzą, będą natychmiast likwidowane ogniem żandarmerii. Jeśli Chontyjczycy nie są głupi, to otworzą ogień z dział dalekonośnych do czołgów żandarmerii, ale wszystko wskazuje na to, że jednak są głupi, wobec czego zajmą się sobą — Liga w tym zamieszaniu napadnie na Unię, a Unia wczepi się zębami w gardło Ligi. Tymczasem nasze dzielne wojska wedrą się głęboko na terytorium nieprzyjaciela i dopiero wtedy zacznie się niesłychanie interesujące przedstawienie, którego już niestety nie zobaczymy. Nasza wspaniała pięść pancerna utraci zwartość i zacznie rozpełzać się po kraju, nieuchronnie wychodząc ze strefy działania promienników. Jeśli Maksym nie nałgał o reakcji Gaja, u rozproszonych natychmiast zacznie się głód promienisty, tym silniejszy, że legioniści podczas ataku nie będą żałowali energii na popędzanie mięsa armatniego…

— Massaraksz! — ryknął Zef. — Po prostu widzę, jak ci kretyni wyłażą z czołgów, kładą się na ziemi i błagają o kulę w łeb. I dobrzy Chontyjczycy, nie mówiąc już o chontyjskich żołnierzach, zirytowani tym całym zamieszaniem, z największą satysfakcją spełnią ich prośbę. Wyobrażasz sobie tę rzeź?

Pociąg nabierał szybkości i wagonem zaczęło silnie rzucać. W kącie kryminaliści rżnęli w kości o konwojenta; pod sufitem podskakiwała lampa, na dolnej pryczy ktoś monotonnie mamrotał — chyba się modlił.

Papierosowy dym szczypał w oczy.

— Myślę, że sztabowcy wzięli to pod uwagę — kontynuował Zef — więc żadnych błyskawicznych rajdów nie będzie. Zacznie się ślamazarna wojna pozycyjna, aż Chontyjczycy, przy całej ich głupocie, zorientują się, o co tu chodzi i zaczną polować na promienniki. A w ogóle to nie wiem, co będzie — zakończył. — Nie wiem nawet, czy nam dadzą rano coś do żarcia. Pewnie nie dadzą, bo niby z jakiej racji?

Milczeli przez chwilę. Potem Maksym powiedział:

— Jesteś pewien, że postąpiliśmy prawidłowo? Że nasze miejsce jest tutaj?

— Rozkaz sztabu — burknął Zef.

— Rozkaz rozkazem — rozzłościł się Maksym — ale my też mamy własny rozum. Może lepiej byłoby uciec razem z Dzikiem. Może w stolicy bylibyśmy pożyteczniejsi.

— Może tak, a może nie. Dzik liczy na bombardowania atomowe. Wiele wież zostanie zniszczonych, wokół nich powstaną wolne rejony… A jeśli bombardowań nie będzie? Nikt nic nie wie, Mak. Doskonale sobie wyobrażam, jaki cyrk panuje teraz w sztabie… — Zef zamyślił się, gładząc brodę. — Dzik gadał o tych bombardowaniach, ale jestem prawie pewien, że nie po to ruszył do stolicy. Ja go znam i to nie od dziś. Pewnie chce się do kogoś dobrać. Tak że całkiem możliwe, że i u nas w sztabie polecą głowy…

— To znaczy, że i w sztabie jest bałagan — powiedział wolno Maksym. — Też nie są przygotowani.

— Jak mogą być przygotowani? — zdziwił się Zef. — Kiedy jedni chcą zniszczyć wieże, a inni pragną je zachować, oczywiście z jak najszlachetniejszych pobudek. Podziemie to nie jest partia polityczna, tylko przekładaniec.

— Tak, przekładaniec… — powtórzył Maksym. — Smutne. Miałem nadzieję, że podziemie jednak zamierza jakoś wykorzystać wojnę, trudności, ewentualną sytuację rewolucyjną…

— Podziemie ni cholery nie wie — mruknął ponuro Zef. — Skąd niby mamy wiedzieć, co to jest wojna z promiennikami na karku?

— Nic nie jesteście warci — powiedział Maksym, nie umiejąc się powstrzymać.

Zef natychmiast eksplodował.

— No, ty! — ryknął. — Wolnego! Coś ty za jeden, żeby określać naszą wartość? Skądżeś przylazł, massaraksz, żeby żądać od nas tego i siamtego? Prosisz o zadanie bojowe? Służę uprzejmie. Wszystko zobaczyć, przeżyć, wrócić, zameldować. To ci się wydaje zbyt łatwe? Znakomicie! Tym lepiej dla nas. I dość tego. Odczep się ode mnie, massaraksz, chce mi się spać.

Demonstracyjnie odwrócił się do Maksyma plecami i nagle ryknął na graczy w kości:

— Hej, wy tam, grabarze! Spać! Marsz na prycze! I to migiem, bo oberwiecie!

Maksym położył się na plecach, założył ręce pod głowę i zagapił się w niski sufit wagonu. Po suficie coś łaziło. Cicho, ale wściekle kłócili się układający do snu grabarze. Sąsiad z lewej jęczał i popiskiwał we śnie — był skazany i spał pewnie po raz ostatni w życiu. I wszyscy oni dokoła — chrapiący, posapujący, jęczący, przewracający się z boku na bok — spali chyba po raz ostatni w życiu. Świat był mętnożółty, duszny i beznadziejny. Postukiwały koła, gwizdał parowóz, przez malutkie zakratowane okienko wdzierał się do wagonu odór spalenizny.

Wszystko tu zgniło — myślał Maksym. — Ani jednego żywego człowieka. Ani jednej jasnej głowy. I znów wpadłem jak śliwka w kompot, bo liczyłem na coś lub na kogoś. Na nikogo nie można tu liczyć. Tylko na siebie. A co ja sam mogę? Na tyle znam historię, żeby wiedzieć, że jeden człowiek nic nie znaczy… A może Czarownik ma rację? Może się wycofać? Spokojnie i zimno z wyżyn swojej wiedzy o nieuchronnej przyszłości spozierać na to, jak kipi, gotuje się i topi surowiec, jak podrywają się do boju i padają naiwni, niezręczni, nieudolni bojownicy, jak czas wykuwa z nich stalowy miecz i hartuje go w strumieniach krwawego błota, jak tryska z niego trupami zgorzelina… Nie, nie potrafię. Nawet myśleć w takich kategoriach nie potrafię. Równowaga sił, to jednak dziwna rzecz. Ale przecież Czarownik powiedział, że ja też jestem siłą. Jest też konkretny wróg, czyli jest gdzie tę siłę przyłożyć. Kropną mnie tutaj — pomyślał nagle. — Nie ma dwóch zdań. Ale nie jutro! — krzyknął na siebie. — To się stanie wówczas, kiedy ujawnię się jako siła, nie wcześniej. A i to się zobaczy. Centrum — pomyślał. — Centrum. Oto czego trzeba szukać, na co nakierować organizację. Już ja nimi pokieruję, już oni będą zajmować się prawdziwą robotą! Ty też zajmiesz się prawdziwą robotą, przyjacielu. Ale chrapie! Chrap, chrap, jutro cię wyciągnę… Dobra, trzeba spać. Ciekawe, kiedy się wreszcie po ludzku prześpię? W dużym przestronnym pokoju, na świeżym prześcieradle… Co to za głupie zwyczaje tu panują z tym niezmienianiem pościeli? Tak, na świeżym prześcieradle, a przed snem poczytać dobrą książkę, potem zwinąć ścianę do ogrodu, zgasić światło i usnąć. A rano zjeść śniadanie z ojcem i opowiedzieć mu o tym wagonie. Mamie o tym naturalnie opowiadać nie wolno… Mamo, nie bój się, jestem zdrowy i cały i jutro nic mi się nie stanie… A pociąg wciąż jedzie, dawno się nie zatrzymywał, widocznie ktoś doszedł do wniosku, że bez nas wojny nie da się zacząć… Jak tam Gaj w swoim kapralskim wagonie? Pewnie nie najlepiej, tam u nich teraz panuje entuzjazm. Dawno nie myślałem o Radzie. Pomyślę więc o niej… Nie. Nie teraz… No dobra, Maksymie, moje ty biedne mięso armatnie, śpij. — Rozkazał sobie spać i natychmiast zasnął.

We śnie widział Słońce, Księżyc, gwiazdy. Wszystko naraz, taki to był dziwny sen.

Niedługo pospał. Pociąg zatrzymał się, zazgrzytały kółka odsuwanych drzwi i donośny głos ryknął: „Czwarta kompania! Wyskakiwać!” Była piąta rano, świtało, była mgła i prószył drobny deszczyk. Karna kompania konwulsyjnie ziewając i trzęsąc się z zimna niechętnie zaczęła gramolić się na zewnątrz. Kaprale byli już na miejscu, z brutalną niecierpliwością łapali za nogi, ściągali na ziemię, a szczególnie flegmatycznym dawali po łbie i wrzeszczeli: „Załogami zbiórka! Zbiórka! Gdzie leziesz, bydlaku? Z którego plutonu? Ty, mordziasty, ile razy mam ci powtarzać? Dokąd, dokąd? Biegiem, biegiem, biegiem! Załogami zbiórka!”

Jakoś tam rozbili się na załogi, ustawili się przed wagonami. Jakiś biedaczysko zgubił się we mgle i teraz biegał, szukał swojego plutonu, a wszyscy na niego wrzeszczeli. Ponury, niewyspany Zef ze skołtunioną brodą chrypiał dudniącym basem: „Poganiajcie, poganiajcie, my już wam dzisiaj powojujemy…” Przebiegający kapral dał mu mimochodem w ucho. Maksym natychmiast podstawił mu nogę i kapral zarył pyskiem w błoto. Załogi ryknęły śmiechem. „Brygada, baczność!” — ryknął ktoś niewidoczny. Rozszczekali się dowódcy batalionów, zawtórowali im dowódcy kompanii, rozbiegli się dowódcy plutonów. Nikt nie stanął na baczność, blitztraegerzy kulili się z rękami wsuniętymi w rękawy, podskakiwali na miejscu, a szczęśliwi bogacze otwarcie palili; w szeregu zaczęły się rozmowy o tym, że nic do żarcia znów pewnie nie dadzą, więc niech ich szlag trafi z taką wojną. „Brygada, spocznij! — ryknął Zef donośnym głosem. — Do latryn rozejść się!” Załogi zaczęły się skwapliwie rozchodzić, ale znowu podskoczyli kaprale, a wzdłuż wagonów rozciągnęła się nagle rzadka tylariera legionistów w błyszczących czarnych płaszczach i z automatami gotowymi do strzału. Za nimi nad pociągiem rozlała się pełna przestrachu cisza; załogi ustawiły się pospiesznie, równały, a niektórzy z blitztraegerów z przyzwyczajenia zakładali ręce na karki i szeroko rozstawiali nogi.

Żelazny głos dobiegający z mgły powiedział niezbyt głośno, ale bardzo dobitnie: „Jeśli jeszcze jakiś łobuz otworzy paszczękę, to każe strzelać”. Wszyscy zamarli. Wolno wlekły się minuty oczekiwania. Mgła powoli rzedła, odsłaniając nędzne zabudowania stacyjki, mokre szyny i słupy telegraficzne. Z prawej, przed frontem brygady, zamajaczyła ciemna grupka ludzi. Dobiegały stamtąd przytłumione głosy, ktoś krzyknął ze złością: „Wykonać rozkaz!”

Maksym zerknął przez ramię — z tyłu nieruchomo stali legioniści i patrzyli na nich spod kapturów podejrzliwie i z nienawiścią.

Od grupki oderwała się przysadzista postać w kombinezonie maskującym. To był dowódca brygady eks-pułkownik Anipsu, zdegradowany i uwięziony za handel służbowym paliwem.

Anipsu pomachał przed sobą laską, podrzucił głowę i rozpoczął przemówienie:

— Żołnierze! Tak jest, nie pomyliłem się, zwracając się do was jak do żołnierzy, chociaż my wszyscy — i ja również — jesteśmy na razie zwykłymi wyrzutkami społecznymi. Bądźcie wdzięczni, że pozwolono wam dziś ruszyć do boju. Za parę godzin niemal wszyscy zdechniecie — i bardzo dobrze… Ale ci, którzy ocaleją, będą mieli jedwabne życie. Żołnierskie racje, gorzała i tak dalej. Teraz pójdziemy na pozycje wyjściowe i wsiądziecie do maszyn. To żadna robota przejechać czołgiem półtorej setki kilometrów. Czołgiści z was, jak ze mnie baletnica, ale za to wszystko, do czego się dorwiecie, będzie wasze. To wam mówię ja, wasz towarzysz broni Anipsu. Nie ma drogi odwrotu, jest tylko droga naprzód. Kto spróbuje się cofnąć, tego spalę na miejscu. To w szczególności dotyczy kierowców… Nie ma pytań. Brygada! W prawo zwrot. Czwórkami naprzód. Bydło! Czwórkami, powiedziałem! Kaprale, co z wami? Stonogi! Kaprale, ustawcie te świnie czwórkami! Massaraksz…

Z pomocą legionistów kapralom udało się ustawić brygadę w kolumnę czwórkową, po czym znów padła komenda baczność. Maksym znalazł się o parę kroków od dowódcy brygady. Eks-pułkownik był kompletnie zalany. Chwiał się, wsparty na lasce, nieustannie potrząsał głową i pocierał ręką fioletową mordę. Dowódcy batalionów, też pijani w trupa, trzymali się za jego plecami. Jeden kokieteryjnie chichotał, drugi z tępym uporem usiłował zapalić papierosa, a trzeci wciąż łapał za kaburę i toczył po szeregach nabiegłymi krwią oczami. Blitztraegerzy z zawiścią pociągali nosami i mruczeli coś z aprobatą. — Starajcie się, starajcie… — mamrotał Zef. — My już wam nawojujemy… — Zirytowany Maksym szarpnął go za łokieć.

— Zamknij się! — powiedział przez zęby. — To przestało być śmieszne.

W tym momencie do pułkownika podeszło jakichś dwóch — rotmistrz żandarmerii z fajką w zębach i tęgi cywil w długim płaszczu z postawionym kołnierzem i w kapeluszu. Cywil wydał się Maksymowi dziwnie znajomy, więc zaczął mu się uważnie przypatrywać. Cywil coś powiedział półgłosem do pułkownika. „Czego? — beknął pułkownik i wybałuszył na niego mętne ślepia. Cywil znów zaczął coś mówić, wskazując kciukiem przez ramię na kolumnę katorżników. Żandarm obojętnie pykał fajkę. „A to dlaczego?” — ryknął pułkownik. Cywil wyjął jakiś papier; pułkownik odsunął papier ręką. „Nie dam — powiedział. — Oni wszyscy co do jednego muszą zdechnąć…” Cywil upierał się przy swoim. „A ja mam gdzieś! — oświadczył pułkownik. — I pański Departament też mam gdzieś. Oni wszyscy zdechną. Słusznie mówię?” — zapytał rotmistrza. Rotmistrz przytaknął. Cywil chwycił pułkownika za rękaw kombinezonu i szarpnął. Wojak o mało nie spadł ze swojej laski. Rozchichotany dowódca batalionu wybuchnął idiotycznym śmiechem. Twarz pułkownika poczerniała z oburzenia, a ręka sięgnęła do kabury i wyciągnęła ogromny pistolet. „Liczę do dziesięciu — zakomunikował cywilowi. — Raz… dwa…” Cywil splunął i ruszył wzdłuż kolumny, wpatrując się w twarze katorżników, a pułkownik wciąż liczył. Kiedy wreszcie doszedł do dziesięciu, otworzył ogień. Wtedy rotmistrz nieco się ożywił i skłonił go do schowania pistoletu. „Wszyscy powinni zdechnąć — oświadczył pułkownik. — Razem ze mną. Brygada, na moją komendę… Do piekła naprzód, marsz!”

I brygada ruszyła. Brnąc błotnistą, rozjeżdżoną przez czołgi drogą, ślizgając się i potykając, katorżnicy zeszli w równie błotnistą dolinkę, skręcili i pomaszerowali w bok od torów. Tu kolumnę dopędzili dowódcy plutonów. Gaj maszerował obok Maksyma; był blady, twarz miał napiętą i z początku długo milczał, chociaż Zef od razu zapytał go, co słychać. Dolinka stopniowo poszerzała się, pojawiły się krzewy, a w przodzie zamajaczył lasek. Na poboczu tkwił przechylony na bok, na poły zatopiony w bagnie ogromny niezgrabny czołg, jakiś zabytkowy, zupełnie niepodobny do czołgów z patroli nadbrzeżnych — z kwadratową wieżyczką i malutkim działkiem. Koło czołu krzątali się ponurzy ludzie w wyszmelcowanych kurtkach. Blitztraegerzy szli luźnym krokiem, ręce mieli w kieszeniach, a sztywne kołnierze kombinezonów uniesione do góry. Wielu ostrożnie rozglądało się na boki, czy przypadkiem nie udałoby się cichcem dać nogi. Krzaczki wyglądały bardzo zachęcająco, ale na zboczach doliny, co jakieś dwieście, trzysta metrów majaczyły czarne postacie z automatami. Z przeciwka, zapadając się w wybojach, nadpełzły trzy samobieżne cysterny. Ich kierowcy mieli ponure miny i nie patrzyli na katorżników. Deszcz się wzmagał, humory się pogarszały. Ludzie szli w pokornym milczeniu, coraz rzadziej się rozglądając, niczym bydło prowadzone na rzeź.

— Słuchaj kapralu — warknął Zef — czy nam ostatecznie nie dadzą nic do żarcia?

Gaj wyjął z kieszeni pajdę chleba i wetknął mu ją do ręki.

— To wszystko — powiedział. — Do samej śmierci.

Zef zanurzył pajdę w brodzie i zaczął pracowicie ruszać szczękami.

To idiotyczne — pomyślał Maksym. — Przecież wiedzą, że idą na pewną śmierć! A jednak idą. To znaczy, że na coś liczą? Że każdy z nich ma jakiś plan? No tak, przecież oni nic nie wiedzą o promieniowaniu. Każdy myśli, że gdzieś tam po drodze skręci w bok, wyskoczy z czołgu i ukryje się, a idioci niechaj atakują. O promieniowaniu trzeba pisać w ulotkach, krzyczeć na rogach ulic, organizować podziemne radiostacje, chociaż odbiorniki działają tylko na dwóch częstotliwościach. To nic, można nadawać w pauzach audycji oficjalnych. Nie na wieże tracić ludzi, tylko na kontrpropagandę… Zresztą o tym później się pomyśli, potem, a teraz nie wolno się rozpraszać. Teraz trzeba notować najdrobniejsze szczegóły, szukać najmniejszej szczeliny. Na stacji nie było ani czołgów, ani armat, tylko legioniści z automatami. O tym trzeba pamiętać. Dolina jest bardzo dobra, głęboka, a straże pewnie zdejmą, jak tylko przejdziemy… Co tam zresztą straże, i tak wszyscy popędzą naprzód, gdy tylko zostaną uruchomione promienniki. — Niesłychanie plastycznie wyobraził sobie, jak to będzie. Zastartują promienniki. Czołgi blitztraegerów runą z rykiem do przodu. Za nimi pancerny wał regularnego wojska. Cały pas przyfrontowy opustoszeje… — Trudno wyobrazić sobie głębokość tego pasa, bo nie znam przecież zasięgu promienników, ale będzie to co najmniej dwa do trzech kilometrów. W pasie szerokości trzech kilometrów nie zostanie ani jeden człowiek o niezmąconym rozsądku. Poza mną… Zresztą jakie tam trzy kilometry! Więcej. Wszystkie nadajniki stacjonarne, wszystkie wieże też zostaną włączone i to z pewnością na maksymalną moc. Cały rejon nadgraniczny oszaleje. Massaraksz, co zrobić z Zefem, przecież on tego nie wytrzyma… — Maksym zerknął z ukosa na poruszającą się miarowo ryżą brodę światowej znakomitości naukowej. — No nic, wytrzyma. W najgorszym razie będę musiał mu pomóc, chociaż obawiam się, że nie będę miał na to czasu. Jest jeszcze Gaj, z którego nawet oka nie można spuścić. Tak, będzie trochę roboty. No dobra. W końcu i tak w tym piekle ja będę panem i nikt mnie nie zdoła powstrzymać. Pewnie zresztą nikt nie będzie chciał mnie powstrzymywać.

Minęli lasek i natychmiast dobiegło ich dudnienie głośników, terkot pracujących silników czołgowych i wściekłe pokrzykiwanie. Na trawiastym zboczu wznoszącym się ku północy stały trzy szeregi czołgów. Między nimi snuli się ludzie brodzący w niebieskawym dymie spalin.

— A oto i nasze trumny! — wykrzyknął wesoło ktoś w przodzie.

— Popatrz, co oni nam dają — powiedział Gaj. — Przedwojenny sprzęt, imperialne śmiecie, puszki od konserw. Słuchaj, Mak, czy my tutaj zdechniemy? To przecież pewna śmierć…

— Jak daleko jest do granicy? — zapytał Maksym. — I co tam w ogóle jest za tym szczytem?

— Równina — odparł Gaj. — Gładka jak stół. Granica jest stąd o jakieś trzy kilometry, a potem zaczynają się wzgórza, ciągnące się do samej…

— Jakiejś rzeczki nie ma?

— Nie.

— Wąwozy?

— Nie… Nie pamiętam. Bo co?

Maksym chwycił go za rękę, mocno uścisnął.

— Nie trać ducha, chłopcze — powiedział. — Wszystko będzie dobrze.

Gaj patrzył na niego z rozpaczliwą nadzieją. Oczy mu się zapadły, skóra napięła się na kościach policzkowych.

— Naprawdę? — powiedział. — Bo ja nie widzę żadnego wyjścia. Broń odebrali, w czołgach zamiast pocisków ślepaki, karabinów maszynowych nie ma. Z przodu śmierć, z tyłu śmierć.

— Aha! — wykrzyknął złośliwie Zef, dłubiąc w zębach. — Narobiłeś w portki? To co innego niż tłuczenie katorżników po zębach.

Kolumna weszła w przerwę między rzędami czołgów i zatrzymała się. Już nie dało się rozmawiać. Wprost na trawie stały ogromne leje gigantofonów, z których doskonale postawiony, magnetofonowy bas głosił: „Tam na szczycie zbocza kryje się podstępny wróg. Tylko naprzód. Tylko naprzód. Lewarki do siebie i naprzód. Na wroga. Naprzód… Tam na szczycie zbocza kryje się podstępny wróg… Lewarki do siebie i naprzód…” Potem głos urwał w pół słowa i zaczął wrzeszczeć pułkownik. Stał na masce swojego łazika, a batalionowi trzymali go za nogi.

— Żołnierze! — darł się pułkownik. — Dość gadania! Wszyscy do czołgów! Przede wszystkim kierowcy, bo pozostałych mam gdzieś. Ale każdego, który zostanie… — Wyciągnął swoją armatę i pokazał wszystkim. — Rozumiecie, idioci? Panowie dowódcy kompanii, rozprowadzić załogi do czołgów!

Zaczęła się przepychanka. Pułkownik, chwiejąc się na masce jak żerdź, nadal coś wykrzykiwał, ale nie było słychać co, bo gigantofony znów zaczęły wbijać do łbów, że na szczycie jest wróg i dlatego trzeba ściągnąć lewarki do siebie. Wszyscy blitztraegerzy rzucili się do trzeciego rzędu czołgów. Rozpoczęła się bójka, w powietrzu zamigotały podkute buty. Ogromny szary tłum mrowił się wolno wokół tylnych czołgów. Niektóre czołgi ruszyły, z ich pancerzy posypali się ludzie. Pułkownik zupełnie posiniał z wysiłku i wreszcie zaczął strzelać w powietrze. Z lasu nadbiegała czarna tyraliera legionistów.

— Idziemy — powiedział Maksym, chwycił Gaja i Zefa za ramiona i poprowadził biegiem do skrajnego czołgu w pierwszym rzędzie — żałosnego, plamistego wraku ze smętnie opuszczoną lufą działa.

— Poczekaj… — opierał się Gaj. — Przecież my jesteśmy czwarta kompania, nasz czołg stoi tam, w drugim rzędzie…

— Idź, idź! — powiedział ze złością Maksym. — A może masz ochotę pobawić się w dowódcę plutonu?

— Stary wiarus! — powiedział Zef. — Uspokój się szczeniaku.

Ktoś z tyłu chwycił Maksyma za pas. Maksym nie odwracając się spróbował się uwolnić. Nie udało się. Obejrzał się. Jedną ręką wczepiony w pas, a drugą wycierając rozbity do krwi nos, leciał za nim czwarty członek załogi, kierowca, kryminalista przezwiskiem Haczyk.

— Aha — mruknął Maksym. — Zapomniałem o tobie. Ciągnij się, nie zostawaj w tyle…

Pomyślał z niezadowoleniem, że w całym tym zamieszaniu zapomniał o człowieku, który w jego planie miał odegrać wcale ważną rolę. W tym momencie rozgdakały się automaty żandarmów, po pancerzach zabębniły pociski, trzeba więc było pochylić się i biec na wyścigi ze śmiercią. Maksym wpadł za ostatni w szeregu czołg i zatrzymał się.

— Na moją komendę — powiedział. — Haczyk, zapalaj silnik. Zef, do wieży! Gaj, sprawdź dolne włazy. Tylko porządnie sprawdzaj, bo inaczej łeb ci ukręcę!

Ruszył wokół czołgu, sprawdzając gąsienice. Dokoła strzelali, wrzeszczeli, monotonnie dudniły gigantofony, ale nie pozwolił się rozproszyć tym hałasom, tylko pomyślał przelotnie: głośniki, Gaj, nie zapomnieć. Traki były w niezłym stanie, ale koła napędowe budziły pewne obawy. „Nie szkodzi, ujdzie w tłoku, przecież nie wybieram się nim w podróż dookoła świata…” Spod czołgu zwinnie wydostał się Gaj umorusany jak nieboskie stworzenie i z rękami porozbijanymi do krwi.

— Pokrywy przerdzewiały! — krzyknął. — Nie zamykałem ich, niech będą otwarte… Dobrze zrobiłem?

— Tam na szczycie zbocza kryje się podstępny wróg! — darł się magnetofonowy głos. — Tylko naprzód. Tylko naprzód. Lewarki do siebie…

Maksym chwycił Gaja za kołnierz i przyciągnął do siebie.

— Kochasz mnie? — powiedział, wpatrując się w jego rozszerzone oczy. — Wierzysz mi?

— Tak! — wyszeptał Gaj.

— Tylko mnie słuchaj. Nie słuchaj nikogo innego, tylko mnie. Cała reszta to łgarstwo. Jestem twoim przyjacielem, tylko ja i więcej nikt. Zapamiętaj. Rozkazuję: zapamiętaj!

Ogłupiały Gaj szybciutko kiwał głową, powtarzając niemal niesłyszalnie:

— Tak, tak. Tak, tylko ty. Więcej nikt…

— Mak! — wrzasnął ktoś wprost w ucho.

Maksym odwrócił się. Stał przed nim ten dziwnie znajomy cywil w długim płaszczu, ale już bez kapelusza. Massaraksz… Kwadratowa łuszcząca się twarz, czerwone podbite oczy. To przecież Fank! Policzek zadrapany do krwi, warga rozbita.

— Massaraksz! — wrzeszczał Fank, starając się przekrzyczeć ogłuszający hałas. — Ogłuchł pan, czy co? Poznaje mnie pan?

— Fank! — powiedział Maksym. — Skąd się pan tu wziął?

Fank wytarł krew z warg.

— Idziemy! — krzyknął. — Szybciej!

— Dokąd?

— W diabły stąd! Szybciej!

Chwycił Maksyma za kombinezon i pociągnął. Maksym odrzucił jego rękę.

— Zabiją nas! — wrzasnął. — Legioniści.

Fank potrząsnął głową.

— Idziemy! Mam dla pana przepustkę! — I widząc, że Maksym go nie słucha, dodał: — Szukam pana po całym kraju. Ledwie znalazłem. Idziemy!

— Nie jestem sam! — krzyknął Maksym.

— Nie rozumiem!

— Nie jestem sam! — ryknął Maksym. — Jest nas trzech. Sam nie pójdę!

— Brednie! Niech pan nie gada głupstw! Co to za idiotyczna szlachetność? Za długo pan żył? — Fank zadławił się krzykiem, złapał się za gardło i dostał ataku kaszlu.

Maksym rozejrzał się błyskawicznie. Blady, rozdygotany Gaj trzymał go za rękaw i naturalnie wszystko słyszał.

Do sąsiedniego czołgu dwóch legionistów wbijało kolbami wierzgającego blitztraegera.

— Jedna przepustka! — wychrypiał Fank. — Jeden! — Pokazał jeden palec.

Maksym potrząsnął głową.

— Jest nas trzech! — Pokazał trzy palce. — Nigdzie bez nich nie pójdę!

Z bocznego włazu wysunęła się miotlasta broda Zefa. Fank oblizał wargi. Najwyraźniej nie wiedział, co ma począć.

— Kim pan jest? — krzyknął Maksym. — Po co jestem panu potrzebny?

Fank zerknął nań przelotnie i zagapił się na Gaja.

— Ten jest z panem? — krzyknął.

— Tak. Ten też!

Fankowi dziko błysnęły oczy. Wsunął rękę pod płaszcz, wyciągnął pistolet i wycelował lufą w Gaja. Maksym z całej siły rąbnął go w rękę od dołu i pistolet wyleciał wysoko w powietrze. Maksym, sam jeszcze nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co się stało, odprowadził go pełnym zadumy wzrokiem. Fank pochylił się, wsuwając uszkodzoną rękę pod pachę. Gaj krótkim precyzyjnym ruchem, jak na ćwiczeniach, uderzył go w szyję i Fank zwalił się na ziemię jak podcięty. Koło nich wyrośli nagle legioniści, wyszczerzeni jak wilki, spoceni z wysiłku i wściekłości.

— Do wozu! — ryknął Maksym do Gaja, po czym pochylił się i chwycił Fanka pod pachy.

Fank był tęgi i z trudem zmieścił się we włazie. Maksym wślizgnął się za nim, ale nie dość szybko, żeby nie zarobić kolbą ciosu poniżej krzyża. W czołgu było ciemno i zimno jak w piwnicy i okropnie cuchnęło ropą. Zef odciągnął Fanka od włazu i ułożył na podłodze.

— Co to za facet? — wrzasnął.

Maksym nie zdążył odpowiedzieć. Haczyk, który od dłuższego czasu bezskutecznie piłował starter, nareszcie uruchomił silnik. Wszystko zatrzęsło się i zadudniło. Maksym machnął ręką i wślizgnął się do wieży, a potem wytknął głowę na zewnątrz. Między czołgami nie było już nikogo poza legionistami. Wszystkie silniki pracowały, panował piekielny hałas, gęsta chmura spalin pokrywała zbocze. Niektóre czołgi poruszały się, z niektórych wież wystawały głowy; blitztraeger wyglądający z sąsiedniego czołgu dawał Maksymowi jakieś znaki, wykrzykiwał spuchniętą, posiniaczoną gębą. Nagle zniknął; silniki ryknęły na wysokich obrotach i wszystkie czołgi z rykiem i brzękiem jednocześnie skoczyły naprzód w górę zbocza.

Maksym poczuł, że ktoś go chwycił w poprzek pasa i ciągnie w dół. Pochylił się i zobaczył wytrzeszczone, zidiociałe oczy Gaja. Tak samo jak wówczas, w bombowcu, Gaj chwycił Maksyma rękami, nieustannie coś mamrotał, a jego twarz stała się wstrętna, wyzbyta chłopięcej zadziorności i naiwnego rycerstwa — — samo tylko zbydlęcenie i gotowość mordowania. Zaczęło się — pomyślał Maksym, usiłując z obrzydzeniem pozbyć się nieszczęśliwego chłopaka. — Zaczęło się, zaczęło… Włączyli promienniki, zaczęło się.

Czołg spazmatycznymi szarpnięciami wdrapał się na zbocze, strzępy darni leciały spod gąsienic. Z tyłu przez kłęby siwych spalin nie było już nic widać, a z przodu nagle otworzyła się szara gliniasta równina, w oddali zamajaczyły płaskie wzgórza na chontyjskiej stronie i lawina czołgów, nie zmniejszając prędkości, runęła w tamtą stronę. Szyku już nie było, rozpadł się, czołgi pędziły na złamanie karku potrącając się nawzajem i bezsensownie kręcąc wieżami. Jeden w pełnym biegu zgubił gąsienicę, zawirował w miejscu i przewrócił się; druga gąsienica też spadła i niczym ciężka stalowa żmija wystrzeliła w niebo, podczas gdy koła napędowe nie przestawały wściekle się kręcić. Z dolnych włazów wyskoczyło dwóch ubranych na szaro ludzi i wymachując rękami popędziło naprzód, tylko naprzód, na podstępnego wroga. Błysnął ogień, przez chrzęst żelastwa i dym przebił się dźwięczny odgłos strzału armatniego i natychmiast wszystkie czołgi zaczęły strzelać, długie języki czerwonego płomienia tryskały z dział, czołgi przysiadały, podskakiwały, otaczały się czarnymi chmurami dymu prochowego, a Maksym wciąż patrzył, nie mogąc się oderwać od tego oszałamiającego swym zbrodniczym bezsensem widowiska, cierpliwie oddzierał od siebie kleszczowate ręce Gaja, który ciągnął, wołał, błagał i marzył tylko o tym, żeby osłonić go własną piersią przed wszelkim niebezpieczeństwem. Ludzie, nakręcane zabawki, bestie… Ludzie.

Potem Maksym się ocknął. Pora była już najwyższa, żeby zabrać Haczykowi stery. Zszedł na dół, mimochodem poklepał po ramieniu Gaja, rozejrzał się po ciasnej, dygoczącej metalowej skrzyni, o mało nie udusił się w gazolinowym czadzie, dostrzegł trupiobladą twarz Fanka i Zefa zwijającego się z bólu pod półką amunicyjną. Odepchnął łaszącego się Gaja i przeczołgał się do przedziału kierowcy.

Haczyk trzymał lewarki ściągnięte na siebie i ze wszystkich sił dodawał gazu. Śpiewał, darł się tak przeraźliwym głosem, że było go słychać, było słychać słowa „Hymnu dziękczynnego”. Teraz trzeba było jakoś go uspokoić, zająć jego miejsce i odszukać w tym dymie odpowiedni wąwóz lub głębokie zapadlisko albo jakieś wzgórze, za którym można byłoby się ukryć przed skutkami wybuchów jądrowych. Ale Maksymowi nie udało się zrealizować tego planu. Gdy tylko zaczął ostrożnie rozginać pięści Haczyka zmartwiałe na uchwytach lewarków, oddany Gaj, widząc, że jego władcy okazuje się nieposłuszeństwo, wślizgnął się z boku i zadał oszalałemu kryminaliście potężny cios wielkim kluczem w głowę. Haczyk osiadł, zwiotczał i wypuścił dźwignie. Maksym z wściekłością odepchnął Gaja, ale było już za późno i nie było czasu na współczucie i ratowanie. Odciągnął trupa, usiadł i chwycił stery.

Przez szczelinę obserwacyjną prawie nic nie było widać: tylko kawałek gliniastego gruntu porośniętego rzadką trawą, a dalej już tylko tuman niebieskawych spalin. Nie było mowy, żeby w tym tumanie dało się coś odnaleźć. Pozostawało jedno: zwolnić i ostrożnie poruszać się do chwili, kiedy czołg zagłębi się między wzgórza. Zresztą zwalniać też nie można, bo jeśli miny atomowe zaczną wybuchać już teraz, kiedy czołg znajduje się na równinie, to można będzie oślepnąć albo w ogóle się spalić. Gaj łasił się i zaglądał mu z oddaniem w twarz, czekając na rozkazy.

— To nic, przyjacielu… — mamrotał Maksym, odpychając go łokciem. — To przejdzie. Wszystko przejdzie, wszystko… Pocierp jeszcze trochę.

Gaj widział, że się do niego mówi i łkał z rozpaczy, że znów jak wtedy, w samolocie, nie słyszy ani słowa.

Czołg przeskoczył przez gęsty obłok czarnego dymu; z lewej ktoś się palił. Przeskoczył i natychmiast musiał gwałtownie skręcić, żeby nie najechać na zwłoki zmiażdżonego gąsienicami człowieka. Z dymu wyłonił się i natychmiast zniknął przekrzywiony słup graniczny, za nim zaczęły się postrzępione, wbite w ziemię zasieki z drutu kolczastego. Z dobrze zamaskowanego okopu wysunął się na moment człowiek w dziwacznym białym hełmie, potrząsnął wściekle rękami i natychmiast zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Chmura dymu w przodzie powoli rzedła i Maksym zobaczył brunatne, obłe wzgórze i całkiem blisko przed sobą rufę czołgu, który nie wiedzieć czemu poruszał się na ukos w stosunku do generalnego kierunku jazdy, i jeszcze jeden płonący czołg. Maksym skręcił w lewo, celując w głębokie, porośnięte krzewami siodło między dwoma dość wysokimi wzgórzami. Był już blisko, kiedy z przeciwka bluzgnął ogień i cały czołg zadygotał, zadudnił pod straszliwym uderzeniem. Zaskoczony Maksym dał pełny gaz, krzaki i obłoczek białawego dymu nad nimi skoczyły naprzeciw, przemknęły białe hełmy, wykrzywione w nienawiści twarze i uniesione do góry pięści, a potem pod gąsienicami zatrzeszczało pękające żelazo. Maksym zacisnął zęby, odbił ostro w prawo i poprowadził czołg jak najdalej od tego miejsca po zboczu tak stromym, że wóz omal się nie przewrócił na bok, strawersował wzgórze i wjechał wreszcie do wąskiego jaru porośniętego młodziutkimi drzewkami. Tam postanowił się zatrzymać.

Otworzył przedni właz i rozejrzał się wychylony do pasa. Miejsce było dobre, czołg ze wszystkich stron osłonięty był wysokimi brunatnymi zboczami. Maksym zgasił silnik i natychmiast usłyszał, jak Gaj ochrypłym falsetem wywrzaskuje jakieś wiernopoddańcze brednie, jakąś kretyńską rymowankę, jakąś toporną odę na cześć najwspanialszego i najukochańszego Maka; taką pieśń mógłby ułożyć pies, gdyby nauczył się paru słów ludzkiego języka.

— Zamilcz! — rozkazał Maksym. — Wyciągnij tych ludzi z czołgu i ułóż na ziemi. Stój, jeszcze nie skończyłem! Rób to ostrożnie, bo to moi najmilsi przyjaciele, nasi najukochańsi przyjaciele.

— A ty dokąd się udasz? — zapytał Gaj z przerażeniem.

— Będę niedaleko.

— Nie odchodź… — rozjęczał się Gaj. — Albo zezwól, żebym z tobą poszedł…

— Nie słuchasz mnie! — powiedział Maksym surowym tonem. — Rób, co ci kazałem. I rób to ostrożnie! Pamiętaj, że to są nasi przyjaciele.

Gaj zaczął lamentować, ale Maksym już go nie słuchał. Wyskoczył z czołgu i pobiegł w górę zbocza. Gdzieś niedaleko nadal toczyły się czołgi, ryczały z wysiłkiem silniki, chrzęściły gąsienice, od czasu do czasu strzelały działa. Wysoko w niebie przeleciał z gwizdem ciężki pocisk. Maksym pochylony wbiegł na szczyt wzgórza, przykucnął między drzewkami i jeszcze raz serdecznie pogratulował sobie wyboru takiej znakomitej kryjówki.

W dole — dosłownie na wyciągnięcie ręki — znajdowała się szeroka luka między wzgórzami i przez tę lukę z pokrytej dymem równiny wlewał się ciasny, nieprzerwany pancerny potok. Gąsienica w gąsienicę szły czołgi — niskie, spłaszczone, z ogromnymi talerzowatymi wieżami i długimi lufami armatnimi. To już nie byli katorżnicy, to szła regularna armia. Przez kilka minut Maksym, ogłuszony i zaskoczony, oglądał to widowisko, przerażające i nieprawdopodobne, jakby żywcem przeniesione z filmu historycznego. Powietrze drgało i wibrowało od wściekłego hałasu, wzgórze trzęsło się pod nogami jak przerażone zwierzę, a mimo wszystko Maksymowi wydawało się, że czołgi toczą się w ponurej, groźnej ciszy. Doskonale wiedział, że tam, pod pancernymi blachami, ogłupiali żołnierze dławią się krzykiem, ale wszystkie włazy były szczelnie zaśrubowane i wydawało się, że każdy wóz jest po prostu kawałem martwego metalu. Kiedy przejechały ostatnie czołgi, Maksym obejrzał się za siebie, popatrzył w dół i jego czołg stojący krzywo wśród drzew wydał mu się blaszaną zabawką, staroświecką karykaturą prawdziwego pojazdu bojowego. Tak, dołem przetoczyła się Siła, przetoczyła się po to, żeby zderzyć się z inną Siłą i przypomniawszy sobie o tej innej Sile, Maksym pospiesznie zbiegł w dół, w zarośla.

Wyminął czołg i zatrzymał się.

Leżeli rządkiem: biały jak ściana Fank podobny do trupa; skurczony, pojękujący Zef z niebieskawymi palcami wbitymi w rudą czuprynę i wesoło uśmiechnięty Haczyk z martwymi oczami lalki. Rozkaz został wykonany precyzyjnie. Ale Gaj w poszarpanym mundurze zalanym krwią też leżał opodal, z twarzą odwróconą od nieba i szeroko rozrzuconymi rękami. Trawa wokół niego była zryta i wydeptana, poniewierał się w niej spłaszczony biały hełm pokryty ciemnymi plamami, a z połamanych krzewów sterczały jeszcze czyjeś nogi w wysokich butach.

— Massaraksz… — wymamrotał Maksym, wyobrażając sobie z przerażeniem, jak przed kilkoma minutami zwarły się tu na śmierć i życie dwa warczące psy, każdy walczący ku chwale swego właściciela…

I w tym momencie owa inna Siła zadała odwetowy cios.

Maksyma cios ten trafił w oczy. Ryknął z bólu, zacisnął ze wszystkich sił powieki i upadł na Gaja już wiedząc, że pada na martwe ciało, ale starając się je osłonić. To było zupełnie odruchowe, bo o niczym nie zdążył pomyśleć ani niczego poczuć poza bólem oczu — padał jeszcze, kiedy mózg się wyłączył.

Kiedy otaczający świat znów stał się dostępny ludzkiemu postrzeganiu, świadomość włączyła się ponownie. Minęło zapewne tylko kilka sekund, ale Maksym ocknął się pokryty rzęsistym potem, z zeschniętym gardłem i takim szumem w głowie, jakby go ktoś rąbnął deską w ucho. Wszystko się zmieniło. Świat stał się purpurowy, świat był zasypany liśćmi i połamanymi gałęziami, świat był wypełniony rozżarzonym powietrzem, z czerwonego nieba sypały się wyrwane z korzeniami krzewy, płonące konary, bryły gorącej, suchej ziemi. I panowała rozedrgana bólem cisza. Żywych i martwych rozrzuciło na wszystkie strony. Zasypany liśćmi Gaj leżał o jakieś dziesięć kroków. Obok niego siedział Zef: jedną ręką nadal trzymał się za głowę, a drugą zasłaniał oczy. Fank stoczył się na dół, utknął w jakimś zapadlisku i teraz pełzał tam, trąc twarzą o ziemię. Czołg też zepchnęło w dół i przekręciło. Oparty plecami o gąsienicę martwy Haczyk nadal wesoło się uśmiechał…

Maksym zerwał się, rozrzucając pokrywające go gałęzie. Podbiegł do Gaja, uniósł go, zajrzał w szklane oczy, przytulił policzek do policzka, przeklął po trzykroć ten świat, w którym jest tak samotny i bezradny, gdzie martwi pozostają martwymi na zawsze, bo niczego nie ma, nie ma ich czym ożywić… Zdaje się, że płakał, młócił pięściami ziemię, deptał biały hełm. Potem Zef zaczął wyć z bólu. Maksym przyszedł do siebie i nie patrząc na nic, nic już więcej nie czując poza nienawiścią i żądzą mordu, powlókł się znów na górę, na swój punkt obserwacyjny…

Tam też wszystko się zmieniło. Krzewy zniknęły i zbocze wzgórza płonęło. Na północy purpurowe niebo zlewało się ze zwartą ścianą czarnobrunatnego dymu, a nad tą ścianą wypiętrzały się olbrzymiejąc w oczach jaskrawopomarańczowe, jakby oleiste chmury. I tam, gdzie wznosiły się roztrzaskane pod ciosem niebiańskiej opoki niezliczone tysiące ton rozpalonego prochu, spopielonych na atomy nadziei życia i przeżycia, do tego piekielnego pieca rozpalonego przez nieszczęsnych durniów dla innych nieszczęsnych durniów, ciągnął z południa, niczym do paleniska lekki wilgotny wietrzyk.

Maksym popatrzył w dół, w lukę między wzgórzami. Luka była pusta; zryta gąsienicami i stopiona atomowym płomieniem ziemia dymiła, migotała tysiącem ogników; to tliły się i dopalały gałęzie zdmuchnięte z drzew. A równina na południu wydawała się bardzo rozległa i bardzo pusta; nie pokrywały jej już spaliny i gazy prochowe, była czerwona pod czerwonym niebem i gdzieniegdzie tylko upstrzona uszkodzonymi wcześniej czołgami katorżników. Przez tę pustą równinę toczyła się już w stronę wzgórz rzadka tyraliera dziwnych pojazdów.

Były podobne do czołgów, tylko zamiast wieżyczki artyleryjskiej miały wysoką stożkowatą kratownicę z okrągłym matowym przedmiotem na wierzchołku. Jechały dość szybko, miękko kołysząc się na nierównościach i nie były czarne, jak czołgi nieszczęsnych blitztraegerów, ani zielonoszare, jak pojazdy szturmowe armii regularnej — były jaskrawożółte, jak wozy patrolowe żandarmerii… Prawe skrzydło tyraliery już skryło się za wzgórzami i Maksym zdążył naliczyć tylko osiem promienników. W ich zachowaniu dawało się wyczuć bezczelną beztroskę panów sytuacji; szły do walki, ale nie uważały za stosowne kryć się lub maskować; umyślnie wystawiały się na pokaz swoją barwą, swoim niezgrabnym pięciometrowym garbem i brakiem normalnego uzbrojenia. Ci, którzy kierowali tymi pojazdami, uważali się chyba za całkowicie bezpiecznych. Zresztą wątpliwe, aby o tym myśleli; po prostu spieszyli naprzód, popędzając promienistymi batami żelazne stado, które toczyło się teraz przez piekło i z pewnością nic nie wiedzieli o tych batach, podobnie jak nie wiedzieli i o tym, że te baty chłoszczą ich samych. Maksym zobaczył, że lewoskrzydłowy promiennik skręca w jego dolinkę i ruszył mu zboczem naprzeciw.

Szedł wyprostowany. Wiedział, że będzie musiał siłą wygrzebywać czarnych poganiaczy z ich żelaznej skorupy i chciał tego. Nigdy jeszcze w życiu tak niczego nie pragnął, jak pragnął teraz poczuć pod palcami żywe ciało. Kiedy zszedł do dolinki, promiennik był już całkiem blisko. Żółta machina toczyła się wprost na niego, połyskując ślepo szkiełkami peryskopów, kołysząc ciężko stożkową kratownicą i teraz widać było wyraźnie, że na jej szczycie chwieje się nie w takt podskoków czołgu srebrzysta kula najeżona długimi błyszczącymi igłami.

Nawet im w głowie nie było zatrzymywać się, więc Maksym ustąpiwszy czołgowi drogi, przebiegł obok niego kilka metrów i wskoczył na pancerz.

Загрузка...