Około południa zadzwonił telefon. Maksym podniósł słuchawkę. Głos prokuratora powiedział:
— Proszę pana Syma.
— Słucham — powiedział Mak. — Dzień dobry.
Od razu poczuł, że stało się coś złego.
— On przyjechał — powiedział prokurator. — Proszę natychmiast zaczynać. Czy to jest możliwe?
— Tak — odparł Mak przez zęby. — Ale pan mi coś obiecał…
— Nie zdążyłem — powiedział prokurator. W jego głosie przebijała panika. — Teraz już na nic nie ma czasu. Niech pan zaczyna zaraz, bezzwłocznie, nie wolno zwlekać ani chwili!
— Dobrze — powiedział Mak. — To wszystko?
— On jedzie do was. Będzie tam za jakieś trzydzieści lub czterdzieści minut.
— Zrozumiałem. Teraz już wszystko?
— Wszystko. Niech pan działa, Mak. Z Bogiem!
Maksym rzucił słuchawkę i przez kilka sekund siedział nieruchomo zastanawiając się, co robić dalej. Massaraksz, wszystko rozsypało się na proszek… Zresztą zastanawiać się będzie później… Znów chwycił słuchawkę.
— Profesora Allu Zefa.
— Tak! — huknął Zef.
— Tu Mak…
— Massaraksz, prosiłem przecież, aby mi dziś nie zawracano głowy!…
— Zamknij się i słuchaj. Natychmiast zejdź do hallu i czekaj na mnie…
— Massaraksz, jestem zajęty!
Maksym zgrzytnął zębami i zerknął na laboranta. Laborant przykładnie kręcił korbą arytmometru.
— Zef! — powiedział Maksym. — Natychmiast zejdź do hallu. Zrozumiałeś? Natychmiast! — Rozłączył się i wykręcił numer Dzika. Miał szczęście: Dzik był w domu. — Tu Mak. Proszę wyjść przed dom i czekać na mnie. Mam pilną sprawę.
— Dobrze — powiedział Dzik. — Idę.
Maksym rzucił słuchawkę, wyciągnął z szuflady biurka pierwszą z brzegu teczkę i przerzucając papiery zastanawiał się gorączkowo, czy wszystko jest przygotowane. Samochód w garażu, mina w bagażniku, zbiornik paliwa pełny… Broni nie ma, ale to nie szkodzi, po diabła mi broń… Dzik czeka, dokumenty w kieszeni… Zuch jestem, że pomyślałem o Dziku… Może wprawdzie odmówić… Nie, nie odmówi… Ja bym nie odmówił… To wszystko… Zdaje się, że wszystko… Zwrócił się do laboranta:
— Wezwano mnie. Powiedz, że jestem w Departamencie Budownictwa. Wrócę za godzinę lub dwie. Cześć.
Wsunął teczkę pod pachę, wyszedł z laboratorium i zbiegł po schodach. Zef już się miotał po hallu. Zobaczył Maksyma, zatrzymał się, nastroszył, założył ręce do tyłu i zaczął już z daleka:
— Czego chcesz, massaraksz?…
Maksym nie zatrzymując się chwycił go pod ramię i pociągnął ku wyjściu. „Co to wszystko znaczy? Dokąd mnie ciągniesz? Po co?…” — opierał się Zef. Maksym wypchnął go za drzwi i po asfaltowej ścieżce pociągnął za róg, pod garaże. Dokoła było pusto, tylko w oddali terkotała kosiarka strzygąca trawniki.
— Powiedz mi wreszcie, dokąd mnie ciągniesz? — wrzasnął Zef.
— Milcz! — powiedział Maksym. — Słuchaj. Zbierz natychmiast wszystkich naszych. Ilu zdołasz… Do diabła z pytaniami!… Słuchaj! Wszystkich, jakich znajdziesz. Z bronią. Naprzeciwko bramy jest pawilon, wiesz który?… Zbierzcie się tam i czekajcie. Mniej więcej za pół godziny…
— No?! — zapytał niecierpliwie Zef.
— Mniej więcej za trzydzieści minut pod bramę podjedzie Wędrowiec…
— Wrócił?
— Nie przerywaj. Mniej więcej za pół godziny pod bramę może podjechać Wędrowiec. Jeżeli nie przyjedzie, to dobrze. Po prostu siedźcie i czekajcie na mnie. A jeżeli podjedzie, zastrzelcie go.
— Zwariowałeś? — powiedział Zef i zatrzymał się. Maksym poszedł dalej i Zef z przekleństwem pobiegł za nim. — Przecież nas wszystkich wytłuką, massaraksz! Wartownicy!… Szpicle dokoła!…
— Zróbcie wszystko, co w waszej mocy — powiedział Maksym. — Wędrowca trzeba zastrzelić…
Podeszli do garażu. Maksym otworzył zamek i odsunął wrota.
— Jakiś szalony pomysł… — powiedział Zef. — Po co? Dlaczego Wędrowca? Zupełnie przyzwoity facet, wszyscy go tu lubią…
— Jak uważasz — powiedział zimno Maksym. Otworzył bagażnik, przez natłuszczony papier wymacał zapalnik z mechanizmem zegarowym i znów zatrzasnął pokrywę. — Nic ci teraz nie mogę powiedzieć, ale mamy szansę. Jedyną szansę… — Usiadł za kierownicą i włożył kluczyk do stacyjki. — Pamiętaj przy tym, że jeżeli nie rąbniecie tego przyzwoitego faceta, to on wykończy mnie. Masz bardzo mało czasu. Do roboty, Zef!
Uruchomił silnik i wyjechał tyłem z garażu. Zef pozostał przy wrotach. Po raz pierwszy Maksym widział takiego Zefa: wystraszonego, oszołomionego i zgubionego. Żegnaj, Zef! — powiedział w duchu na wszelki wypadek.
Samochód podjechał do bramy. Legionista z kamienną twarzą bez pośpiechu zanotował numer, otworzył bagażnik, zajrzał, zatrzasnął pokrywę, wrócił do Maksyma i zapytał:
— Co pan wywozi?
— Refraktometr — odpowiedział Maksym podając przepustkę i zezwolenie na wywóz aparatu.
— Refraktometr RL-7, numer inwentarzowy… — wymamrotał legionista. — Zaraz zapiszę…
— Szybciej proszę, bardzo mi się spieszy — powiedział Maksym.
— Kto podpisał zezwolenie?
— Nie wiem… Pewnie Głowacz.
— Nie wie pan… Podpisywaliby się wyraźniej i wszystko byłoby w porządku.
Wreszcie otworzył bramę. Maksym wyjechał na szosę i wycisnął ze swego wózka wszystko, co tylko było można. Jeżeli nic z tego nie wyjdzie — pomyślał — ale będę żywy, trzeba będzie pryskać. Przeklęty Wędrowiec! Wyczuł, łobuz, i wrócił… A co będzie, jeżeli nie wyjdzie. Niczego nie przygotowałem. Szkiców Pałacu nie ma, bo Mądrala nie zdążył ich zrobić. Fotografii Płomiennych też nie zdobył… Chłopcy nie są uprzedzeni, nie ma żadnego planu działania… Przeklęty Wędrowiec, gdyby nie on, miałbym jeszcze trzy dni na opracowanie planu… A przecież jest jeszcze legion, armia, no i sztab, massaraksz! To od sztabu trzeba zacząć. No, to już sprawa Dzika, on się na tym dobrze zna… Na domiar złego gdzieś tam snują się białe łodzie podwodne. Massaraksz, przecież jeszcze trwa wojna! No tak, wojna, zdaje się, już się skończyła. Zresztą, kto to może wiedzieć, co oni tam jeszcze knują… Skręcił z głównej ulicy w wąski zaułek między dwoma niebotycznymi wieżowcami z różowego kamienia i po brukowanej kocimi łbami jezdni, wzdłuż długiej kolejki ludzi stojących przed piekarnią podjechał do zmurszałego, poczerniałego domku. Dzik już czekał oparty plecami o słup latarni ulicznej i palił papierosa. Kiedy samochód zatrzymał się, rzucił niedopałek i przecisnąwszy się przez wąskie drzwiczki usiadł obok Maksyma.
— Witaj, Mak! — powiedział. — Co się stało.
Maksym zawrócił i znów wydostał się na główną ulicę.
— Wie pan, co to jest mina termitowa? — zapytał.
— Słyszałem — odparł Dzik.
— Dobrze. Z zapalnikami synchronicznymi miał pan kiedyś do czynienia?
— Wczoraj na przykład — powiedział Dzik.
— Doskonale.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Na ulicy panował wielki ruch i Maksym się wyłączył, skoncentrował się tylko na tym, aby się przerwać, przebić, przecisnąć między ogromnymi ciężarówkami i starymi, cuchnącymi autobusami; aby nikogo przy tym nie potrącić i nie być potrąconym, aby trafić na zielone światło i znów na otwarty sygnał; aby nie stracić chociażby tej żałosnej szybkości, jaką mogła rozwinąć jego bryczka. Wreszcie samochodzik wydostał się na Leśną Szosę, znajomą autostradę wysadzaną rozłożystymi drzewami. Zabawne — pomyślał nagle Maksym. — Tą samą drogą wjeżdżałem do tego świata, a właściwie wwoził mnie tędy biedaczysko Fank. Nic wtedy nie rozumiałem i sądziłem, że on jest specjalistą od przybyszów. A teraz wyjeżdżam tą drogą z tego świata i być może ze świata w ogóle. W dodatku zabieram ze sobą porządnego człowieka… Zerknął ukosem na Dzika. Jego twarz była absolutnie spokojna. Siedział z łokciem wystawionym przez okno i czekał na wyjaśnienia. Może się dziwił, może nawet denerwował, ale nie było tego po nim widać i Maksym poczuł się dumny, że taki człowiek mu wierzy.
— Jestem panu bardzo wdzięczny, Dziku — powiedział.
— Ach tak? — powiedział Dzik zwracając ku niemu swoją szczupłą, żółtawą twarz.
— Pamięta pan, jak to pewnego razu na zebraniu sztabu wziął mnie pan na stronę i udzielił kilku rad?
— Pamiętam.
— Właśnie za te rady jestem panu wdzięczny. Usłuchałem ich.
— Tak, zauważyłem. Nawet mnie pan tym nieco rozczarował.
— A jednak miał pan wtedy rację — powiedział Maksym. — Zastosowałem się do pańskich rad i dzięki temu sprawy tak się potoczyły, że zyskałem szansę dotarcia do Centrum.
— Teraz? — zapytał Dzik odwracając się gwałtownie.
— Tak. Musiałem się spieszyć i nie zdążyłem niczego przygotować. Mogą mnie zabić i wtedy wszystko będzie na próżno. Dlatego wziąłem pana ze sobą.
— Proszę mówić dalej.
— Wejdę do budynku, a pan zostanie w samochodzie. Po jakimś czasie podniesie się alarm, może nawet wybuchnie strzelanina. Nie powinien pan na to zwracać uwagi. Będzie pan nadal czekał w samochodzie. Będzie pan czekał… - — Maksym zamilkł na chwilę i policzył w myśli. — Będzie pan czekał dwadzieścia minut. Jeżeli w tym czasie otrzyma pan uderzenie promieniste, to znaczy, że wszystko poszło dobrze i może pan mdleć z radosnym uśmiechem na ustach… Jeżeli zaś nie, wyjdzie pan z samochodu. W kufrze leży mina z synchronicznym zapalnikiem nastawionym na dziesięć minut. Wyładuje pan ją na jezdnię, włączy zapalnik i odjedzie. Będzie panika. Ogromna panika. Niech się pan postara wycisnąć z niej wszystko, co się da.
Dzik zastanawiał się przez chwilę.
— Pozwoli mi pan zadzwonić w parę miejsc? — zapytał.
— Nie — odparł Maksym.
— Widzi pan — powiedział Dzik — jeżeli pana nie zabiją, to — o ile dobrze rozumiem — będą panu potrzebni ludzie gotowi do walki. Jeżeli pan zginie, ludzie przydadzą się mnie. Przecież wziął mnie pan właśnie na wypadek, że pana zabiją… Ale ja sam mogę tylko zacząć, a czasu będzie mało i ludzi trzeba uprzedzić w porę. Właśnie chcę ich uprzedzić.
— Sztab? — zapytał Maksym niechętnie.
— W żadnym wypadku. Mam własną grupę.
Maksym milczał. Przed nimi wyrastał już szary, czteropiętrowy gmach z kamiennym murem wzdłuż frontonu. Ten sam. Gdzieś tam snuła się Ryba, wrzeszczał i pluł Hipopotam. Tam było Centrum. Koło się zamknęło.
— Dobrze — powiedział Maksym. — Przy wejściu jest automat. Kiedy wejdę do środka — ale nie wcześniej! — może pan wyjść z samochodu i zadzwonić.
— W porządku — powiedział Dzik.
Zbliżali się już do rozjazdu autostrady. Nieoczekiwanie Maksym wspomniał Radę i wyobraził sobie, co z nią zrobią, jeżeli on się stąd nie wydostanie. Będą ją męczyć. A może nawet nie, może ją właśnie wtedy wypuszczą na wolność. Tak czy inaczej będzie sama… Gaja nie ma, mnie nie będzie…
— Ma pan rodzinę? — zapytał Dzika.
— Tak. Żonę.
Maksym przygryzł wargi.
— Przepraszam, że tak niezręcznie wyszło — wymamrotał.
— Nie szkodzi — powiedział spokojnie Dzik. — Pożegnałem się. Zawsze się z nią żegnam, kiedy wychodzę z domu… To znaczy, że tu mieści się Centrum? Kto by to mógł pomyśleć… Wszyscy wiedzą, że tu znajduje się centrum radiowe i telewizyjne, a tu, okazuje się, jest również to Centrum…
Maksym podjechał na parking i wcisnął swój wózek między rozklekotaną małolitrażówkę i luksusową limuzynę rządową.
— No to już — powiedział. — Niech mi pan życzy szczęścia.
— Z całego serca… — powiedział Dzik. Głos mu się załamał, chwycił go atak kaszlu. — A jednak dożyłem tego dnia! — wymamrotał.
Maksym przyłożył policzek do kierownicy.
— Dobrze byłoby ten dzień przeżyć — powiedział. Dzik spojrzał na niego przerażonym wzrokiem. — Nie chce mi się iść — wyjaśnił Maksym. — Och, jak bardzo się nie chce… A propos, niech pan wysłucha i opowie przyjaciołom. Nie mieszkacie na wewnętrznej powierzchni kuli. Mieszkacie na zewnętrznej powierzchni kuli. Takich kul jest we wszechświecie bardzo wiele. Na niektórych z nich ludzie żyją znacznie gorzej od was, na niektórych bez porównania lepiej, ale na żadnej nie żyją głupiej… Nie wierzy pan? Nie to nie. Idę…
Otworzył drzwiczki i wysiadł. Minął wyasfaltowany placyk parkingowy i zaczął, stopień po stopniu, wspinać się na kamienne schody dotykając w kieszeni przepustki wejściowej, którą wyrobił mu prokurator; przepustki wewnętrznej, którą prokurator dla niego ukradł i zwykłego różowego kartoniku udającego przepustkę, której prokurator nie zdołał ani wyrobić, ani ukraść. Było gorąco, nieprzenikliwe niebo zaludnionej wyspy błyszczało jak aluminium. Kamienne stopnie parzyły przez podeszwy, a może tylko tak mu się wydawało. Wszystko było głupie. Cały ten pomysł był idiotyczny. Po co ja się w to wszystko pakuję, skoro nie zdołałem się przyzwoicie przygotować?… A jeżeli tam siedzi nie jeden, lecz dwóch oficerów? Jeżeli w tym pokoiku siedzi trzech oficerów czekając na mnie z automatami gotowymi do strzału?… Rotmistrz Czaczu strzelał z pistoletu, tu kaliber będzie ten sam, tylko pocisków znacznie więcej. A ja już nie jestem taki jak dawniej. Moja zaludniona wyspa porządnie mnie wymaglowała. Tym razem nie pozwolą mi się odczołgać… Jestem idiotą. Byłem głupi i durniem pozostałem. Kupił mnie pan prokurator, schwytał na haczyk… Dobrze byłoby teraz prysnąć w góry, odetchnąć czystym powietrzem… Nie udało mi się jakoś dotychczas wybrać w tutejsze góry. Bardzo lubię góry. Taki mądry, nieufny człowiek, a powierzył mi taką drogocenność! Największy skarb tego świata! Ten obrzydliwy, podły, wstrętny skarb! Niech będzie przeklęty massaraksz i massaraksz, i jeszcze trzydzieści trzy razy massaraksz!
Otworzył szklane drzwi i podał legioniście przepustkę wejściową. Potem przeciął na ukos przedsionek, minął pannicę w okularach, która ciągle przystawiała pieczęcie, przeszedł obok administratora w kaszkieciku, który nadal kłócił się z kimś przez telefon, i u wylotu korytarza pokazał drugiemu legioniście przepustkę wewnętrzną. Legionista skinął mu głową: można powiedzieć, że się znali, bo ostatnio Maksym bywał tu codziennie.
Poszedł długim korytarzem bez drzwi i skręcił w lewo. Tam był dopiero drugi raz. Pierwszym razem przez pomyłkę. (Czego pan szanowny tutaj szuka właściwie? — Właściwie szukam pokoju numer szesnaście, kapralu. — Pan szanowny się pomylił, to w następnym korytarzu. — Ach tak? Przepraszam bardzo, kapralu…)
Podał kapralowi wewnętrzną przepustkę i zerknął na dwóch potężnych żandarmów, stojących nieruchomo po obu stronach drzwi. Potem spojrzał na same drzwi, przez które miał wejść. „Oddział przewozów specjalnych”. Kapral uważnie oglądał przepustkę, a następnie, nie odrywając się od tego zajęcia, nacisnął jakiś guzik na ścianie. Za drzwiami rozległ się dzwonek. Teraz oficer siedzący obok zielonej portiery przygotował się. Albo dwóch oficerów się przygotowało. Albo nawet trzech… Czekają, aż wejdą i jeżeli przestraszę się i wyskoczę z powrotem, powita mnie kapral, żandarmi i legioniści strzegący drzwi bez tabliczki, za którymi pewnie siedzi mnóstwo innych żołnierzy.
Kapral zwrócił przepustkę i powiedział:
— Proszę przygotować dokumenty.
Maksym wydostał różowy kartonik otworzył drzwi i znalazł się w pokoju.
Tak jest.
Nie jeden pokój. Trzy. W amfiladzie. Dopiero na końcu trzeciego zielona portiera. Dywanowy chodnik do samej portiery. Co najmniej trzydzieści metrów.
Nie dwóch oficerów. Nawet nie trzech. Sześciu!
Dwóch ubranych w szare wojskowe mundury w pierwszym pokoju. Już wycelowali automaty.
Dwóch w żandarmskiej czerni w drugim pokoju. Jeszcze nie wycelowali, ale zaraz to zrobią.
Dwóch cywilów po obu stronach zielonej portiery w trzecim pokoju. Jeden obrócił głowę i patrzył gdzieś w bok…
No, Mak!
Runął do przodu. Wyszło coś w rodzaju trójskoku z miejsca. Zdążył jeszcze pomyśleć: żeby tylko nie zerwać ścięgien! Stwardniałe powietrze uderzyło w twarz.
Zielona portiera.
Cywil z lewej patrzy w bok, szyja odkryta. Kantem dłoni.
Cywil z prawej prawdopodobnie mruga. Nieruchome powieki opuszczone do połowy. Z wierzchu w ciemię i do windy.
W windzie ciemno. Gdzie przycisk? Massaraksz, gdzie ten przycisk?
Wolno, dudniąco załomotał automat i od razu drugi. No cóż, doskonała reakcja. Tu-tut… Tu-tut… Tu-tut… Ale to na razie w drzwi, w to miejsce gdzie mnie zobaczyli. Nie pojęli jeszcze, co się właściwie stało. Zwykły odruch.
Przycisk!
W poprzek portiery skośnie, z góry na dół przesuwa się cień. To pada któryś z cywilów.
Massaraksz, jest! W najwidoczniejszym miejscu…
Nacisnął guzik i kabina ruszyła w dół. Winda była pospieszna i poruszała się dosyć szybko. Zabolała noga odskoczna. Czyżby jednak naderwał?… Zresztą teraz to już nie jest ważne… Massaraksz, przecież się przebiłem!
Kabina zatrzymał się, Maksym wyskoczył i natychmiast w szybie zahuczało, zabrzęczało, poleciały drzazgi. Z góry w dach kabiny strzelano z trzech luf. Dobra, dobra, strzelajcie… Zaraz zrozumiecie, że nie trzeba strzelać, że należy podciągnąć windę z powrotem i zjechać nią na dół…
Rozejrzał się. Massaraksz, znowu nie tak!… Trzy wejścia zamiast jednego. Trzy zupełnie jednakowe tunele… Aha, po prostu generatory czynne na przemian. Jeden pracuje, dwa w konserwacji. Który teraz działa? Tak. Chyba ten…
Rzucił się do środkowego tunelu. Za plecami ryknęła winda. Nie, nie, nie, już za późno… Nie zdążycie, nie ta szybkość… Chociaż tunel, prawdę mówiąc, długi, a noga boli… No, jest zakręt, teraz mi już nic nie możecie zrobić… Dobiegł do generatorów pomrukujących basowo na stalowej płycie, zatrzymał się i kilka sekund odpoczywał z opuszczonymi rękami. No tak, trzy czwarte roboty już zrobiłem. Nawet siedem ósmych. Pozostał drobiazg, połowa jednej trzydziestej czwartej… Teraz oni zjadą windą, wejdą do tunelu, nic pewnie nie wiedzą i promieniowanie depresyjne pogoni ich z powrotem. Co się jeszcze może stać? Rzucą do korytarza granat gazowy. Wątpliwe, skąd by go wzięli? Ale alarm pewnie już podnieśli. Płomienni mogliby oczywiście wyłączyć barierę depresyjną, ale nie, nie zdecydują się na to. Nie zdecydują się i nie zdążą. Muszą przecież zebrać się w piątkę, z pięcioma kluczami, naradzić się i zorientować, czy to przypadkiem nie jest sprawka któregoś z nich, czy to nie prowokacja. No bo rzeczywiście, kto mógłby przeniknąć tutaj, za barierę promienistą? Wędrowiec, jeżeli w tajemnicy wynalazł ochronę? Zatrzymałoby go tych sześciu z automatami. Nikt więc na całym świecie nie zdoła tu dotrzeć, a dopóki oni będą się kłócić, wyjaśniać i radzić, ja zakończę całą robotę.
W tunelu za rogiem załomotały w ciemności automaty. Bardzo proszę. Nie zabraniam. Pochylił się nad urządzeniem rozdzielczym, ostrożnie zdjął osłonę i rzucił do kąta. No tak… Skrajny prymityw. Całe szczęście, że domyśliłem się, aby poczytać trochę na temat tutejszej elektroniki. Wsunął palce między przewody. A gdybym się nie domyślił? Gdyby Wędrowiec przyjechał przedwczoraj? Tak jest, moi panowie. Massaraksz, ależ tu prąd kopie! Tak, moi panowie, znalazłbym się w sytuacji embriomechanika, który musi natychmiast zorientować się w konstrukcji… Nawet nie wiem czego. Maszyny parowej? Embriomechanik by się zorientował… No jak, embriomechaniku, zorientowałbyś się? Wątpię. Massaraksz, czemu tu oni niczego nie izolują?… Aha, tu jesteś… No, z Bogiem, jak mawia pan prokurator generalny!
Usiadł wprost na podłodze przed tablicą rozdzielczą i wytarł grzbietem dłoni pot z czoła. Robota została wykonana. Potężne uderzenie pola magnetycznego runęło na cały kraj, od Zarzecza aż do granicy chontyjskiej.
Automaty za węgłem przestały strzelać. Panowie oficerowie znajdowali się w depresji. Zaraz zobaczymy, jak wyglądają panowie oficerowie w depresji.
Pan prokurator generalny po raz pierwszy w życiu cieszył się z nawały promienistej. Nie chcę więcej tego typa oglądać!
Płomienni Chorążowie nie zdołali się zorientować ani naradzić i też zwijają się z bólu. Wyciągnęli kopyta, jak mawiał pan rotmistrz Czaczu. Pan rotmistrz Czaczu też jest w głębokiej depresji, co mnie w najwyższym stopniu zachwyca.
Zef z chłopcami też leży. Wybaczcie, chłopcy, ale tak trzeba.
Wędrowiec! Jak to cudownie: straszliwy Wędrowiec również wyciągnął kopyta i rozłożył na podłodze swoje ogromne uszy, największe uszy w kraju. Może go już zresztą trzepnęli. To byłoby jeszcze lepsze.
Rada, moja maleńka, biedna Rada leży w depresji. To nic, kochana, to pewnie nie boli i w ogóle niedługo się skończy.
Dzik.
Poderwał się. Ile czasu minęło? Pomknął tunelem do wyjścia. Dzik oczywiście także leży, ale jeżeli usłyszał strzelaninę, nerwy mogły mu odmówić posłuszeństwa. To wprawdzie w najwyższym stopniu wątpliwe, aby Dzik zaczął histeryzować, ale kto wie!…
Pobiegł do windy. Po drodze zatrzymał się na sekundę, aby przyjrzeć się panom oficerom w depresji. Widok był bardzo nieprzyjemny: wszyscy trzej porzucili automaty i łkali, nie mając siły wytrzeć łez i zasmarkanych nosów. Dobrze, dobrze, popłaczcie sobie. Popłaczcie nad moim Gajem, nad Kotką, nad Gelem, nad moim Leśnikiem… Pewnieście nie płakali od dzieciństwa, a już na pewno nie płakaliście nad tymi, których mordowaliście. Popłaczcie więc chociaż przed własną śmiercią…
Winda błyskawicznie wyniosła go na powierzchnię. Amfilada pokoi była zatłoczona: oficerowie, żołnierze, kaprale, legioniści, cywile… Wszyscy uzbrojeni, wszyscy siedzą lub leżą, wszyscy okropnie smutni; niektórzy głośno płaczą, jeden mamrocze coś, trzęsie głową, bije się pięściami w pierś, ten się zastrzelił… Massaraksz, straszna rzecz to Czarne Promieniowanie, nie na darmo Płomienni chowali je na czarny dzień.
Wybiegł do hallu przeskakując przez bezsilnie tarzających się ludzi, niemal stoczył się po schodach, stanął przy swoim samochodzie i odetchnął z ulgą. Dzikowi nerwy nie odmówiły posłuszeństwa. Stary konspirator leżał na przednim siedzeniu. Oczy miał zamknięte.
Maksym wydobył z bagażnika bombę, rozpakował ją z papieru, ostrożnie wsunął pod ramię i bez pośpiechu wrócił do windy. Pieczołowicie sprawdził zapalnik, włączył mechanizm zegarowy, umieścił bombę w kabinie i nacisnął guzik. Kabina pomknęła w dół, unosząc w podziemie ogniste jezioro, które wyrwie się na wolność za dziesięć minut. Ściślej mówiąc za dziesięć minut i kilkanaście sekund…
Pobiegł z powrotem.
W samochodzie posadził Dzika możliwie prosto, usiadł za kierownicą i wyjechał z parkingu. Szary budynek zwisał nad nim bezsensowną, ciężką skazaną na zagładę bryłą wypełnioną do granic możliwości skazanymi na zagładę ludźmi, niezdolnymi ani się poruszyć, ani zrozumieć, co się z nimi dzieje.
To było rojowisko, potworne wężowe gniazdo zatłoczone najokropniejszym paskudztwem. Te bydlęta zostały zebrane po to, aby zamienić w bydło wszystkich, których dosięgną obrzydliwe zaklęcia radia, trucizna telewizji i promieniowania wież. Wszyscy są tam wrogami i nikt z nich nawet na moment nie zawahałby się posiekać kulami, wydać, ukrzyżować mnie, Dzika, Zefa, Radę, wszystkich moich bliskich i kochanych… A jednak dobrze się stało, że dopiero teraz to sobie uświadomiłem. Przedtem taka myśl by mi przeszkodziła. Od razu przypomniałbym sobie Rybę… A cóż Ryba? — pomyślał. — Co o niej wiem? Że uczyła mnie języka i słała moje łóżko?… No, no, zostaw Rybę w spokoju, przecież doskonale wiesz, że nie chodzi wyłącznie o Rybę. Chodzi o to, że od dziś zaczynasz walczyć na serio, na śmierć i życie, tak samo jak tutaj walczą wszyscy; że będziesz musiał walczyć z tłuszczą, z zacietrzewioną tłuszczą ogłupioną promieniowaniem; ze sprytnymi, chytrymi, ciemnymi durniami, którzy tym promieniowaniem kierowali; z pełnymi dobrych chęci durniami, którzy przy pomocy tego promieniowania chcieliby zmienić złośliwe, rozwydrzone marionetki w marionetki rzewne, quasi dobre… Oni wszyscy będą starali się zabić ciebie, twoich przyjaciół i twoją sprawę, bo — zapamiętaj to dobrze, zapamiętaj na całe życie! — w tym świecie jest to jedyny sposób przekonywania oponentów…
Tak — pomyślał. — To, co teraz zrobiłem, nosi tutaj nazwę bohaterstwa. Dzik dożył do tego dnia. W ten dzień, jak w piękną bajkę wierzyli Leśnik, Kotka, Zielony, Gel Ketszef, mój Gaj i dziesiątki, setki, tysiące ludzi, których nigdy nie widziałem… A jednak jest mi źle i jeżeli chcę, aby mi nadal wierzyli i szli za mną, to nigdy i nikomu nie powinienem się przyznać, że najciężej mi było nie wtedy, kiedy biegłem pod kule, lecz teraz, kiedy jeszcze czas wrócić i rozbroić minę, a ja zamiast tego pędzę samochodem jak najdalej od przeklętego miejsca…
Pędził prostą autostradą, tą samą, po której pół roku temu Fank wiózł go swoją luksusową limuzyną wyprzedzając kolumnę opancerzonych transporterów, pędził, aby przekazać z rąk do rąk Wędrowcowi… Teraz wiem, dlaczego… Czyżby on już wtedy wiedział, że jestem odporny na promieniowanie, że niczego nie rozumiem i że zatańczę, jak mi zagra? Wygląda na to, że wiedział. Wiedział, przeklęty Wędrowiec! To znaczy, że rzeczywiście jest diabłem, najstraszliwszym człowiekiem w kraju, a może nawet na całej planecie. „On wszystko wie” — powiedział prokurator generalny bojaźliwie zezując na boki… No nie, nie wszystko. Wykiwałeś Wędrowca, Mak. Wygrałeś z diabłem. A teraz musisz go dobić, póki nie jest za późno, zanim się jeszcze nie ocknął… Może go zresztą już dobili na progu własnego legowiska?… Och, nie wierzę w to, nie wierzę, to dla naszych chłopców zbyt trudne, Bąbel miał dwudziestu czterech pociotków z karabinami maszynowymi… Massaraksz! Tak jest, nie wiem, jak się robi rewolucję. Niczego nie przygotowałem, prawie nie mam ludzi, szeregowi konspiratorzy mnie nie znają, a sztab będzie przeciwko mnie… Nie zdążyłem nawet uprzedzić Generała na katordze, aby gotów był poderwać politycznych i pędzić z nimi tutaj. Ale bez względu na sytuację powinienem wykończyć Wędrowca. Muszę wykończyć Wędrowca i przetrzymać kilka godzin, zanim cały legion i armia nie zwalą się od głodu promienistego. Nikt z nich przecież nic nie wie o głodzie promienistym, nawet Wędrowiec pewnie nie wie. Skąd zresztą mają wiedzieć, przecież w tym kraju tylko ja wywoziłem biednego Gaja poza granice pola.
Na szosie było pełno samochodów. Wszystkie stały byle jak: w poprzek, na skos, z kołami w rowach. Zmiażdżeni depresją kierowcy i pasażerowie siedzieli na stopniach, zwisali bezsilnie z siedzeń, poniewierali się w otępieniu na poboczach. Wszystko to przeszkadzało w jeździe, bo ciągle trzeba było przyhamowywać, wymijać, objeżdżać i Maksym nie od razu zauważył, że z przeciwka, od strony miasta, również wymijając i objeżdżając, ale prawie wcale nie hamując zbliża się płaski, jaskrawożółty samochód rządowy.
Spotkali się na stosunkowo pustym odcinku drogi i przeskoczyli obok siebie o mało się nie zderzając. Maksym zdołał jednak zauważyć nagą czaszkę, okrągłe zielone oczy i ogromne, odstające uszy. Na ten widok aż cały się skurczył, bo wszystko się rozsypywało… Wędrowiec! Massaraksz! Cały kraj leży w depresji, wszystkie wyrodki są nieprzytomne, a ten diabeł znowu wykręcił się sianem!… To znaczy, że jednak wymyślił swoją ochronę. A broni nie ma! Maksym spojrzał w lusterko: długi, żółty samochód zawracał. No cóż, trzeba będzie obyć się bez broni. Tym razem nie będę miał wyrzutów sumienia… Nacisnął akcelerator. Szybciej, szybciej!… No, kochany, jeszcze!… Żółta, płaska maska zbliżała się, rosła, już widać zielone, uważne oczy nad kierownicą… No, Mak!
Maksym zaparł się, jedną ręką osłonił Dzika i z całej siły nadepnął na pedał hamulca.
W rozdzierającym wyciu i jazgocie hamulców żółta maska ze zgrzytem i chrzęstem wbiła mu się w bagażnik i składając się w harmonijkę wypiętrzyła się do góry. Posypały się szyby. Maksym wybił nogą drzwi i wypadł na zewnątrz. Potłukł się okropnie. Ból świdrował w pięcie, w rozbitym kolanie, w obtartej ręce, ale natychmiast o nim zapomniał, bo Wędrowiec już przed nim stał. To było nieprawdopodobne, lecz prawdziwe. Diabeł! Długi, chudy, groźny diabeł z ręką uniesioną do ciosu…
Maksym rzucił się nań, wkładając w ten skok wszystkie siły, jakie mu jeszcze zostały. Chybił! I straszne uderzenie w ciemię… Świat pochylił się, zachybotał, o mało nie upadł, wyprostował się jednak, a Wędrowiec znów sterczał przed oczami, znów naga czaszka, uważne zielone oczy i ręka podniesiona do ciosu… Stój w miejscu, zrób unik, on chybi… Aha!… Gdzie to on patrzy?… No, mnie na to nie weźmiesz… Wędrowiec ze znieruchomiałą twarzą zagapił się na coś ponad głową Maksyma. Maksym rzucił się więc do przodu i tym razem trafił. Długi, czarny człowiek złożył się niczym scyzoryk i upadł na asfalt. Wówczas Maksym obejrzał się do tyłu.
Szary prostopadłościan Centrum był z tego miejsca doskonale widoczny. Nie był już zresztą prostopadłościanem. Spłaszczał się w oczach, rozpływał i zapadł w głąb samego siebie. Nad nim unosił się słup drżącego, rozpalonego powietrza, pary i dymu. Coś oślepiająco białego, parzącego nawet z tej odległości, filuternie mrugało spoza długich, pionowych szczelin i otworów okiennych… Dobra, tam wszystko jest w porządku… Maksym triumfalnie obrócił się ku Wędrowcowi. Diabeł leżał na boku i obejmował brzuch długimi rękami. Ze zdemolowanego samochodziku wysunął się Dzik. Wiercił się tam i szamotał, próbując wydostać się na zewnątrz. Maksym podszedł do Wędrowca i pochylił się nad nim. Zastanawiał się, jak uderzyć, aby skończyć za jednym zamachem. Massaraksz, przeklęta ręka nie chce się podnieść na leżącego. Wtedy Wędrowiec rozlepił powieki i powiedział zduszonym głosem:
— Dumkopf! Rotznase!
Maksym nie od razu zrozumiał, a kiedy zrozumiał, nogi się pod nim ugięły.
— Idiota…
— Smarkacz…
— Idiota…
— Smarkacz…
Potem z szarej, dudniącej pustki dobiegł głos Dzika:
— Niech pan się odsunie, Mak. Mam pistolet.
Maksym nie patrząc chwycił go za rękę.
Wędrowiec z trudem usiadł nadal trzymając się za brzuch.
— Szszszczeniak… — wysyczał. — Nie stój jak słup. Szukaj jakiegoś samochodu… Szybko, szybko…
Maksym tępo rozejrzał się dokoła. Szosa ożywała. Centrum już nie istniało, zmieniło się w kałużę roztopionego metalu, w parę, w odór; wieże nie pracowały, marionetki przestały być marionetkami. Oszołomieni ludzie przychodzili do siebie, rozglądali się chmurnie dokoła, dreptali wokół swoich samochodów i starali się pojąć, co im się przydarzyło, jak się znaleźli na tej drodze i co robić dalej.
— Kim pan jest? — zapytał Dzik.
— Nie pański interes! — powiedział Wędrowiec po niemiecku. Wszystko go bolało, stękał i tracił oddech.
— Nie rozumiem — powiedział Dzik unosząc lufę pistoletu.
— Kammerer! — wykrzyknął Wędrowiec. — Zamknijcie gębę swojemu terroryście… I szukajcie samochodu…
— Jakiego samochodu? — zapytał Maksym bezradnie.
— Massaraksz… — syknął Wędrowiec. Jakoś się podniósł i ciągle jeszcze skurczony, z dłońmi przyciśniętymi do brzucha podszedł chwiejnym krokiem do samochodu Maksyma i wtłoczył się do środka. — Siadajcie! Szybko! — powiedział już zza kierownicy. Potem obejrzał się przez ramię na zabarwiony płomieniem słup dymu. — Co pan tam podrzucił? — zapytał beznadziejnym tonem.
— Minę termitową.
— Do piwnicy czy do hallu?
— Do piwnicy — powiedział Maksym.
Wędrowiec jęknął, posiedział chwilę z odrzucona do tyłu głową, a potem uruchomił silnik. Samochód zatrząsł się i zabrzęczał.
— Wsiadajcie wreszcie! — wrzasnął.
— Kto to jest? — zapytał Dzik. Chontyjczyk?
Maksym pokręcił głową, gwałtownym szarpnięciem otworzył zaklinowane tylne drzwiczki i powiedział do niego: „Proszę!”, sam natomiast obszedł samochód dokoła i usiadł obok Wędrowca. Małolitrażówka szarpnęła, coś w niej zapiszczało, trzasnęło, ale jednak potoczyła się po szosie zabawnie kołysząc się na boki, brzęcząc obluzowanymi drzwiami i głośno strzelając tłumikiem.
— Co pan teraz zamierza robić? — zapytał Wędrowiec.
— Chwileczkę… — poprosił Maksym. — Niech pan przynajmniej powie, kim pan jest?
— Jestem pracownikiem Bezpieczeństwa Galaktycznego — powiedział Wędrowiec z goryczą w głosie. — Siedzimy tu już od pięciu lat. Przygotowujemy ratunek dla tej nieszczęsnej planety. Przygotowujemy starannie, pieczołowicie, z uwzględnieniem wszystkich możliwych następstw. Wszystkich, rozumie pan? A pan kim jest? Kto panu dał prawo wtrącać się w nie swoje sprawy, mieszać nam szyki, wysadzać w powietrze, strzelać?… Kim pan jest, powtarzam?
— Nie wiedziałem… — powiedział Maksym zgaszonym głosem. — Skąd niby miałem wiedzieć?
— Tak, oczywiście, pan niczego nie wiedział. Ale wiedział pan przecież, iż samodzielna interwencja jest zakazana! Wszyscy członkowie GOZ-u to wiedzą… Powinien wiedzieć i pan. Na Ziemi matka szaleje z rozpaczy, jakieś pannice codziennie dzwonią… Co pan zamierzał robić dalej?
— Zastrzelić pana.
— Cooo?
Samochód zarzucił.
— Tak — powiedział pokornie Maksym. — A co mi innego pozostało? Powiedziano mi, że pan jest tu największym złoczyńcą i… — Umilkł zmieszany.
Wędrowiec zerknął na niego z ukosa swym zielonym okiem.
— I w to nietrudno było uwierzyć, tak?
— Tak — odparł Maksym.
— No dobrze. A co dalej?
— Dalej powinna zacząć się rewolucja.
— A to niby dlaczego?
— Przecież Centrum zostało zniszczone, promieniowania już nie ma.
— No i co z tego?
— Teraz oni od razu zrozumieją, że są uciskani, że mają okropne życie i powstaną…
— Kiedy powstaną? — spytał Wędrowiec smutnym głosem. — Kto powstanie? Płomienni Chorążowie żyją i cieszą się doskonałym zdrowiem. Legion jest nie tknięty, armia zmobilizowana, w kraju panuje stan wojenny… Na co pan liczył?
Maksym przygryzł wargi. Można oczywiście wyłożyć temu zasępionemu potworowi swoje plany, perspektywy i tak dalej, ale co to da? Przecież nic nie jest gotowe, przecież wszystko wyszło nie tak, jak trzeba…
— Liczyć będą oni sami. — Wskazał przez ramię na Dzika. — Niech na przykład ten człowiek zajmie się tym. Moim obowiązkiem było dać im tę możliwość.
— Pańskim obowiązkiem… — wymamrotał Wędrowiec. — Pańskim obowiązkiem było siedzieć gdzieś w kąciku i czekać, aż pana dopadnę.
— Pewnie ma pan rację — powiedział Maksym. — Następnym razem wezmę to pod uwagę…
— Dziś pan odleci na Ziemię — powiedział twardo Wędrowiec.
— Ani mi się śni! — zaoponował Maksym.
— Dziś pan wróci na Ziemię! — powtórzył Wędrowiec podniesionym głosem. - — Mam dość kłopotów i bez pana. Proszę zabrać swoją Radę i zmykać.
— Rada jest u pana? — zapytał szybko Maksym.
— Tak. Od dawna. Żywa i zdrowa, proszę się nie martwić.
Samochód wjechał do miasta. Na głównej ulicy huczał, dymił i mrowił się gigantyczny zator. Wędrowiec skręcił w boczną uliczkę i pojechał przez dzielnicę slumsów. Tam wszystko było martwe. Na rogach sterczeli jak słupy funkcjonariusze żandarmerii polowej z rękami założonymi do tyłu i w hełmach na głowach… Tak, tu zareagowano bardzo szybko! Ogólny alarm i wszyscy znaleźli się na swoich miejscach. Zaraz po tym, jak tylko ocknęli się z depresji. Może nie należało od razu wysadzać? Może trzeba było działać zgodnie z planem prokuratora? Nie, massaraksz, nie! Niech wszystko idzie swoim trybem. Niech on na mnie niepotrzebnie nie krzyczy. Niech oni sami zorientują się w sytuacji, a zorientują się na pewno, jak tylko rozjaśni się im w głowach. Wędrowiec znów wyjechał na magistralę. Dzik delikatnie poklepał go po ramieniu lufą pistoletu.
— Proszę mnie z łaski swojej wysadzić. O tutaj. Tam stoi grupka ludzi…
Obok kiosku z gazetami stała piątka mężczyzn z rękami głęboko wbitymi w kieszenie płaszczy. Poza nimi na chodnikach nikogo nie było, najwidoczniej nawała promieniowania depresyjnego wystraszyła ludzi, którzy pochowali się w mieszkaniach.
— A co pan zamierza robić? — zapytał Wędrowiec zwalniając.
— Odetchnąć świeżym powietrzem — odparł Dzik. — Dziś mamy wyjątkowo piękną pogodę.
— To jest nasz człowiek — powiedział Maksym. (Wędrowiec okropnie wyszczerzył zęby.) — Przy nim można mówić wszystko.
Samochód zatrzymał się przy krawężniku. Ludzie w płaszczach ostrożnie cofnęli się za kiosk i stamtąd czujnie ich obserwowali.
— Nasz… — powtórzył Dzik. — To znaczy czyj?
Maksym nie wiedząc co odpowiedzieć popatrzył na Wędrowca. Wędrowiec ani myślał mu pomagać.
— Zresztą dobrze — powiedział Dzik. — Panu wierzę. Teraz zajmiemy się sztabem. Uważam, że trzeba zacząć od sztabu. Wie pan, o czym mówię. Tam są ludzie, których trzeba zlikwidować, zanim przejmą kontrolę nad ruchem.
— Dobra myśl — burknął nagle Wędrowiec. — A propos, zdaje się, że pana poznałem. Tik Fesku, pseudo Dzik. Mam rację?
— Całkowitą — powiedział uprzejmie Dzik. Potem zwrócił się do Maksyma: — A pan zajmie się Chorążymi. To trudne zadanie, ale akurat dla pana. Gdzie pana szukać?
— Niech pan poczeka — powiedział Maksym. — O mało nie zapomniałem. Za kilka godzin cały kraj zwali się z nóg z głodu promienistego. Wszyscy będą całkowicie bezradni…
— Wszyscy? — zapytał Dzik z powątpiewaniem.
— Wszyscy oprócz wyrodków… Ten czas, te kilka dni trzeba wykorzystać.
Dzik chwilę myślał z uniesionymi brwiami.
— No cóż, doskonale — powiedział. — Jeżeli to prawda… Zresztą będziemy się zajmować właśnie wyrodkami. Ale będę o tym pamiętał. Gdzie więc mam pana szukać?
Maksym nie zdążył odpowiedzieć.
— Na dawnym miejscu — powiedział Wędrowiec. — Ten sam numer telefonu. Proszę jeszcze posłuchać. Niech pan tworzy swój komitet. Odbudowujcie organizację, którą mieliście za czasów imperium. Kilku waszych ludzi pracuje u mnie w laboratorium… Massaraksz! — syknął nagle. — Nie ma czasu, potrzebnych ludzi też pod ręką nie ma. Niech cię diabli wezmą, Mak!
— Najważniejsze — powiedział Dzik kładąc Maksymowi rękę na ramieniu — że nie ma już Centrum. Zuch z pana, Mak. Dziękuję… — Uścisnął Maksymowi ramię i niezręcznie wymachując protezą zaczął gramolić się z samochodu. Potem nagle wybuchnął: — Boże! — powiedział stojąc obok samochodu z zamkniętymi oczami. — Czy go już rzeczywiście nie ma? To przecież… To…
— Niech pan zatrzaśnie drzwi — powiedział Wędrowiec.
Samochód gwałtownie skoczył do przodu. Maksym obejrzał się. Dzik stał pośrodku ludzi w szarych płaszczach i coś mówił, wymachując ręką z pistoletem. Ludzie stali nieruchomo. Jeszcze nie zrozumieli. Albo nie uwierzyli.
Ulica była pusta. Tylko z przeciwka toczyły się transportery z legionistami, a daleko w przodzie, przy zakręcie w stronę Departamentu Badań Specjalnych stały już w poprzek jezdni samochody i przebiegały figurki w czarnych mundurach. Nagle w kolumnie opancerzonych transporterów pojawił się do obrzydliwości znajomy kształt jaskrawopomarańczowego wozu patrolowego z teleskopową anteną na dachu.
— Massaraksz… — wymamrotał Maksym. — Zupełnie zapomniałem o tym świństwie!
— O wielu rzeczach zapomniałeś — powiedział Wędrowiec. — Zapomniałeś o ruchomych emiterach, zapomniałeś o Imperium Wyspowym, zapomniałeś o gospodarce… Czy wiesz, że w kraju szaleje inflacja? Czy ty w ogóle wiesz, co to jest inflacja? Czy wiesz, że zbliża się głód, bo ziemia nie rodzi?… Czy wiesz, że nie zdążyliśmy zgromadzić zapasów żywności i lekarstw? Czy wiesz, że twój głód promienisty w jednej piątej przypadków prowadzi do schizofrenii? — Wytarł dłonią potężne, wysokie czoło. — Potrzebujemy lekarzy… Dwunastu tysięcy lekarzy. Potrzebujemy syntetyzatorów białkowych. Musimy zdezaktywować sto milionów hektarów skażonej gleby… Na początek! Musimy zahamować degenerację biosfery… Massaraksz, potrzebujemy chociażby jednego Ziemianina na Wyspach, w admiralicji tego szalonego zbrodniarza. Nikt nie może się tam utrzymać, nikt z naszych nie może stamtąd chociażby wrócić i opowiedzieć, co się tam właściwie dzieje.
Maksym milczał. Podjechali do samochodów tarasujących drogę. Śniady, krępy oficer w dziwnie znajomy sposób wymachując ręką podszedł do nich i kraczącym głosem zażądał dokumentów. Wędrowiec zirytowanym, niecierpliwym gestem podetknął mu pod nos błyszczący żeton. Oficer ponuro zasalutował i spojrzał na Maksyma. To był rotmistrz… Nie, teraz już brygadier Legionu Bojowego Czaczu. Oczy mu się rozszerzyły.
— Czy ten człowiek jest z panem, ekscelencjo? — zapytał.
— Tak. Proszę natychmiast zarządzić, aby mnie przepuszczono.
— Proszę mi wybaczyć, ekscelencjo, ale ten młody człowiek…
— Natychmiast przepuścić! — huknął Wędrowiec.
Brygadier znów ponuro zasalutował, obrócił się na obcasach i machnął ręką. Jedna z ciężarówek odjechała i Wędrowiec rzucił samochód w powstałą w ten sposób lukę.
— Tak to wygląda — powiedział. — A ty myślałeś, że szast prast i po wszystkim… Trzepnąć Wędrowca, powiesić Płomiennych, rozpędzić tchórzy i faszystów ze sztabu i koniec rewolucji…
— Nigdy tak nie myślałem — powiedział Maksym. Poczuł się bardzo nieszczęśliwym, zmiażdżonym, bezradnym i bezdennie głupim chłopaczkiem.
Wędrowiec zerknął nań z ukosa i smętnie się uśmiechnął. Maksym pojął nagle, że to nie żaden Wędrowiec, nie potwór i nie diabeł. Obok niego siedział bardzo już niemłody, bardzo dobry i bardzo wrażliwy człowiek przygnieciony ciężarem wielkiej odpowiedzialności, znużony swoją maską wyrafinowanego mordercy i ogromnie zmartwiony, że zniweczono mu starannie opracowany plan i że w dodatku dokonał tego rodak, Ziemianin.
— Wymknąłeś mi się — powiedział zmęczonym głosem. — Przegapiłem cię, nie doceniłem. Taki sobie, myślałem, chłoptyś. Szkoda go, wpadł jak śliwka w kompot… — Znów się uśmiechnął. Szybkie jednak chłopaki latają w tym GOZ— ie…
— Niech się pan nie zadręcza — powiedział Maksym. — Ja miałbym do tego większe powody… Przepraszam, jak się pan nazywa?
— Rudolf.
— Tak… Ja się nie zadręczam, Rudolfie. Nawet nie mam zamiaru pracować. Robić rewolucję.
— Lepiej zbieraj się do domu! — poradził Wędrowiec.
— Jestem w domu! — powiedział Maksym niecierpliwie. — Nie mówmy o tym więcej. Interesują mnie ruchome emitery. Co z nimi można zrobić?
— Z nimi nic nie trzeba robić — odpowiedział Wędrowiec. — Pomyśl lepiej, co robić z inflacją.
— Pytałem o emitery — powiedział Maksym.
Wędrowiec westchnął.
— Emitery są zasilane z akumulatorów — wyjaśnił. — Te zaś specjalne akumulatory można naładować tylko u mnie w departamencie. Za trzy dni zdechną… Ale za miesiąc ma się rozpocząć inwazja… Zwykle udawało się nam zbijać łodzie podwodne z kursu i do wybrzeża docierały tylko pojedyncze sztuki. A teraz przygotowują ogromną flotyllę. Liczyłem na promieniowanie depresyjne, teraz trzeba będzie je po prostu topić. — Zamilkł na chwilę. — Mówisz, że jesteś w domu. Powiedzmy. Czym więc konkretnie zamierzasz się zająć?
Podjechali do departamentu. Ciężkie wrota były szczelnie zamknięte, w kamiennym ogrodzeniu czerniały strzelnice, których uprzednio nie było. Departament upodobnił się do twierdzy gotowej odeprzeć oblężenie. W pobliżu pawiloniku stało trzech mężczyzn i ruda broda Zefa płonęła wśród zieleni niczym egzotyczny kwiat.
— Nie wiem — powiedział Maksym. — Będę robił wszystko to, co mi polecą fachowcy. Jeżeli zajdzie potrzeba, zajmę się inflacją. Jeśli zajdzie konieczność, będę topił łodzie podwodne… Ale swoje naczelne zadanie znam dokładnie: dopóki żyję, nie dopuścić, aby ktokolwiek zbudował tu jeszcze jedno Centrum… Nawet w najlepszych zamiarach.
Wędrowiec milczał, brama była już zupełnie blisko. Zef przedarł się przez żywopłot i wyszedł na drogę. Z ramienia zwisał mu automat i z daleka było widać, że Zef jest wściekły, niczego nie rozumie i zaraz ze straszliwymi przekleństwami zażąda wyjaśnień, czemu go, massaraksz, oderwano od pracy, zawrócono głowę Wędrowcem i kazano jak smarkaczowi przez blisko dwie godziny sterczeć wśród kwiatów.
Komarowo — Leningrad 1967–1968
K O N I E C