Gajowi jeszcze nigdy nie zdarzyło się lecieć samolotem. Mało tego, nigdy w życiu prawdziwego samolotu nie widział. Śmigłowce policyjne i latające platformy sztabowe widział nieraz, a nawet kiedyś brał udział w obławie z powietrza: ich sekcję załadowali do śmigłowca i wysadzili przy szosie, którą gnał tłum wychowywanych, którzy podnieśli bunt z powodu okropnego jedzenia. Ten powietrzny skok pozostawił mu jak najgorsze wspomnienia: śmigłowiec leciał bardzo nisko trzęsło i kołysało tak, że wywracało wnętrzności, a w dodatku był jeszcze ogłupiający gwizd śmigła, benzynowy smród i tryskające zewsząd fontanny gorejącego oleju.
Ale tu wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Osobisty Bombowiec J. C. W. K. C. Z. S. N. K. P. „Orzeł Górski” wywarł na Gaju niezatarte wrażenie. To była tak potwornej wielkości machina, że po prostu nie mieściło się w głowie, iż może oderwać się od ziemi i unieść w powietrze. Jej długachne, żebrowane cielsko ozdobione niezliczonymi złotymi emblematami ciągnęło się bez końca jak ulica. Groźnie i majestatycznie rozpościerały się gigantyczne skrzydła, pod którymi mogłaby się ukrywać cała brygada. Było do nich tak daleko, jak do dachu domu, ale łopaty sześciu ogromnych śmigieł niemal dotykały ziemi. Bombowiec stał na trzech kołach o średnicy przekraczającej parokrotnie wzrost przeciętnego człowieka, z których dwa podpierały część dziobową, trzecie zaś etażerkowaty ogon. Do zawieszonej na zawrotnej wysokości błyszczącej szkłem kabiny prowadziła srebrzysta nitka lekkiej aluminiowej drabinki. Tak, to był prawdziwy symbol starego Imperium, symbol wspaniałej przeszłości, symbol byłej potęgi panującej nad całym kontynentem. Gaj z zadartą do góry głową stał na szmacianych nogach i rozpływał się z zachwytu, nic więc dziwnego, że głos jego przyjaciela Maka spadł nań jak grom z jasnego nieba:
— Massaraksz, ale landara!… Przepraszam pana, książę-hrabio, tak mi się tylko wyrwało…
Innego nie mam — powiedział sucho książę-hrabia. — Zresztą to jest najlepszy bombowiec świata. W swoim czasie Jego Cesarska Wysokość odbył nim…
— Tak, tak naturalnie — zgodził się pospiesznie Maksym. — Jeszcze raz przepraszam, ale nie spodziewałem się czegoś równie wielkiego…
Na górze, w kabinie pilotów, zachwyt Gaja osiągnął szczyty. Kabina była cała ze szkła. Masa dziwacznych przyrządów, zdumiewająco wygodne miękkie fotele, jakieś dźwignie i manetki, pęki różnobarwnych kabli i leżące na podorędziu cudaczne hełmy… Książę-hrabia coś pospiesznie tłumaczył Maksymowi, pokazując poszczególne przyrządy i przesuwając manetki, Mak w roztargnieniu mamrotał: „No tak, rozumiem, rozumiem…”, a Gaj, którego posadzili na fotelu, żeby nie plątał się pod nogami, z automatem na kolanach, żeby nie daj Boże niczego nie uszkodził, wytrzeszczał tylko oczy i bezmyślnie gapił się na te wszystkie wspaniałości.
Bombowiec stał w starym zapadającym się hangarze na skraju lasu. Przed nim rozpościerało się równe jak stół, szarozielone pole bez najmniejszej kępki, bez jednego bodaj krzaczka. Za polem, o jakieś pięć kilometrów, znów zaczynał się las, a nad tym wszystkim wisiało białe niebo, które stąd, z kabiny, wydawało się zupełnie bliskie. Gaj był okropnie zdenerwowany. Nie bardzo zapamiętał, jak pożegnali się ze starym księciem-hrabią. Książę-hrabia coś mówił i Maksym też coś mówił; chyba obaj się śmiali, a potem książę-hrabia niespodziewanie się rozpłakał i wreszcie szczęknęły drzwiczki. Gaj nagle stwierdził, że jest przywiązany do fotela szerokimi pasami, a Maksym w sąsiednim fotelu szybko i pewnie przerzuca jakieś manetki i naciska jakieś klawisze.
Zapaliły się cyferblaty na tablicach rozdzielczych, rozległ się trzask i coś jakby odgłos strzałów armatnich, kabina zadygotała, wszystko wokół wypełniło się nagle ciężkim łoskotem, malutki książę-hrabia daleko w dole wśród pochylonych krzewów i jakby płynącej trawy chwycił obiema rękami za rondo kapelusza i cofnął się. Gaj odwrócił się i zobaczył, że łopaty ogromnych śmigieł zniknęły, przekształciły się w ogromne rozmyte kręgi, a całe szerokie pole ruszyło nagle i popełzło do tyłu, odbiegając coraz szybciej i szybciej… Nie było już księcia-hrabiego, nie było hangaru, było tylko pole lecące błyskawicznie naprzeciw, koszmarna trzęsionka i obezwładniający ryk. Gaj z trudem obrócił głowę i stwierdził z przerażeniem, że gigantyczne skrzydła wyginają się płynnie, jakby miały za chwilę odpaść, ale w tym momencie przestało nagle trząść, pole pod skrzydłami zapadło się i uciekło. Poczuł się tak, jakby ktoś spowijał mu całe ciało w grubą warstwę miękkiej waty, a pod bombowcem nie było już pola ani nawet lasu, który zamienił się w czarnozieloną szczotkę, w ogromny, po wielokroć łatany koc, odpływając wolno do tyłu. Wówczas Gaj domyślił się, że leci.
Z zachwytem popatrzył na Maksyma. Przyjaciel Mak siedział w niedbałej pozie z lewą ręką na poręczy fotela, a prawą leciutko poruszał największym i pewnie najważniejszym lewarkiem. Oczy miał przymrużone, a usta ściągnięte, jakby pogwizdywał. Tak, to był wielki człowiek. Wielki i niepojęty.
On chyba wszystko może — pomyślał Gaj. — Teraz kieruje tą ogromną, skomplikowaną machiną, którą widzi po raz pierwszy w życiu. To przecież nie jakiś tam czołg czy samochód, tylko samolot… Nie wiedział nawet, że te legendarne aparaty jeszcze się gdzieś zachowały… A on bawi się nim jak zabawką, jakby od kołyski nic innego nie robił, tylko latał w powietrznych przestworzach. To niepojęte: wydaje się, że on wiele rzeczy widzi po raz pierwszy, ale momentalnie orientuje się w sytuacji i robi to, co potrzeba. I to nie tylko z maszynami… Przecież nie tylko maszyny od razu rozpoznają w nim gospodarza. Gdyby chciał, to nawet rotmistrz Czaczu by się do niego łasił. Czarownik, na którego nawet patrzeć strach, od razu uznał go za równego. Książę-hrabia, człowiek uczony, naczelny chirurg, arystokrata, można powiedzieć, też natychmiast wyczuł w nim coś wzniosłego… Taki aparat podarował, zawierzył. A ja chciałem Radę za niego wydać. Co tam dla niego Rada? Przelotna sympatia, więcej nic… Gdzie tam Radzie do niego! Jemu pasowałaby jakaś przynajmniej hrabianka albo inna księżniczka. A ze mną się przyjaźni! Kto by pomyślał… I gdyby mi teraz powiedział, żebym wyskoczył, to cóż, może bym i wyskoczył, bo to przecież Maksym… A ilu to ja już rzeczy przez niego się dowiedziałem, ile zobaczyłem! W życiu bym się sam tego nie dowiedział i nie zobaczył… I czego się jeszcze dowiem, co zobaczę, czego się jeszcze od niego nauczę…
Maksym poczuł na sobie jego spojrzenie, poczuł jego zachwyt i oddanie. Odwrócił głowę i szeroko, po staremu się uśmiechnął. Gaj z najwyższym trudem się powstrzymał, żeby nie chwycić jego potężnej, brunatnej ręki i nie przypaść do niej w pełnym wdzięczności pocałunku. O władco mój, dumo moja i obrono, rozkazuj! Oto jestem przed Tobą, należę do Ciebie, rzuć mnie w ogień, połącz mnie z płomieniem. Rzuć mnie na tysiące wrogów, na gardziele armat, naprzeciw milionom kul… Gdzie są Twoi wrogowie? Gdzie są ci tępi, obrzydliwi ludzie w czarnych mundurach? Gdzie ten wściekły oficerek, który ośmielił się przestrzelić Ci Twoją Boską Rękę? O, czarny zbrodniarzu, rozerwę cię pazurami na strzępy, przegryzę ci gardło… Ale nie teraz jeszcze, nie… Mój władca coś mi rozkazuje, czegoś ode mnie chce. Mak, Mak, błagam, zwróć mi swój uśmiech! Dlaczego się już nie uśmiechasz? Tak, tak, jestem głupi, nie rozumiem Cię, ale to wszystko przez ten wspaniały ryk Twojej posłusznej maszyny… Ach, o to chodzi… Massaraksz, ależ ze mnie idiota, no jasne, hełm… Tak, tak zaraz zakładam… Rozumiem, to taki sam hełmofon, jak w czołgu… Słucham Cię, Najpiękniejszy! Rozkazuj! Nie, nie wcale nie chcę się opamiętać! Nic się ze mną nie dzieje, po prostu jestem Twój, pragnę umrzeć za Ciebie, wydaj mi jakiś rozkaz… Tak, będę milczał, zamknę się… To mi rozerwie płuca, ale będę milczał, skoro Ty mi rozkazujesz… Wieża? Jaka wieża? Tak, widzę wieżę… Ci czarni zbrodniarze, podli ludożercy, mordercy dzieci powtykali te wieże, gdzie się tylko dało, ale my ruszymy żelaznym krokiem i zmieciemy te wieże z ogniem w oczach… Prowadź, prowadź swą posłuszną maszynę na tę wstrętną wieżę! I daj mi bombę, skoczę z nią i nie chybię, zobaczysz! Daj mi bombę, bombę! O!… Oo!… Ooo!!!
Gaj z trudem odetchnął i rozerwał kołnierz kombinezonu. W uszach mu dzwoniło, w oczach migotało. Świat był zasnuty mgłą, ale mgła szybko ustępowała, tylko bolały wszystkie mięśnie i pobolewało gardło. Potem zobaczył twarz Maksyma — ciemną, chmurną i nawet jakby okrutną. Wspomnienie czegoś rozkosznego wypłynęło na moment i natychmiast znikło, i nie wiedzieć czemu bardzo mu się zachciało stanąć na baczność i strzelić obcasami. Zresztą Gaj doskonale rozumiał, że nie powinien tego robić, bo Maksym bardzo się rozzłości.
— Narozrabiałem? — zapytał przepraszającym tonem i trwożliwie rozejrzał się na boki.
— To ja narozrabiałem — odparł Maksym. — Zupełnie zapomniałem o tym paskudztwie.
— O czym?
Maksym wrócił na swój fotel, położył rękę na dźwigni i zaczął patrzeć przed siebie.
— O wieżach — powiedział wreszcie.
— O jakich znów wieżach?
— Skręciłem za daleko na północ i dostaliśmy się w zasięg promienników.
Gajowi zrobiło się wstyd.
— Wrzeszczałem hymn legionu? — zapytał.
— Gorzej — odparł Maksym. — Nie przejmuj się, na przyszłość będziemy ostrożniejsi.
Ogromnie zakłopotany Gaj odwrócił się, usiłując sobie za wszelką cenę przypomnieć, co on też takiego robił, i zaczął przypatrywać się światu w dole. Żadnej wieży nie zobaczył i oczywiście nie zobaczył też już ani hangaru, ani pola, z którego wystartowali. W dole przesuwał się wolno wciąż ten sam połatany koc, a poza tym było widać rzekę, bladą metaliczną żmijkę znikającą w opalizującej mgiełce daleko w przodzie, gdzie w niebo winna wznosić się ogromna ściana morza… Co też takiego ja gadałem? — zachodził w głowę Gaj. — Pewnie musiałem pleść okropne brednie, bo Maksym jest bardzo zły i zaniepokojony. Massaraksz, może odezwały się we mnie moje żandarmskie zwyczaje i czymś Maka obraziłem. Gdzie jest ta przeklęta wieża? Mamy świetną okazję, żeby zrzucić na nią bombę.
Samolot nagle podskoczył do góry. Gaj przygryzł język, a Maksym chwycił lewarek dwoma rękami. Coś było nie w porządku, coś się zdarzyło. Gaj lękliwie rozejrzał się dokoła i stwierdził z ulgą, że skrzydło jest na miejscu, a śmigła się kręcą. Wówczas popatrzył do góry. W białawym niebie nad głową wolno rozpływały się jakieś smoliście czarne plamy. Zupełnie jak krople tuszu w wodzie.
— Co to? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedział Maksym. — Dziwna rzecz… — dodał jeszcze jakieś dwa nieznane słowa, a potem niepewnie powiedział: — Atak… kamieni niebieskich. Brednie, to się nie zdarza. Prawdopodobieństwo równe zero całych, zero-zero… Przyciągam je, czy co?
Znów powiedział parę niezrozumiałych słów i zamilkł.
Gaj chciał zapytać, co to są te kamienie niebieskie, ale akurat w tym momencie zauważył kącikiem oka jakiś dziwny ruch w dole z prawej strony. Przypatrzył się mu. Nad brudnozielonym kocem lasu wolno wypiętrzała się ciężka żółtawa chmura. Nie od razu zrozumiał, że to dym. Potem w trzewiach chmury błysnęło i ten błysk jakby wypchnął do góry długie czarne cielsko. W tej samej chwili horyzont nagle gwałtownie się przechylił, stanął dęba i Gaj kurczowo wczepił się w poręcze. Automat ześlizgnął mu się z kolan i potoczył po podłodze. „Massaraksz… — syknął w słuchawkach głos Maksyma. — To tak! Ale ze mnie dureń!” Horyzont wyrównał się, Gaj poszukał wzrokiem żółtej sterty dymu, nie znalazł, zaczął patrzeć do przodu i wprost na kursie zobaczył, jak nad lasem uniosła się fontanna różnobarwnych rozbryzgów, znów wypiętrzyła się żółta chmura i błysnął ogień, znów długie czarne cielsko wolno uniosło się w niebo i przekształciło się w oślepiająco białą kulę. Gaj zasłonił ręką oczy. Biała kula szybko zblakła, napełniła się czernią i rozpłynęła się na kształt gigantycznego kleksa. Podłoga pod nogami zaczęła się zapadać, Gaj zaczął łowić powietrze szeroko otwartymi ustami; przez chwilę miał wrażenie, iż żołądek wyskoczy mu gardłem. W kabinie pociemniało, poszarpany czarny dym zbliżył się i prześlizgnął w bok, horyzont znów się przekrzywił, a las był teraz zupełnie blisko z lewej strony. Gaj zmrużył oczy i skurczył się w oczekiwaniu ciosu, bólu, śmierci — brakowało mu powietrza, a wszystko dokoła trzęsło się i dygotało. „Massaraksz… syczał w słuchawkach głos Maksyma. — Trzydzieści trzy razy massaraksz…” Coś krótko i gwałtownie załomotało w ściankę, jakby ktoś z bezpośredniej odległości wypuścił serię z karabinu maszynowego, w twarz uderzył strumień lodowatego powietrza, hełm pofrunął, a Gaj skulił się jeszcze bardziej, chowając głowę przed wiatrem i ogłuszającym rykiem. Koniec — myślał. — Ostrzeliwują nas. Zaraz nas strącą i spalimy się… Ale nic się nie działo. Bombowiec jeszcze parę razy podskoczył, jeszcze parę razy zapadł się w jakieś dziury i znów uniósł się do góry, a potem łoskot silników nagle umilkł i nastąpiła przerażająca cisza, wypełniona świszczącym wyciem wiatru wdzierającego się do kadłuba przez przestrzeliny.
Gaj odczekał chwilę, a potem ostrożnie uniósł głowę, starając się nie podstawiać twarzy pod lodowate strumienie powietrza. Maksym był na miejscu. Siedział wyprężony w fotelu, trzymał lewarek obiema rękami i zerkał raz na przyrządy, to znów przed siebie. Mięśnie pod brązową skórą miał napięte. Bombowiec leciał jakoś dziwnie, z nienaturalnie zadartym do góry dziobem. Silniki nie pracowały. Gaj popatrzył na skrzydło i zamarł z przerażenia.
Skrzydło się paliło.
— Pożar! — ryknął i spróbował poderwać się z miejsca. Pasy nie puściły.
— Siedź spokojnie — powiedział Maksym przez zęby nie odwracając głowy.
Gaj wziął się w garść i zmusił się do patrzenia przed siebie. Bombowiec leciał całkiem nisko. Od pędzących w dole czarnych i zielonych plam mieniło się w oczach. A w przodzie wznosiła się już do góry błyszcząca metalicznie powierzchnia morza. Rozbijemy się w diabły — pomyślał z rezygnacją. — Przeklęty książę-hrabia ze swoim przeklętym bombowcem. Też mi, massaraksz, strzęp imperium! Szlibyśmy spokojnie na piechotę i nic by się nam nie stało, a teraz, jak nie rozbijemy się, to spalimy, a jak się nie spalimy, to utoniemy. Maksym zmartwychwstanie, a ze mną koniec. Nie chcę.
— Nie szarp się — powiedział Maksym. — Trzymaj się mocno. Zaraz…
Las w dole nagle się skończył. Gaj zobaczył przed sobą pędzącą wprost na niego sfalowaną stalowoszarą powierzchnię i zamknął oczy.
Uderzenie. Trzask. Przerażający syk. Znów uderzenie. I jeszcze jedno. Wszystko leci w diabły, wszystko zginęło, koniec ze wszystkim… Gaj wrzeszczy z przerażenia. Jakaś ogromna siła chwyta i usiłuje wyrwać go z fotela razem z pasami, razem z wszystkimi bebechami, z rozczarowaniem rzuca z powrotem, wszystko dokoła trzeszczy i pęka, śmierdzi spalenizną i pluje ciepławą wodą. Potem wszystko cichnie. W ciszy słychać plusk i szmer wody. Coś syczy i potrzaskuje, podłoga zaczyna się wolno kołysać. Chyba można już otworzyć oczy i zobaczyć, jak jest na tamtym świecie.
Gaj otworzył oczy i zobaczył Maksyma, który pochylony nad nim odpinał mu pasy.
— Umiesz pływać?
To znaczy, że jednak żyjemy.
— Umiem — odparł Gaj.
— No to w drogę.
Gaj ostrożnie wstał, oczekując ostrego bólu w zmaltretowanym i połamanym ciele, ale ciało okazało się w porządku. Bombowiec łagodnie kołysał się na niskiej fali. Lewego skrzydła nie miał, prawe trzymało się jeszcze na płacie dziurkowanej blachy. Wprost przed dziobem był brzeg — widocznie podczas wodowania samolot gwałtownie wykręcił.
Maksym podniósł automat, zarzucił go na ramię i otworzył drzwiczki. Do kabiny natychmiast zaczęła wlewać się woda, okropnie zaśmierdziało benzyną, podłoga zaczęła się wolno przechylać.
— Naprzód! — zakomenderował Maksym i Gaj, przecisnąwszy się obok niego, posłusznie chlupnął do wody.
Zapadł się z głową, wynurzył się i plując wodą popłynął do brzegu. Brzeg był blisko, twardy brzeg, po którym można chodzić i na który można przewracać się, podać bez niebezpieczeństwa utraty życia. Maksym, bezszelestnie rozcinając wodę, płynął obok niego. Massaraksz, on nawet pływa jak ryba, jakby urodził się w wodzie… Gaj, sapiąc i parskając, ze wszystkich sił pracował rękami i nogami. Płynąć w kombinezonie i butach było bardzo ciężko, więc ucieszył się, kiedy zaczepił nogą o piaszczyste dno. Do brzegu był jeszcze kawał drogi, ale stanął i poszedł, rozgarniając przed sobą brudną, zalaną plamami oleju wodę. Maksym płynął nadal, wyprzedził go i jako pierwszy wyszedł na niski piaszczysty brzeg. Kiedy Gaj, zataczając się, podszedł do niego, stał na szeroko rozkraczonych nogach i patrzył w niebo. Gaj też popatrzył w niebo. W niebie rozpływało się mnóstwo czarnych kleksów.
— Mieliśmy szczęście — mruknął Maksym. — Było ich z dziesięć sztuk.
— Czego? — zapytał Gaj, wytrząsając sobie z ucha wodę.
— Rakiet… Zupełnie o nich zapomniałem. Ileż to lat czekały, aż przylecimy i wreszcie się doczekały. Że też się nie domyśliłem!
Gaj pomyślał z niezadowoleniem, że też mógł się tego domyślić, a jednak się nie domyślił. A mógł przecież jeszcze dwie godziny temu powiedzieć: jak niby mamy lecieć, Mak, kiedy w lesie jest pełno szybów rakietowych? Nie książę— hrabio, dziękujemy za dobre chęci, ale lepiej niech pan sam lata swoim bombowcem… Popatrzył na morze. „Orzeł Górski” już niemal całkiem zatonął i tylko jego etażerkowaty ogon sterczał z wody.
— No dobra — powiedział Gaj. — Wygląda na to, że do Imperium Wyspiarskiego teraz się nie dostaniemy. Co zrobimy?
— Przede wszystkim — odpowiedział Maksym — zażyjemy lekarstwo. Wyjmuj.
— Po co? — zapytał Gaj, który bardzo nie lubił książęcych pigułek.
— Bardzo brudna woda — odparł Maksym. — Cała skóra mnie pali. Łykniemy sobie od razu po cztery albo nawet po pięć sztuk.
Gaj pospiesznie wydobył słoiczek, wysypał na dłoń z dziesięć żółtych kuleczek i zjedli tę porcję na spółkę.
— A teraz idziemy — powiedział Maksym. — Weź swój automat.
Gaj wziął automat, splunął palącą goryczą wypełniającą mu usta i zapadając się w piasku ruszył za Maksymem wzdłuż brzegu. Było gorąco, kombinezon szybko podsechł, tylko w butach jeszcze chlupało. Maksym szedł szybko i pewnie, jakby dokładnie wiedział, dokąd trzeba iść, chociaż wokół nie było widać niczego poza morzem z lewej i rozległej plaży z prawej strony i wysokich wydm o jakiś kilometr od wody, za którymi od czasu do czasu pojawiały się kędzierzawe wierzchołki leśnych drzew.
Przeszli jakieś trzy kilometry, a Gaj wciąż myślał, dokąd to oni idą i gdzie się w ogóle znajdują. Pytać nie chciał, chciał się sam zorientować w sytuacji, ale przypomniawszy sobie wszystkie okoliczności doszedł jedynie do wniosku, że gdzieś przed nimi powinno być ujście Błękitnej Żmii, idą zaś na północ — nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co… Myślenie wkrótce mu się znudziło. Przytrzymując ręką broń, dopędził truchcikiem Maksyma i zapytał wprost, jakie teraz mają właściwie plany.
Maksym odpowiedział mu skwapliwie, że jakichś określonych planów teraz nie mają i muszą liczyć jedynie na przypadek. Pozostaje im mieć nadzieję, że jakaś biała łódź podwodna podpłynie do brzegu, a oni będą przy niej pierwsi, zanim pojawią się legioniści. Ponieważ jednak oczekiwanie na taki przypadek wśród suchych piasków jest wątpliwą przyjemnością, trzeba spróbować dotrzeć do Kurortu, który powinien być gdzieś tu w pobliżu. Miasto naturalnie już dawno zostało zniszczone, ale źródła z pewnością się zachowały i w ogóle będzie przynajmniej jakiś dach nad głową. Przenocujemy w mieście, a potem się zobaczy. Możliwe, że trzeba będzie spędzić na wybrzeżu nawet parę tygodni.
Gaj zauważył ostrożnie, że ten plan wydaje mu się trochę dziwny, z czym Mak natychmiast się zgodził i z nadzieją w głosie zapytał, czy Gaj nie ma przypadkiem w zapasie jakiegoś innego planu, mądrzejszego i konsekwentniejszego. Gaj powiedział, że niestety żadnego innego planu nie ma, ale że trzeba pamiętać o żandarmskich patrolach czołgowych, które, o ile mu wiadomo zapuszczają się wzdłuż wybrzeża bardzo daleko na Południe. Maksym zachmurzył się i powiedział, że to bardzo źle, że trzeba uważać i nie dać się zaskoczyć, po czym przez jakiś czas dokładnie wypytywał Gaja o taktykę patroli. Dowiedziawszy się, że czołgi patrolują raczej morze niż brzeg i że można się przed nimi z łatwością ukryć na wydmach, uspokoił się i zaczął gwizdać jakiś nieznany marsz.
Przy wtórze tego marszu przeszli jeszcze jakieś dwa kilometry, a Gaj wciąż się zastanawiał, jak się mają zachować, jeśli patrol ich jednak zauważy. Wreszcie wymyślił i powiedział o tym Maksymowi.
— Jeśli nas wykryją, to nałgamy, że porwały mnie wyrodki, a ty popędziłeś za nimi i odbiłeś mnie. Potem błądziliśmy razem po lesie, błądziliśmy, aż wreszcie dotarliśmy tutaj.
— A co to nam da? — zapytał Maksym bez większego entuzjazmu.
— A to — odpowiedział Gaj ze złością — że nas przynajmniej nie kropną na miejscu.
— Co to, to nie! — powiedział twardo Maksym. — Nigdy już nie pozwolę się kropnąć i ciebie też nie dam…
— A jeśli natkniemy się na czołg? — zapytał z zachwytem Gaj.
— Co tam czołg! — odparł lekceważąco Maksym. — Myślałby kto, czołg…
Pomilczał chwilę, a potem nagle powiedział rozmarzonym głosem:
— A wiesz, nieźle byłoby zdobyć czołg.
Gaj zauważył, że ta myśl bardzo mu się spodobała.
— Miałeś znakomity pomysł, Gaj. Tak właśnie zrobimy — powiedział Maksym. — Zdobędziemy czołg. Jak tylko oni się pojawią, natychmiast wystrzel w powietrze. Ja założę ręce na kark, a ty poprowadzisz mnie pod bronią wprost do nich. A tam już sobie poradzę. Tylko trzymaj się z boku, nie kręć mi się pod nogami i, co najważniejsze, więcej już nie strzelaj.
Gaj wpadł w entuzjazm i natychmiast zaproponował, żeby wyszli na grzbiet wydm, bo tam będą z daleka widoczni. Tak też zrobili. Wdrapali się na wydmy.
I od razu zobaczyli białą łódź podwodną.
Za wydmami otwierała się niewielka płytka zatoczka, a łódź wznosiła się nad wodą o jakieś sto kroków od brzegu. Właściwie nie przypominała w ogóle okrętu, groźnej łodzi podwodnej, a już na pewno nie była biała. Gaj pomyślał z początku, że to albo cielsko jakiegoś ogromnego dwugarbnego zwierzęcia, albo dziwacznego kształtu skała, nie wiedzieć w jaki sposób wyrosła wśród piasku. Ale Maksym od razu zorientował się, co to jest, a nawet wyraził przypuszczenie, że łódź podwodna została porzucona, że stoi tu już przynajmniej od paru lat i że utkwiła w piasku.
Tak też było. Kiedy dotarli do zatoczki i zeszli nad wodę, Gaj zobaczył, że długi kadłub i obie nadbudówki pokryte są rdzawymi plamami, biała farba złuszczyła się, a rozbite działo pokładowe celuje lufą w wodę. W poszyciu zieją czarne dziury z okopconymi krawędziami i nic żywego, rzecz jasna, tam w środku nie mogło zostać.
— Czy to na pewno biała łódź podwodna? — zapytał Maksym. — Widziałeś je przedtem?
— Według mnie, to ona — odparł Gaj. — Nigdy nie służyłem na wybrzeżu, ale pokazywali nam fotografie, mentogramy, opisywali. Był nawet taki mentofilm „Czołgi w obronie brzegowej”. To ona. Wygląda na to, że sztorm wyniósł ją na brzeg, rzucił na mieliznę i wtedy akurat napatoczył się patrol… Widzisz, jak ją podziurawili? Wygląda jak rzeszoto.
— Tak, chyba masz rację — mruknął Maksym. — Obejrzymy ją sobie z bliska?
Gaj zawahał się.
— W ogóle to można — powiedział niepewnie.
— A o co chodzi?
— Jak by ci tu powiedzieć…
Rzeczywiście, jak mu to powiedzieć? Kapral Serembesz, stary wiarus, opowiadał kiedyś w ciemnej po capstrzyku koszarowej sali, że na białych okrętach pływają niezwykli marynarze, tylko nieboszczyki. Odsługują po raz drugi swoje lata, a niektórzy z nich to tchórze, którzy zginęli w strachu. Morskie demony szperają po dnie, łowią topielców i mustrują ich na okręty… Czegoś takiego przecież Makowi nie można opowiedzieć, bo wyśmieje, a śmiać się tu nie ma z czego… Albo taki na przykład czynny szeregowy Leptu, zdegradowany oficer, po większym pijaństwie mówił po prostu: „Wszystko to szczeniak, chłopaki, te wszystkie wasze wyrodki i mutanci, nawet promieniotwórczość da się przeżyć i pokonać… Ale módlcie się, żeby Bóg was strzegł przed białą łodzią podwodną; lepiej już od razu iść na dno, niż chociażby jej dotknąć. Ja to, chłopaki, dobrze wiem…” Nikt nie miał pojęcia, za co Leptę zdegradowali, ale było pewne, że dawniej służył na wybrzeżu, gdzie dowodził kutrem pościgowym.
— Rozumiesz — powiedział Gaj rozdygotanym głosem — ludzie wierzą w różne przesądy, opowiadają najrozmaitsze legendy. Nie będę ci ich powtarzał, ale rotmistrz Czaczu mówił, że wszystkie te łodzie podwodne są zaraźliwe i że nie wolno na nie wchodzić… Jest nawet podobno taki rozkaz, żeby wszystkie rozbite łodzie…
— Dobra — przerwał mu Maksym. — Poczekaj tutaj, a ja pójdę zobaczyć, jaka tam zaraza panuje…
Gaj nie zdążył nawet powiedzieć słowa, tylko otworzył usta, kiedy Maksym już skoczył do wody, zanurkował i długo nie pokazywał się na powierzchni. Gaj już zaczął się bać, że utonął, kiedy czarnowłosa głowa wynurzyła się przy obdrapanej burcie, dokładnie pod wielką dziurą. Zwinnie i bez wysiłku, jak mucha po ścianie, brunatna postać wdrapała się na przechylony pokład, podbiegła do nadbudówki dziobowej i zniknęła. Gaj spazmatycznie odetchnął, podreptał w miejscu i przespacerował się kilka kroków nad wodą, nie spuszczając wzroku z martwego zardzewiałego potwora.
Było cicho, nawet fale nie szemrały w tej martwej zatoczce. Puste białe niebo, puste i wymarł białe wydmy, wszystko suche, gorące, zastygłe. Gaj z nienawiścią popatrzył na zardzewiały wrak. Ależ ja mam pecha — inni służą przez całe lata i nie widzą żadnych okrętów podwodnych, a tu masz ci los, spadliśmy z nieba, zrobiliśmy parę kroków i proszę bardzo… Że też ja się na coś takiego zdecydowałem? To wszystko przez Maksyma. Jak zacznie gadać, to człowiekowi się zdaje, że wszystko jest w porządku, nie ma nad czym się zastanawiać i bać się też nie ma czego… A może nie bałem się dlatego, że wyobrażałem sobie łódź żywą, białą, elegancką, z ubranymi na biało marynarzami na pokładzie. A tutaj żelazny trup… Miejsce też jakieś tu nieżywe, nawet wiatru nie ma. A przecież był wiatr, doskonale pamiętam; kiedy szliśmy, w twarz nad dmuchał odświeżający, wilgotny wietrzyk. — Rozejrzał się nerwowo na boki, usiadł na piasku, położył obok siebie automat i zaczął wolno ściągać prawy but. — Szlag trafi, co za cisza! A jeśli on nie wróci? Jeśli połknęła go ta żelazna padlina i już nie puści? Tfu, tfu, tfu!
Drgnął i wypuścił but. Nad zatoczką przetoczył się długi, przerażający dźwięk, wycie — nie wycie, pisk — nie pisk, jakby diabli przeciągali zardzewiałym nożem po grzesznej duszy. Dzięki Bogu, to tylko otworzyły się jakieś żelazne drzwi, zardzewiała pokrywa włazu. — Tfu, na psa urok! Aż się spociłem ze strachu. Otworzył właz, to znaczy, że zaraz wyjdzie… Nie, nie wychodzi…
Przez kilka minut Gaj z wyciągniętą szyją wpatrywał się w łódź podwodną i nadstawiał ucha. Cisza. Ta sama straszna cisza, tylko jeszcze straszniejsza po żelaznym zgrzycie. A może właz się nie otworzył, tylko zamknął? Sam się zamknął… Przed zmartwiałymi oczami Gaja stanął taki widok: ciężkie stalowe drzwi same zamykają się za Maksymem, a potem gruby rygiel sam wsuwa się na miejsce… Gaj oblizał wyschnięte wargi, przełknął grudkę lepkiej śliny i krzyknął: „Hej, Mak!” Nie udało mu się krzyknąć, zasyczał tylko… Mój Boże, żeby przynajmniej rozległ się jakiś dźwięk! „Hej!” — wrzasnął rozpaczliwie. „Eeee…” — odpowiedziały ponuro wydmy i znów zrobiło się cicho.
Cisza. I nie ma już sił, żeby krzyknąć…
Nie spuszczając oczu z okrętu Gaj trzęsącymi się rękami wymacał leżący na piasku automat, odbezpieczył go na oślep i nie celując wypuścił całą serię w zatokę. Zatrzeszczało krótko i cicho, jakby strzelał w watę. Na gładkiej wodzie ukazały się malutkie rozbryzgi, rozeszły się kręgi. Gaj uniósł lufę wyżej i znów nacisnął spust. Tym razem narobił hałasu: pociski zadudniły o metal, zawyły rykoszety, rozdudniło się echo. I nic. Nic a nic. Ani jednego dźwięku więcej, jakby był tam sam, jakby nigdy nikogo więcej nie było na świecie. Jakby trafił tu nie wiadomo jak, jakby to okropne miejsce tylko mu się przyśniło. Ale nie mógł się z tego koszmaru ocknąć, nie mógł się przebudzić. I teraz zostanie tu na zawsze sam.
Gaj, nie wiedząc co robi, tak jak stał, w jednym bucie wszedł do wody. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, aż wreszcie zaczął biec wysoko zadzierając nogi po pas w wodzie, na przemian popłakując i klnąc na czym świat stoi. Zardzewiały olbrzym był coraz bliżej. Gaj brnął przez brudną wodę, potem rzucił się wpław. Dotarł do burty, spróbował się na nią wdrapać, ale nie zdołał; podpłynął pod rufę, uczepił się jakiejś liny i obdzierając sobie do krwi łokcie i kolana wgramolił się na pokład, po czym stanął, zalewając się łzami. „Hej!” — krzyknął zdławionym głosem.
Cisza.
Pokład był pusty, dziurkowana blacha pokryta była suchymi wodorostami, jakby żelazo obrosło skołtunioną szczeciną. Nadbudówka dziobowa zwisała nad głową niczym ogromny plamisty grzyb, w jej pancerzu ział z boku wielki poszarpany otwór. Łomocąc butem w stalowy pokład, Gaj wyminął nadbudówkę i zobaczył żelazne klamry wiodące na górę. Były jeszcze wilgotne. Zarzucił automat na plecy i zaczął się wspinać. Wspinał się długo, całą wieczność, w dusznej ciszy, na spotkanie niechybnej śmierci, na spotkanie wiecznej śmierci. Wreszcie dotarł na górę i zatrzymał się na czworakach. Potwór już na niego czekał, właz był otwarty na oścież, jakby od stu lat się nie zamykał i nawet zawiasy znowu przerdzewiały — zapraszał do środka. Gaj podczołgał się do czarnego otworu i zajrzał do środka. W głowie mu się zakręciło, zawirowało. Z żelaznej gardzieli sprasowaną masą wylewała się cisza, całe lata zleżałej, sfermentowanej ciszy. Gaj nagle wyobraził sobie, jak tam, w żółtym zgniłym świetle, przywalony tonami tej ciszy walczy na śmierć i życie sam przeciw wszystkim jego dobry przyjaciel Mak, walczy z ostatnich sił i woła: „Gaj! Gaj!”, a cisza z krzywym uśmieszkiem leniwie przełyka te krzyki i nieustannie napiera, tłamsi Maka, dusi go i dławi. Tego nie można było znieść, więc Gaj dał nurka w otwór włazu.
Płakał i spieszył się, pędził i gnał, aż wreszcie potknął się, upadł i przeleciał kilka metrów. Spadł na piasek. To był żelazny korytarz, słabo oświetlony kilkoma zakurzonymi żarówkami i zawalony tonami piasku, który przez wiele lat dostawał się z góry przez otwór szybu. Gaj zerwał się — wciąż jeszcze się spieszył, wciąż jeszcze bał się spóźnić — i pobiegł na oślep przed siebie z krzykiem:
— Jestem tutaj, Mak!… Idę… Idę…
— Czemu się tak drzesz? — zapytał poirytowanym głosem Maksym, wyłaniając się jakby ze ściany. — Co się stało? Skaleczyłeś się w palec?
Gaj stanął i opuścił bezwolnie ręce. Był bliski omdlenia. Serce waliło mu jak wściekłe, w głowie szumiało. Musiał oprzeć się o ścianę i spróbować dobyć głosu. Nie udało się. Maksym patrzył na niego przez chwilę ze zdziwieniem, potem chyba zrozumiał, bo przecisnął się na korytarz — drzwi włazu znów przenikliwie skrzypnęły — podszedł do niego, wziął za ramiona, potrząsnął, przycisnął do siebie i objął. Przez parę sekund Gaj w błogiej radości przytulał twarz do jego piersi, aż wreszcie przyszedł do siebie.
— Myślałem… że cię tutaj… że ty tu… że już cię…
— Już dobrze, dobrze — powiedział Maksym czule. — To moja wina, trzeba cię było od razu zawołać. Ale znalazłem tu dziwne rzeczy. Bardzo dziwne…
Gaj odsunął się, wytarł nos mokrym rękawem, potem równie mokrą ręką otarł twarz i dopiero wtedy poczuł wstyd.
— Nie było cię i nie było — powiedział gniewnie, patrząc w bok. — Wołam, strzelam… Nie mogłeś się odezwać?
— Massaraksz, nic nie słyszałem — powiedział przepraszającym tonem Maksym. — Rozumiesz, znalazłem tu wspaniały odbiornik. Nawet nie przypuszczałem, że potraficie tutaj robić sprzęt takiej klasy.
— Odbiornik, odbiornik… — burczał Gaj, przeciskając się przez uchylone drzwi. — Znalazłeś sobie zabawkę, a ja przez ciebie o mało nie zwariowałem. Co oni tu mają?
Było to dość obszerne pomieszczenie z zetlałym dywanem na podłodze, z trzema półokrągłymi plafonierami na suficie, z których paliła się tylko jedna. Pośrodku stał okrągły stół, a wokół niego fotele. Na ścianach wisiały jakieś dziwne fotografie w ramkach i obrazy, spod których zwisały złachmanione strzępy atłasowego obicia. W kącie zgrzytał i wył wielki odbiornik. Gaj nigdy takich dotąd nie widział.
— To jest coś w rodzaju mesy — powiedział Maksym. — Rozejrzyj się, tu jest na co patrzeć.
— A załoga? — zapytał Gaj.
— Nie ma nikogo. Ani żywych, ani martwych. Dolne przedziały są zalane wodą. Pewnie wszyscy są tam…
Gaj popatrzył na niego ze zdziwieniem. Maksym odwrócił się. Twarz miał zatroskaną.
— Muszę ci powiedzieć — odezwał się po chwili — że chyba dobrze się stało, że nie dolecieliśmy do Imperium. Rozejrzyj się, rozejrzyj.
Siadł przed odbiornikiem i zaczął kręcić gałkami, a Gaj rozglądał się niezdecydowany, nie wiedząc od czego zacząć. Wreszcie podszedł do ściany i zaczął przypatrywać się rozwieszonym na niej fotografiom. Przez dłuższą nie mógł pojąć, co to za zdjęcia. Potem olśniło go: rentgenogramy. Patrzyły nań niewyraźnie, wszystkie takie same, wyszczerzone czaszki. Na każdym zdjęciu był nieczytelny napis, jakby czyjś autograf. Członkowie załogi? Jakieś sławy? Gaj wzruszył ramionami. Wujaszek Kaan pewnie by się w tym wszystkim zorientował, ale on…
W kącie zobaczył wielki plakat, piękny plakat, trójkolorowy. Tyle tylko, że trochę zapleśniały. Na plakacie było błękitne morze, z którego wychodził, wspierając się jedną nogą o czarny brzeg pomarańczowy przystojniak w cudacznym mundurze, bardzo muskularny i z nieproporcjonalnie małą głową, składającą się w połowie z potężnej szyi. W jednym ręku atleta ściskał zwój papieru z niezrozumiałym napisem, a drugą wbijał w brzeg płonącą pochodnię. W górnej części plakatu było coś napisane wielkimi ogoniastymi literami. Litery były znajome, ale układały się w słowa, których w ogóle nie dawało się wymówić.
Im dłużej Gaj patrzył na plakat, tym mniej mu się on podobał. Nie wiadomo czemu przypomniał sobie plakat wiszący w koszarach: widniał na nim czarny zuch legionista (też z malutką główką i potężnymi mięśniami), odważnie odcinający gigantycznymi nożycami głowę paskudnego smoka, który wynurzył się z morza. Na ostrzach nożyc, bodajże, było napisane: na jednym „Legion”, a na drugim — „Bojowy”. Aha… — pomyślał Gaj, po raz ostatni spoglądając na plakat. — To się jeszcze zobaczy. Zobaczymy, kto kogo przypiecze, massaraksz!
Odwrócił się od plakatu, zrobił parę kroków i zdębiał.
Z elegancko lakierowanej półki patrzyła nań szklanymi oczami znajoma twarz, kwadratowa, z jasną grzywką nad brwiami i wyraźną blizną na prawym policzku… Rotmistrz Pudurasz. Płomienny bohater, dowódca kompanii w Brygadzie Martwych-Niezapomnianych, pogromca jedenastu białych okrętów podwodnych, poległy w nierównej walce. Jego popiersie uwieńczone bukietem nieśmiertelników wznosiło się na każdym placu koszarowym, a jego głowa z wyschniętą, żółtą, martwą skórą stała nie wiadomo czemu tutaj. Gaj cofnął się. Tak, to jest prawdziwa głowa. A tam jeszcze jedna — nieznajoma ostra twarz… I jeszcze jedna… I jeszcze jedna… Ile ich tu jest!
— Mak! — powiedział Gaj. — Widziałeś?
— Tak — odparł Maksym.
— To są głowy! — powiedział Gaj. — Prawdziwe głowy…
— Obejrzyj sobie albumy leżące na stole.
Gaj z trudem oderwał się od przerażającej kolekcji, odwrócił się i niepewnie podszedł do stołu. Odbiornik coś krzyczał w nieznanym języku, wybuchał muzyką i trzaskami, aż wreszcie powiedział poważnym, aksamitnym głosem: „Wyniszczenie, całkowite i ostateczne wyniszczenie…”
Gaj na chybił trafił wziął jeden z albumów i otworzył twarde, oklejone skórą okładki. Portret. Dziwna długa twarz z kędzierzawymi bokobrodami zwisającymi z policzków na ramiona, włosy nad czołem wygolone, nos haczykowaty, niezwykły wykrój nozdrzy. Nieprzyjemna twarz. Taki z pewnością nigdy się nie uśmiecha. Nieznany mundur, jakieś znaczki czy medale w dwóch rzędach. Ale typ… Pewnie jakaś szarża. Gaj odwrócił stronę. Ten sam typ w towarzystwie innych typów na mostku białej łodzi, tak samo ponury, chociaż pozostali szczerzą zęby. Na dalszym planie, nieostro, coś w rodzaju nabrzeża, jakieś budowle, rozmyte sylwetki cudacznych drzew… Następna strona. Gajowi zaparło dech w piersi — płonący „smok” z rozbitą wieżyczką; z otwartego włazu zwisa ciało legionisty-czołgisty, jeszcze dwa ciała jedno na drugim leżą opodal, a nad nimi stoi ten sam typ, rozkraczony, z pistoletem w opuszczonej ręce i w czapce przypominającej gilzę artyleryjską. Dym unoszący się ze „smoka” przysłania prawie wszystko, ale i tak można rozpoznać znajomą okolicę — ten sam brzeg, piaszczysta plaża i za nią łańcuch wydm… Gaj przewracając kolejną stronicę aż się sprężył i nie na darmo. Tłum mutantów, chyba ze dwudziestu, wszyscy nadzy, całe mnóstwo potworków związanych jednym postronkiem. Kilku zaaferowanych piratów w wysokich czapkach, z dymiącymi pochodniami, a z boku znów ten typ, coś widać pokazuje, bo wyciągnął prawą rękę do przodu, a lewą wsparł na rękojeści kordzika. Ależ te potworki są przerażające, strach patrzeć… Ale dalej było jeszcze straszniej.
Ta sama kupa mutantów, ale już spalona. Typ stoi opodal, wącha kwiatek odwrócony do trupów plecami i rozmawia z innym typem.
Ogromne drzewo w lesie, całe obwieszone ciałami. Ludzie są powieszeni za ręce, za nogi i to już nie mutanci: jeden ubrany jest w kraciasty kombinezon wychowywanego, inny — w czarną kurtkę legionisty.
Starzec przywiązany do słupa. Twarz wykrzywiona od krzyku. A typ oczywiście też jest: z zatroskaną twarzą sprawdza wielką lekarską strzykawkę.
Potem znów powieszeni, paleni, spaleni mutanci, wychowywani, legioniści, rybacy, chłopi, mężczyźni, kobiety, starcy, dzieciaki. Panoramiczne zdjęcie: linia plaży, na wydmach cztery płonące czołgi, na pierwszym planie dwie czarne figurki z podniesionymi do góry rękami… Dość! Gaj zatrzasnął i odrzucił album, posiedział kilka sekund, potem z głośnym przekleństwem zrzucił wszystkie albumy na podłogę, zerwał się i podbiegł do Maksyma.
Maksym wyłączył odbiornik.
— To z nimi chcesz się dogadywać?! — wrzasnął mu Gaj w plecy. Chcesz ich tutaj sprowadzić?! Tego kata, tego oprawcę?! — Podskoczył do sterty albumów i kopnął je z rozmachem.
— Nie wściekaj się — powiedział Maksym. — Ja już nic więcej nie chcę. I nie ma co na mnie wrzeszczeć, jeśli to wy sami jesteście winni, jeśli sami zapaskudziliście wasz świat, jeśli zezwierzęciliście się jak ostatnie bydlęta! Co teraz z wami robić — Nagle wyrósł przed Gajem i chwycił go za klapy kombinezonu. — Co ja mam teraz z wami zrobić? — ryknął. — Co? Co? Nie wiesz? Gadaj!
Gaj w milczeniu kręcił szyją i bez przekonania usiłował się bronić. Maksym puścił go.
— Sam wiem — powiedział ponuro. — Nikogo tu nie wolno przyprowadzać. Same bestie dokoła… Na nich samych należałoby kogoś nasłać. — Chwycił z podłogi jeden z albumów i zaczął gwałtownie przerzucać kartki. — Taki świat zapaskudzili! — wykrzykiwał. — Taki świat! Patrz, jaki świat!
Gaj patrzył mu przez ramię. W tym albumie nie było żadnych okropności, tylko po prostu różne krajobrazy na zdumiewająco pięknych i wyraźnych kolorowych fotografiach. Błękitne zatoki obramowane bujną zielenią, oślepiająco białe miasta nad morzem, wodospad w górskim wąwozie, jakaś wspaniała autostrada ze strumieniami różnobarwnych samochodów i jakieś starożytne zamki, i ośnieżone szczyty nad chmurami, i ktoś wesoło pędzi na nartach po górskim zboczu, i roześmiane dziewczęta bawią się w morskim przyboju.
— Gdzie to wszystko teraz jest? — mówił Maksym. — Gdzieście to wszystko podzieli? Zamieniliście na żelazo? Ech wy… ludzie… — Rzucił album na stół. — — Idziemy.
Z wściekłością naparł na drzwi, ze zgrzytem otworzył je na oścież i niemal pobiegł korytarzem.
Na pokładzie zapytał:
— Jesteś głodny?
— Uhm… — odparł Gaj.
— W porządku — powiedział Maksym. — Zaraz coś zjemy. Skacz do wody.
Gaj pierwszy dotarł do brzegu, od razu rozebrał się i rozłożył odzież do suszenia. Maksym wciąż jeszcze pływał i Gaj obserwował go z rosnącym niepokojem: zbyt głęboko nurkował jego przyjaciel Mak i zbyt długo zostawał pod wodą. Przecież tak nie wolno, to niebezpieczne… I w ogóle jak mu na tak długo starcza powietrza? Wreszcie Maksym wyszedł na brzeg, ciągnąc za skrzela ogromną rybę. Ryba była kompletnie ogłupiała i zupełnie nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że została złapana gołymi rękami. Maksym rzucił ją daleko na piasek i powiedział:
— Ta się chyba nada. Prawie nieaktywna. Też pewnie mutant. Zażyj pigułki, a ja ją zaraz przyrządzę. Można ją jeść na surowo, nauczę cię, jak to się robi, jak się przygotowuje sasimi. Nigdy nie jadłeś? Dawaj nóż!
Gaj podał mu nóż, a Maksym szybko i sprawnie oprawił rybę.
Potem, kiedy już najedli się sasimi — było całkiem niezłe, trudno się uskarżać — — i położyli się nago na gorącym piasku, Maksym po dłuższej chwili milczenia zapytał:
— Co by się stało, gdybyśmy zostali złapani przez patrol, gdybyśmy się im poddali? Gdzie by nas wysłali?
— Jak to gdzie? Ciebie do miejsca odbywania kary, a mnie na miejsce służby. Bo co?
— Jesteś pewien?
— Jasne… Zgodnie z instrukcją samego generała-komendanta. A dlaczego pytasz?
— Zaraz pójdziemy szukać legionistów — powiedział Maksym.
— Zdobywać czołg?
— Nie. Łgać, jak proponowałeś. Zostałeś porwany przez wyrodków, a katorżnik cię uratował.
— Jak to? — Gaj usiadł. — Jakże tak? I ja też? Z powrotem pod promieniowanie?
Maksym milczał.
— Przecież znów zrobią ze mnie marionetkę — powiedział bezradnie Gaj.
— Nie — powiedział Maksym. — To znaczy naturalnie tak… Ale to już nie będzie zupełnie tak, jak dawniej. Będziesz oczywiście trochę marionetką, ale marionetką, która wierzy już w coś innego, słusznego. To naturalnie też nie jest… Ale jednak lepsze, o wiele lepsze…
— Ale po co? — wykrzyknął zrozpaczony Gaj. — Po co ci to potrzebne?
Maksym przeciągnął dłońmi po twarzy.
— Widzisz, Gaj, przyjacielu — powiedział z wahaniem — zaczęła się wojna. Albo myśmy napadli na Chontyjczyków, albo oni na nas. Jednym słowem wybuchła wojna.
Gaj patrzył na niego z przerażeniem. Wojna… Rada… Mój Boże, po co to wszystko? Znów się zaczęło…
— Musimy być tam — ciągnął Maksym. — Mobilizacja już została ogłoszona, wszystkich wzywają do szeregów, nawet katorżnikom dają amnestię i do szeregów… Musimy być razem, Gaj. Najlepiej, gdybym dostał się pod twoje dowództwo.
Gaj prawie go nie słuchał. Wczepił się palcami we włosy i kiwał się na boki, powtarzając w duchu: Po co to, po co to wszystko? Niech was szlag trafi, dranie, niech was trzydzieści trzy razy szlag trafi!
Maksym potrząsnął go za ramię.
— Weź się w garść! — powiedział ostro. — Nie rozsypuj się. Musimy teraz walczyć, a nie histeryzować. — Znów przetarł rękami twarz. — Prawda, z tymi waszymi przeklętymi wieżami… Massaraksz, żadne wieże im nie pomogą. Ubieraj się i idziemy. Musimy się spieszyć.
— Szybciej, Fank, szybciej. Spieszę się.
— Tak jest. Rada Gaal… Została usunięta spod władzy pana prokuratora generalnego i znajduje się w naszych rękach.
— Gdzie?
— U nas, w willi „Kryształowy Łabędź”. Uważam za swój obowiązek jeszcze raz wyrazić wątpliwość co do celowości tej akcji. Wątpię, aby tego rodzaju kobieta mogła nam pomóc w spacyfikowaniu Maka. O takich łatwo się zapomina i jeśli nawet Mak…
— Sądzi pan, że Mądrala jest głupszy od nas?
— Nie, ale…
— Mądrala wie, kto wykradł kobietę?
— Obawiam się, że tak.
— W porządku, niech wie. W tej sprawie wszystko jest jasne. Co więcej?
— Sendi Cziczaku spotkał się z Histerykiem. Histeryk najwidoczniej zgodził się skontaktować go z Baronem, pod warunkiem…
— Stop. Co za Cziczaku? Łysy Czik?
— Tak.
— Sprawy podziemia mnie teraz nie interesują. O Maku wszystko? Wobec tego proszę słuchać uważnie. Ta cholerna wojna pokrzyżowała mi wszystkie plany. Wyjeżdżam i wrócę za jakieś trzydzieści do czterdziestu dni. Przez ten czas musi pan zakończyć sprawę Maka. Niech mu pan da jakąś funkcję. Niechaj pracuje. Wolności osobistej proszę mu nie ograniczać, ale musi zrozumieć — wystarczy tu jakaś subtelna aluzja — że od jego zachowania zależy los Rady… Proszę pokazać mu instytut i opowiedzieć, nad czym pracujemy… w rozsądnych granicach, rzecz jasna. I pod żadnym pozorem nie wolno mu spotkać się z Radą! Niech pan mu o mnie opowie, opisze jako mądrego, dobrego, sprawiedliwego człowieka, wybitnego naukowca, niech mu pan da do przeczytania moje artykuły… poza ściśle tajnymi. Proszę mu też dać do zrozumienia, że jestem w opozycji do rządu. Mak ani przez chwilę nie powinien zapragnąć uciec z instytutu. To wszystko. Pytania?
— Tak. Ochrona?
— Żadnej. To nie ma sensu.
— Inwigilacja?
— Bardzo ostrożna… Albo lepiej nie. Niech pan go nie spłoszy. Najważniejsze, żeby nie chciał porzucić instytutu… Massaraksz, że też akurat teraz muszę wyjechać! Teraz już wszystko jasne?
— Przepraszam, Wędrowcze, jeszcze tylko jedno pytanie.
— Słucham?
— Kim on jest? Po co on panu?
Wędrowiec wstał, podszedł do okna i powiedział nie odwracając głowy:
— Boję się go, Fank. To bardzo, ale to bardzo niebezpieczny człowiek.