Gaj przebrał się w piżamę, powiesił mundur do szafy i obrócił się do Maksyma. Kandydat Sym siedział na łóżku polowym, które mu Rada postawiła w wolnym kącie, jeden but zdjął i trzymał w ręku, a do drugiego jeszcze się nie zabrał. Wzrok miał wbity w ścianę, usta półotwarte. Gaj podkradł się z boku, pstryknął go w nosi i jak zwykle chybił, bo w ostatniej chwili Mak zrobił unik głową.
— O czym tak myślisz? — zapytał figlarnie Gaj. — Żałujesz, że Rady nie ma? Tu ci się, bracie, nie powiodło, ona dziś pracuje na popołudniowej zmianie.
Mak słabo się uśmiechną i zaczął ściągać drugi but.
— Dlaczego nie ma? — powiedział nieuważnie. — Mnie nie oszukasz. — Znów znieruchomiał. — Gaj — powiedział — zawsze mi mówiłeś, że oni to robią za pieniądze…
— Kto? Wyrodki?
— Tak. Często o tym mówiłeś i mnie, i chłopakom… Płatni agenci Chontii… Porucznik też ciągle to powtarza, codziennie to samo.
— A jakże inaczej? — powiedział Gaj. Pomyślał, że Makowi znów chodzi o monotonne powtarzanie znanych rzeczy. — Ty jednak jesteś dziwak, Mak. Skąd mamy brać nowe słowa, skoro wszystko pozostaje po staremu? Wyrodki, jak byli wyrodkami, tak wyrodkami zostali. Dostali pieniądze od wroga i nadal dostają. W zeszłym roku na przykład nakryliśmy pewne towarzystwo za miastem. W piwnicy mieli pełne worki pieniędzy. Skąd uczciwy człowiek weźmie takie pieniądze? Przecież to nie byli przemysłowcy ani bankierzy…
Mak porządnie ustawił buty pod ścianą, wstał i zaczął rozpinać kombinezon.
— Gaj — powiedział — czy nie zdarzyło ci się kiedyś, że mówiono ci coś o człowieku, a ty spojrzałeś na niego i poczułeś: to niemożliwe. Pomyłka. Błąd.
— Zdarzało się — powiedział Gaj z nachmurzoną twarzą. — Ale jeżeli myślisz o wyrodkach…
— Tak. Właśnie o nich. Patrzyłem dziś na nich i myślałem sobie: ludzie jak ludzie, lepsi i gorsi, odważni i tchórzliwi, ale wcale nie bestie, jak wy wszyscy uważacie… Poczekaj, nie przerywaj. Nie wiem też, czy szkodzą, czy nie szkodzą, to znaczy sądząc ze wszystkiego szkodzą, ale nie wierzę, aby byli przekupieni.
— Jak to, nie wierzysz?! — spytał Gaj, chmurząc się jeszcze bardziej. — No, powiedzmy, mnie możesz nie wierzyć, bo któż to jestem ja. Ale panu rotmistrzowi? Brygadierowi?
Maksym zrzucił kombinezon, podszedł do okna i zaczął wyglądać na ulicę z czołem przyciśniętym do szyby i obiema rękami na ramie.
— Dlaczego zaraz kłamią — powiedział wreszcie. — A może po prostu się mylą?
— Mylą się… — powtórzył ze zdumieniem Gaj patrząc na jego nagie plecy. — Kto się myli? Pan brygadier?! — No dobrze — powiedział Mak odwracając się ku niemu. — Przecież nie mówimy teraz o brygadierze. Rozmawiamy o wyrodkach. Weźmy na przykład ciebie… Umrzesz za swoją sprawę, jeśli zajdzie potrzeba?
— Umrę —powiedział Gaj. — Ty też umrzesz.
— Racja! Umrzemy. Ale zginiemy za sprawę, nie za komiśniak przecież i nie za pieniądze. Dajcie mi nawet tysiąc milionów waszych papierków, to i tak nie zgodzę się dla nich narażać na niebezpieczeństwo, na śmierć!… Czyżbyś ty się zgodził?
Oczywiście, że nie — odpowiedział Gaj. — Ten dziwak Mak zawsze coś takiego wymyśli…
— No więc?
— Co?
— Jak to co?! — powiedział Maksym niecierpliwie. — Ty nie zgodzisz się umierać za pieniądze. A wyrodki się zgadzają? Co za brednie!…
— Ale to są wyrodki! — powiedział Gaj z przekonaniem. — Dlatego przecież są wyrodkami! Dla nich pieniądze są najważniejsze, dla nich nie ma nic świętego. Potrafią bez zmrużenia oka dziecko udusić, zdarzały się takie wypadki… Zrozum, że jeżeli człowiek stara się zniszczyć system OPB, to nie może być człowiekiem! To wyrafinowany morderca!
— Nie wiem, nie wiem — powiedział Maksym. — Dziś ich sądzono. Gdyby zdradzili kamratów, mogli zachować życie, wykpiliby się katorgą. A oni milczeli! To znaczy, że kamraci są dla nich ważniejsi niż pieniądze? Drożsi niż życie?
— To nie jest takie proste — zaproponował Gaj. — Oni wszyscy w myśl prawa zostają skazani na śmierć. Bez sądu, widziałeś przecież, jak się to odbywa.
Patrzył na Maka i widział, że przyjaciel się waha, jest zdezorientowany. Dobre ma serce, zielony jeszcze, nie rozumie, że z wrogiem trzeba postępować okrutnie. Rąbnąć by pięścią w stół, krzyknąć, żeby się zamknął, nie gadał niepotrzebnie, nie plótł, co ślina na język przyniesie, żeby słuchał starszych, zanim się sam we wszystkim nie nauczy rozeznawać. Ale przecież Mak to nie jakiś tępy ciemniak. Trzeba mu tylko porządnie wytłumaczyć, a sam zrozumie.
— Nie! — powiedział uparcie Mak. — Nie można nienawidzić za pieniądze. A oni nienawidzą… Tak nas nienawidzą, że nie wiedziałem, iż ludzie potrafią tak nienawidzić. Ty ich mniej nienawidzisz niż oni ciebie. Dlatego chciałbym wiedzieć za co?
— Posłuchaj — powiedział Gaj. — Wytłumaczę ci jeszcze raz. Po pierwsze, to są wyrodki. Oni w ogóle nienawidzą wszystkich normalnych ludzi. Oni z natury są złośliwi. Jak szczury. A w dodatku my im przeszkadzamy! Oni by chcieli zrobić swoją brudną robotę, dostać forsę i żyć jak pączki w maśle. A my im mówimy: nie, panowie, nie da rady! Więc co, może mają nas za to kochać?
— Jeżeli wszyscy są tacy zawzięci, to dlaczego ten… kamienicznik… nie jest zawzięty? Dlaczego go wypuszczono, jeżeli oni wszyscy są na obcym żołdzie?
Gaj roześmiał się.
— Kamienicznik to tchórz. Takich też jest pod dostatkiem. Nienawidzą nas, ale się boją. Wolą żyć z nami w przyjaźni. A zresztą to jest kamienicznik, bogaty człowiek, jego tak łatwo nie da się przekupić. To coś innego niż ten dentysta… Śmieszny jesteś, Mak, zupełnie jak dziecko! Ludzie nie bywają przecież jednakowi. Wyrodek też jest każdy inny.
— To już wiem — przerwał mu niecierpliwie Maksym. — Ale weźmy właśnie tego dentystę. Daję głowę, że nikt go nie przekupywał. Nie mogę tego dowieść, ja to czuję. To bardzo odważny i uczciwy człowiek.
— Wyrodek!
— Niech ci będzie wyrodek. Ale to bardzo odważny i porządny wyrodek. Widziałem jego bibliotekę. To wykształcony człowiek. On wie tysiąc razy więcej od ciebie i od porucznika. Dlaczego z nami walczy? Jeżeli nasza sprawa jest słuszna, dlaczego ten kulturalny, wykształcony człowiek nie może tego pojąć? Dlaczego u progu śmierci krzyczy nam w twarz, że jest z ludem, a przeciwko nam?
— Wykształcony wyrodek to wyrodek do kwadratu — powiedział Gaj pouczającym tonem. — Nienawidzi nas jako wyrodek, a wykształcenie pomaga mu tę nienawiść uzasadniać i rozpowszechniać… Wykształcenie, mój drogi, nie zawsze jest zaletą. To tak samo jak z automatem, zależy, w czyje ręce trafi…
— Wykształcenie jest zawsze zaletą — powiedział Mak z przekonaniem.
— Nic podobnego. Wolałbym, żeby wszyscy Chontyjczycy byli ciemni. Wówczas moglibyśmy przynajmniej żyć jak ludzie, a nie ciągle czekać na atak atomowy. Szybko byśmy ich uspokoili.
— Tak — powiedział Mak dziwnym tonem. — Uspokajać potrafimy. Okrucieństwa nam nie brak.
— Znów gadasz jak dziecko. Nie jesteśmy okrutni, to czasy są okrutne. Wolelibyśmy poprzestać na perswazji. Taniej by to wyniosło i obyłoby się bez rozlewu krwi. Ale co mamy robić, jeżeli ich nie można przekonać?
— To znaczy, że mają swoje przekonania? — przerwał mu Mak. — Wierzą w nie? A jeżeli mądry człowiek w coś wierzy, to co z tym mają wspólnego chontyjskie pieniądze?
Gajowi już się to wszystko znudziło. Chciał uciec się do ostatniego argumentu, zacytować wyjątek z Kodeksu Chorążych i skończyć wreszcie z tym głupim sporem, ale wtedy Maksym machnął ręką i zawołał:
— Rada! Obudź się! Panowie legioniści zgłodnieli i tęsknią za kobiecym towarzystwem!
Ku niebotycznemu zdumieniu Gaja zza parawanu dobiegł głos Rady:
— Już od dawna nie śpię. Wrzeszczycie, panowie legioniści, jak u siebie w koszarach.
— Dlaczego jesteś w domu? — huknął Gaj.
Rada wyszła zza parawanu otulając się szlafroczkiem.
— Zostałam zwolniona — oświadczyła. — Mama Taj zamknęła swój interes. Dostała spadek i wybiera się na wieś… Nie bój się, Gaj, obiecała polecić mnie w dobre miejsce. Mak, dlaczego wszystko porozrzucałeś? Powieś do szafy. Chłopcy, przecież prosiłam, żebyście nie chodzili po pokoju w butach! Gdzie twoje buty, Gaj?… Nakrywajcie do stołu, zaraz będzie obiad. Mak, ale schudłeś. Co oni tam z tobą wyprawiają?
— Dobra, dobra — powiedział Gaj. — Dawaj obiad.
Pokazała mu język i wyszła. Gaj spojrzał na Maka. Mak patrzył na nią swoim zwykłym, dobrym wzrokiem.
— Co, ładna dziewczyna? — spytał Gaj i przestraszył się — twarz Maka nagle skamieniała. — Co ci jest?
— Słuchaj — powiedział Mak. — Wszystko można robić. Nawet torturować pewnie można. Wy wiecie lepiej. Ale rozstrzeliwać kobiety… Męczyć je… — Chwycił swoje buty i wyszedł.
Gaj stęknął, gwałtownie podrapał się obiema rękami po głowie i zaczął nakrywać do stołu. Ta cała rozmowa zostawiła w nim jakiś nieprzyjemny osad. Jakieś rozdwojenie. Jasne, że Mak jeszcze jest zielony i w ogóle nie z tego świata. Ale jak to znowu wszystko sprytnie wywiódł! Logik, nic innego tylko wspaniały logik… Przecież przed chwilą plótł głupstwa, ale jak mu się one logicznie układały. Gaj musiał przyznać, że gdyby nie ta rozmowa, to pewnie by sam nigdy nie doszedł do prostej w gruncie rzeczy myśli: najważniejszą cechą wyrodków jest to, że są wyrodkami. Wystarczyło ich tej cechy pozbawić, aby wszystkie pozostałe oskarżenia pod ich adresem nie były funta kłaków warte. Chodzi o to, że oni są wyrodkami i nienawidzą wszystkiego, co normalne. To wystarczy i można obejść się bez chontyjskiego złota… A więc Chontyjczycy to też wyrodki? Tego nam nie mówili. A jeżeli nie wyrodki, to nasze wyrodki powinny ich nienawidzić tak samo jak nas… A, massaraksz! Do diabła z tą przeklętą logiką! Kiedy Mak wrócił, Gaj rzucił się na niego.
— Skąd wiedziałeś, że Rada jest w domu?
— Jak to skąd? Przecież to było jasne…
— A jeżeli to było jasne, to dlaczego, massaraksz, mnie nie uprzedziłeś? Dlaczego, massaraksz, pytlujesz przy postronnych? Trzydzieści trzy razy massaraksz!
Mak również się rozzłościł.
— Kto tu jest postronny, massaraksz? Rada? Przecież wy wszyscy, razem ze swoim rotmistrzem, jesteście dla mnie bardziej postronni niż Rada!
— Massaraksz! Co regulamin mówi o tajemnicy służbowej?
— Massaraksz i massaraksz! Coś ty się do mnie przyczepił? Nie wiedziałem przecież, że nie wiesz, iż ona jest w domu! Myślałem, że mnie nabierasz! A poza tym o jakich to tajemnicach tu mówiliśmy?
— Wszystko, co dotyczy służby…
— Idźcie do diabła ze swoją służbą, którą trzeba ukrywać przed rodzoną siostrą! W ogóle przed kimkolwiek, massaraksz! Nasypali sekretów w każdym kącie, że nie ma gdzie kroku stąpić i nie można gęby otworzyć!
— Jeszcze na mnie wrzeszczysz! Ucz tu barana, a on na ciebie z pyskiem!
Ale Mak już się przestał złościć. Nagle błyskawicznie podskoczył do Gaja, który nie zdążył nawet mrugnąć, kiedy silne ręce ścisnęły go wpół, pokój zawirował przed oczami, a sufit gwałtownie się przybliżył. Gaj krzyknął przytłumionym głosem, a Mak, niosąc go ostrożnie na wyciągniętych nad głową rękach, podszedł do okna i powiedział:
— No, gdzie cię posłać razem z twoimi tajemnicami? Za okno chcesz?
— Co za idiotyczne dowcipy, massaraksz?! — ryknął Gaj wymachując gorączkowo rękami w poszukiwaniu jakiegoś oparcia.
— Nie chcesz za okno? No dobrze, zostań tutaj.
Gaj został przeniesiony pod parawan i rzucony na łóżko Rady. Usiadł, poprawił podwiniętą piżamę i burknął: „Diabelne byczysko…” On też się już nie złościł. Nie miał zresztą na kogo, chyba że na wyrodków.
Po chwili przyszła Rada z garnkiem zupy, a za nią wujaszek Kaan ze swą nieodstępną butelką. Wujaszek utrzymywał, że tylko ta butelczyna chroni go przed zaziębieniami i innymi starczymi dolegliwościami. Siedli i zabrali się do zupy. Wujaszek wypił kieliszek, wciągnął nosem powietrze i zaczął opowiadać o swoim wrogu, koledze Szapszu, który znów napisał artykuł o przeznaczeniu takiej to a takiej kości, takiej to a takiej przedpotopowej jaszczurki. Artykuł opierał się na idiotycznych przesłankach, niczego oprócz bredni nie zawierał i przeznaczony był dla nieuków…
Dla wujaszka Kaana wszyscy byli głupimi nieukami. Koledzy z katedry byli głupcami, pracowitymi debilami lub wałkoniami. Asystentami byli tępacy, którzy powinni paść bydło w górach, a i to w gruncie rzeczy nie wiadomo, czy daliby sobie z tym radę. Co się zaś tyczy studentów, to dzisiejszą młodzież w ogóle jakby ktoś zamienił, a w dodatku na studia idą najgorsze barany, których zapobiegliwy przedsiębiorca nie dopuścił do maszyn, a doświadczony oficer nie chciał zwerbować do wojska. Los nauki o zwierzętach kopalnych jest więc przesądzony. Gaj nie bardzo się tym przejmował, do diabła z kopalnymi zwierzętami, nie czas się teraz nimi zajmować i w ogóle nie wiadomo, do czego i komu może się ta nauka przydać. Ale Rada bardzo kochała wujaszka i zawsze razem z nim utyskiwała na głupotę kolegi Szapszu i martwiła się, że kierownictwo uniwersytetu nie przydziela środków na niezbędne wyprawy…
Dziś zresztą rozmowa potoczyła się o czymś innym. Rada, która, massaraksz, wszystko zza swojego parawanu słyszała, zapytała nagle wujka, czym wyrodki różnią się od zwyczajnych ludzi. Gaj popatrzył groźnie na Maka i poprosił Radę, aby nie psuła apetytu krewnym i znajomym. A jeżeli już ją takie rzeczy interesują, to niech lepiej poczyta sobie odpowiednią literaturę. Wujaszek oświadczył jednak, że te broszurki są pisane dla najgorszych idiotów; że Departament Oświaty Publicznej wyobraża sobie, iż wszyscy są takimi samymi ciemniakami, jak oni sami; że problem wyrodków nie jest taki prosty i płytki, jakim się go usiłuje przedstawić na użytek społeczeństwa; i że w końcu albo będziemy się tu zachowywać jak ludzie kulturalni, albo jak dzielni, lecz — niestety — nie najlepiej wychowani oficerowie w koszarach! Mak zaproponował, aby dla urozmaicenia zachowywać się jak kulturalni ludzie. Wujaszek wypił następny kieliszek i zaczął referować popularną w kręgach naukowych teorię głoszącą, że wyrodki nie są niczym innym, jak tylko nowym rodzajem biologicznym, który pojawił się w wyniku oddziaływania promieniowania radioaktywnego. Wyrodki są niewątpliwie niebezpieczne — mówił wujek unosząc palec do góry. — Ale są znacznie niebezpieczniejsze, niż ci się wydaje, Gaj. Walczą o swoje miejsce na ziemi, walczą o prawo do istnienia. Ta walka nie zależy od żadnych warunków ustrojowych i nie skończy się dopóty, dopóki ze sceny historii biologicznej nie zejdzie ostatni człowiek lub ostatni wyrodek— mutant… Chontyjskie złoto to brednia! — wrzeszczał podochocony profesor. — Dywersje przeciw systemowi OPB to majaczenie! Patrzcie na południe, moi panowie! Patrzcie na południe! Stamtąd płynie prawdziwe niebezpieczeństwo! Stamtąd, gdy się już dostatecznie rozmnożą, ruszą hordy człekokształtnych potworów, żeby nas zdeptać i zetrzeć z powierzchni ziemi! Jesteś ślepcem, Gaj! Twoi dowódcy też są ślepcami! Uratować ludzkość! Uratować cywilizację! Nie tylko jakiś tam pojedynczy naród, nie tylko nasze matki i dzieci, lecz całą ludzkość!
Gaj rozzłościł się i powiedział, że los ludzkości mało go wzrusza i w tę akademicką paplaninę nie wierzy. Gdyby mu ktoś wskazał możliwość poszczucia dzikich wyrodków na Chontię z pominięciem naszego kraju, poświęciłby tej sprawie całe swoje życie. Profesor znów się zaperzył i znów zwymyślał go od ślepców. Powiedział, że Płomienni Chorążowie są niewyobrażalnymi bohaterami, skoro muszą prowadzić walkę dysponując tylko takimi żałosnymi wykonawcami jak Gaj. Gaj postanowił się z nim nie spierać. Wujaszek nie miał pojęcia o polityce i sam w pewnym sensie był zwierzęciem kopalnym. Mak próbował się wtrącić i zaczął opowiadać o wyrodku, który jeszcze przed wojną walczył z władzami, ale Gaj tę próbę rozgłoszenia tajemnicy służbowej przeciął w zarodku i kazał Radzie podać drugie danie. Makowi natomiast polecił włączyć telewizor. — Za dużo rozmów jak na jeden dzień — powiedział. — Dajcie trochę odetchnąć żołnierzowi na przepustce…
Ale jego wyobraźnia była zbyt pobudzona, w telewizji pokazywali jakieś głupstwa i Gaj nie wytrzymał. Zaczął opowiadać o dzikich wyrodkach. Coś niecoś na ten temat wiedział, dzięki Bogu trzy lata z nimi wojował, a nie dekował się na tyłach, jak niektórzy filozofowie… Rada obraziła się za staruszka i zwymyślała Gaja od chwalipiętów, ale wujaszek razem z Makiem nie wiedzieć czemu stanęli po jego stronie i zaczęli prosić, żeby mówił dalej. Gaj oświadczył jednak, że nie powie więcej ani słowa. Po pierwsze, istotnie się trochę obraził, a po drugie, poszperawszy w pamięci nie mógł znaleźć niczego, co by mogło obalić wymysły starego pijaczyny. Południowe wyrodki były istotnie okropnymi stworzeniami, które nikogo nie oszczędzały. Takie kreatury rzeczywiście mogły przy najbliższej okazji wytrzebić cały rodzaj ludzki. Ale potem go olśniło. Przypomniał sobie mianowicie, co pewnego razu mówił starszy sto czternastego oddziału skazańców, Zef, i z przyjemnością wyłożył jego teorię wujkowi. Rudy pyskacz Zef mówił, że wyrodki dlatego przejawiają coraz większą aktywność, że na nich samych napiera z południa radioaktywna pustynia i ci biedacy nie mają innego wyjścia, jak tylko próbować przebić się na północ, w okolice wolne od promieniotwórczości.
— Kto ci to opowiedział? — zapytał wujek z pogardą. — Jakiemu zdeklarowanemu bałwanowi mogła strzelić do łba taka prymitywna myśl?
Gaj popatrzył na niego złośliwie i powiedział z naciskiem:
— To są poglądy niejakiego Allu Zefa, naszego największego lekarza psychiatry.
— Gdzieś ty się z nim spotkał? — poinformował się wujek z jeszcze większą pogardą. — Może w twojej kompanijnej latrynie?
Gaj z rozpędu chciał powiedzieć, gdzie się z nim spotkał, ale ugryzł się w język, przybrał tajemniczy wyraz twarzy i z demonstracyjną uwagą zaczął słuchać telewizyjnego spikera podającego prognozę pogody.
A wtedy do rozmowy, massaraksz, znowu włączył się Mak.
— Jestem gotów uznać — oświadczył — te potwory z południa za jakąś nową rasę ludzi, ale co one mają wspólnego z takim na przykład kamienicznikiem Renadu? Jego również uważa się za wyrodka, ale to najwyraźniej przedstawiciel nie nowego, lecz, powiedzmy sobie otwarcie, bardzo starego gatunku ludzi. — Gaj nigdy o tym nie myślał i bardzo się ucieszył, kiedy z odpowiedzią wyskoczył wujaszek. Zwymyślawszy najpierw Maka od omszałych stołowych nóg, wujek zaczął tłumaczyć, że wyrodki utajone, czyli miejskie, nie są niczym innym jak tylko ocalałymi w walce o życie resztkami nowego gatunku, doszczętnie niemal wytępionego w centralnych rejonach kraju już w kołyskach.
— Jeszcze pamiętam te okropności: zabijano je zaraz po urodzeniu, niekiedy wraz z matkami. Ocaleli tylko ci, u których nowe cechy gatunkowe nie uzewnętrzniały się.
Wujek Kaan łyknął piąty kieliszek, rozgadał się i rozwinął przed słuchaczami precyzyjny plan badań lekarskich całej ludności. Badań, których i tak prędzej czy później nie da się uniknąć. Lepiej zrobić to zawczasu. Żadnych legalnych wyrodków! Żadnego pobłażania! Chwasty muszą być wyplenione!
Na tym obiad się skończył. Rada zaczęła myć naczynia, wujek nie doczekawszy się sprzeciwów popatrzył na wszystkich zwycięskim wzrokiem, zatkał butelkę i zabrał ją ze sobą, mrucząc, że idzie pisać odpowiedź temu idiocie Szapszu. Przy tym nie wiedzieć po co wziął ze sobą kieliszek. Gaj popatrzył za nim. Spojrzał na jego wyświechtaną marynareczkę, na stare spodnie, cerowane skarpetki i zdeptane buty i zrobiło mu się żal staruszka. Przeklęta wojna! Dawniej całe to mieszkanie należało do wujka. Miał służbę, żonę, syna, luksusowe meble i sprzęty, dużo pieniędzy. Miał nawet jakąś wiejską posiadłość. Dziś został mu tylko zakurzony gabinet wypełniony książkami, będący jednocześnie sypialnią i wszystkim innym. Została mu zniszczona odzież, samotność i zapomnienie. Tak… Gaj przysunął jedyny fotel do telewizora, wyciągnął się w nim i zaczął sennie patrzeć w ekran. Mak przez chwilę siedział obok, później błyskawicznie i bezszelestnie, jak to tylko on potrafił, zniknął i zmaterializował się w drugim końcu pokoju. Poszperał w niewielkiej biblioteczce Gaja, wybrał jakiś podręcznik i zaczął go na stojąco przeglądać, opierając się ramieniem o szafę. Rada sprzątnęła ze stołu, siadła obok Gaja i zaczęła szydełkować, od czasu do czasu spoglądając na ekran. W domu zapanował błogi spokój. Gaj się zdrzemnął.
Przyśniły mu się jakieś głupstwa. Że niby złapał dwóch wyrodków w dziwnym żelaznym tunelu, zaczął ich przesłuchiwać i nagle stwierdził, iż jednym z nich jest Mak. Drugi wyrodek, uśmiechając się życzliwie do Gaja, powiedział: „Popełniłeś błąd, twoje miejsce jest przy nas, a rotmistrz to po prostu zawodowy morderca wyzuty z patriotyzmu i żołnierskiej wierności, który tak samo lubi zabijać, jak ty lubisz zupę z krewetek…” I nagle Gaj zaczął wątpić, poczuł, że za chwilę zrozumie wszystko do końca, że znajdzie odpowiedzi na wszystkie dręczące go pytania. Ten niezwykły dla niego stan był tak bolesny, że serce mu załomotało i Gaj się obudził.
Mak rozmawiał z Radą, a właściwie paplał o kąpielach w morzu, o piaszczystej plaży, drobnych muszelkach… Nie słuchał go. Nagle przyszła mu do głowy myśl, że, okazuje się, jest zdolny do odczuwania wątpliwości, wahań, niepewności… Ale przecież nawiedziły go one tylko we śnie! Czyżby i na jawie mógł w podobnej sytuacji je odczuwać? Przez dłuższą chwilę usiłował odtworzyć sobie sen ze wszystkimi szczegółami, ale sen wymykał mu się jak mokre mydło z mokrych rąk, rozpływał się i w końcu stał się zupełnie nieprawdopodobny. Wówczas Gaj pomyślał z ulgą, że to wszystko brednia, i kiedy Rada widząc, że nie śpi, zapytała, co jego zdaniem, jest lepsze — rzeka czy morze, odparł po żołniersku, jak stary koszarowy wyga: „Najlepsza jest porządna łaźnia”.
Nadawano operetkę. Było nudno. Gaj zaproponował napić się piwa. Rada poszła do kuchni i przyniosła z lodówki dwie butelki. Przy piwie rozmawiano o tym i o owym i tak jakoś zgadało się, że Mak w ciągu ostatniej pół godziny opanował podręcznik geopolityki. Rada wpadła w zachwyt, a Gaj nie uwierzył. Powiedział, że w tym czasie można było przekartkować podręcznik, może nawet go przeczytać, ale mechanicznie niczego nie rozumiejąc. Mak zażądał egzaminu, a Gaj podręcznika. Założyli się, że kto przegra, ten pójdzie do wuja Kaana i oświadczy mu, że kolega Szapszu jest mądrym człowiekiem i wspaniałym uczonym. Gaj otworzył podręcznik, znalazł na końcu rozdziału pytania kontrolne i zapytał: „Na czym polega wzniosłość moralna ekspansji naszego państwa na północ?” Mak odpowiedział własnymi słowami, ale zgodnie z tekstem i dorzucił, że jego zdaniem wzniosłość moralna nie ma tu nic do rzeczy, że cały problem polega na agresywności reżymów Chontii i Pandei. Gaj podrapał się obiema rękami w głowę, polizał palec, przerzucił kilka stronic i zapytał: „Jaka jest średnia urodzajność zbóż w rejonach północno-zachodnich?” Mak roześmiał się i powiedział, że o tych rejonach brak wszelkich danych. Nie dał się złapać i bardzo ucieszona Rada pokazała Gajowi język. „A jakie jest właściwe ciśnienie demograficzne przy ujściu Błękitnej Żmii?” Mak wymienił liczbę, wymienił odchyłkę i nie omieszkał dodać, że pojęcie ciśnienia demograficznego wydaje mu się nieprecyzyjne. W każdym razie nie rozumie, po co je wprowadzono. Gaj zaczął mu tłumaczyć, że ciśnienie demograficzne stanowi miarę agresywności, ale wtedy wtrąciła się Rada. Powiedziała, że Gaj mydli oczy i chce się wymigać od dalszego egzaminu, bo orientuje się, że jego sprawy źle stoją.
Gajowi strasznie się nie chciało iść do wujka Kaana i dla zyskania czasu zaczął się z nią spierać. Mak chwilę ich słuchał, a potem ni z tego, ni z owego oświadczył, że Rada nie powinna w żadnym wypadku wracać do restauracji i że musi się uczyć. Gaj, ucieszony zmianą tematu, wykrzyknął, że on już sto razy mówił jej to samo i nawet proponował postarać się o przyjęcie do Kobiecej Służby Pomocniczej, gdzie z jego siostry zrobią naprawdę pożytecznego człowieka. Ale Mak pokręcił głową, a Rada znów powiedziała, co myśli o KSP.
Gaj machnął na nich ręką, otworzył szafę, wyjął gitarę i zaczął ją stroić. Rada natychmiast poderwała się: zawsze była gotowa tańczyć. Mak zamilkł, odsunął na bok stół i stanął przed Radą gotów puścić się w tany. Gaj zagrał im i patrzył na tańczących. Dobrana para — myślał — szkoda tylko, że nie ma mieszkania i jeżeli się pobiorą, to będzie musiał przenieść się na stałe do koszar. No cóż, wielu kaprali tam kwateruje. Zresztą na razie nie wygląda na to, żeby Mak miał zamiar się żenić. Traktuje Radę jak dobrego kolegę, tylko bardziej serdecznie i z większym szacunkiem. Za to Rada zadurzyła się, to od razu widać. Jak jej te ślepia błyszczą! No bo i jak się tu w takim chłopaku nie zadurzyć! Maka cały dom lubi, chłopaki w drużynie też go lubią, tylko pan porucznik jakoś dziwnie się do niego odnosi… Ale i on nie zaprzecza, że to chłop na schwał.
Para natańczyła się do upadłego, a potem Mach odebrał Gajowi gitarę, przestroił ja na swój cudaczny sposób i zaczął śpiewać swoje dziwaczne góralskie pieśni. Dziesiątki pieśni i ani jednej znanej. Za każdym razem coś nowego. Najdziwniejsze było to, że choć nie rozumiało się ani jednego słowa, chciało się przy tych pieśniach płakać albo śmiać się bez opamiętania… Niektóre pieśni Rada już zapamiętała i teraz próbowała nucić. Szczególnie podobała się jej śmieszna piosenka (Mak ją kiedyś przetłumaczył) o mechanicznym człowieku zbudowanym specjalnie po to, aby reperował jakieś skomplikowane maszyny. Tymczasem biedaczysko sam się bez przerwy psuł: to noga mu się oderwie, to znów głowa się odkręci i ciągle marzy, że w wolnej chwili zbuduje drugiego mechanicznego człowieka, który jego samego będzie naprawiał… Nie wszystko w tej piosence było zrozumiałe. Na przykład: co to za mechaniczni ludzie? Ale Mak znał o nich mnóstwo piosenek i sądząc z tego oni tam u siebie w górach biedy nie znali. Całą brudną i ciężką robotę wykonywały za nich te mechaniczne stwory. Oczywiście bajka, ale diabli go wiedzą… Coś w tym było… Przy dźwiękach gitary i śpiewie nie usłyszeli dzwonka do drzwi wejściowych. Rozległ się stuk i do pokoju wpadł ordynans pana rotmistrza Czaczu.
— Panie kapralu! Melduję posłusznie… — huknął ordynans zezując na Radę. Mak przestał grać. Gaj powiedział:
— Mówcie.
— Melduję, że pan rotmistrz kazał panu kapralowi i kandydatowi Symowi natychmiast zameldować się w kancelarii kompanii. Samochód czeka na dole.
Gaj poderwał się.
— Idźcie — rozkazał. — Poczekajcie w samochodzie, my zaraz zejdziemy. Ubieraj się, szybko — zwrócił się do Maksyma. Rada wzięła gitarę na ręce jak dziecko i stanęła odwrócona przy oknie.
Gaj i Mak pospiesznie się ubierali.
— Jak myślisz, po co? — zapytał Mak.
— Skąd mam wiedzieć? — warknął Gaj. — Może będzie próbny alarm.
— Nie podoba mi się to — bąknął Mak.
Gaj popatrzył na niego i na wszelki wypadek włączył radio. Nadawano porady dla gospodyń.
Ubrali się, zaciągnęli pasy i Gaj powiedział:
— Rada, my idziemy.
— Idźcie — szepnęła Rada nie odwracając się od okna.
— Chodźmy, Mak — rzucił Gaj naciągając beret.
— Zadzwońcie — poprosiła Rada. — Jeżeli was zatrzymają, koniecznie zadzwońcie… — Nie odwróciła się jednak.
Ordynans uczynnie otworzył przed Gajem drzwiczki. Wsiedli. Ruszyli. Sprawa musiała być pilna, bo kierowca włączył syrenę i pędził po rezerwowym pasie. Gaj z pewnym żalem pomyślał, że przepadł mu wieczór. Miły wieczór, przytulny, rodzinny, beztroski… Ale takie to już życie legionisty! Możesz zaraz dostać rozkaz, siądziesz w czołg i zaczniesz strzelać. Bezpośrednio po butelce piwa, wygodnej piżamie i piosenkach przy akompaniamencie gitary. Takie już jest życie legionisty, najlepsze ze wszystkich możliwych. Nie dla nas są przyjaciółki i żony i słusznie robi Mak, że nie zamierza żenić się z Radą, chociaż trochę żal siostry… Ale to nic, poczeka, jeśli kocha, to poczeka…
Samochód wpadł na plac apelowy i zahamował przed bramą koszar. Gaj wyskoczył i wbiegł po schodkach. Przed drzwiami kancelarii zatrzymał się, sprawdził położenie beretu i sprzączki, szybko obejrzał Maksyma, zapiął mu guzik przy kołnierzu — massaraksz, zawsze ma ten guzik rozpięty! — i zapukał. — „Wejść” — zakrakał znajomy głos. Gaj wszedł i zameldował się. Pan rotmistrz Czaczu w sukiennej pelerynie i czapce siedział przy swoim stole. Palił i pił kawę. Stojąca przed nim łuska po pocisku była pełna niedopałków. Obok na stole leżały dwa automaty. Pan rotmistrz uniósł się powoli, ciężko oparł się obiema rękami o stół i patrząc prosto na Maksyma zaczął mówić:
— Kandydacie Sym! Dowiodłeś, że jesteś nietuzinkowym żołnierzem i prawdziwym towarzyszem broni. Złożyłem dowódcy brygady raport o przedterminowe awansowanie ciebie do godności czynnego szeregowca Legionu Bojowego. Egzamin bojowy zdałeś pomyślnie. Pozostał ci egzamin ostatni, egzamin krwi.
Gajowi serce podskoczyło z radości. Nie przypuszczał, że to nastąpi tak szybko. Zuch rotmistrz! Co to jednak znaczy stary wojak! A ja, głupi, myślałem, że on pod Makiem dołki kopie! Gaj popatrzył na Maksyma i zrobiło mu się trochę mniej radośnie. Twarz Maka była zupełnie zdrewniała, oczy wytrzeszczone, wszystko zgodnie z regulaminem, ale właśnie teraz można było mniej ściśle trzymać się regulaminowych zaleceń.
— Wręczam ci rozkaz, kandydacie Sym — ciągnął pan rotmistrz podając Makowi arkusik papieru. — To jest pierwszy pisemny rozkaz adresowany osobiście do ciebie. Mam nadzieję, że nie ostatni. Przeczytaj i pokwituj.
Mak wziął rozkaz i przebiegł go oczami. Gajowi znowu drgnęło serce, ale już nie z radości. Opanowały go jakieś złe przeczucia. Twarz Maka nadal była nieruchoma i wszystko zdawało się być w porządku, chociaż nie od razu wziął pióro do ręki i podpisał się. Pan rotmistrz obejrzał podpis i włożył kartkę do raportówki.
— Kapralu Gaal — powiedział rotmistrz biorąc ze stołu zapieczętowana kopertę. — Idź na wartownię i przyprowadź skazanych. Weź automat. Nie, ten z brzegu…
Gaj wziął automat i przewiesił go przez ramię, odebrał kopertę, zrobił w tył zwrot i skierował się ku drzwiom. Usłyszał jeszcze, jak pan rotmistrz powiedział do Maka: „No, no, kandydacie, nie bój się. To tylko za pierwszym razem jest takie straszne…” Gaj pobiegł przez plac apelowy do budynku więzienia, wręczył kopertę dowódcy warty, podpisał się, gdzie trzeba, sam dostał niezbędne pokwitowanie, a potem wyprowadzono mu więźniów. To byli wczorajsi spiskowcy: grube chłopisko, któremu Mak wywichnął palce, i kobieta. Massaraksz, tego tylko brakowało! Kobieta była całkiem zbędna. To nie dla Maka. Wyprowadził aresztowanych na plac i pognał w kierunku koszar. Mężczyzna wlókł się noga za nogą i ciągle hołubił swoją rękę. Kobieta szła prosto, jakby kij połknęła. Wydawało się, że niczego nie widzi i nie słyszy. Massaraksz! A właściwie dlaczego nie dla Maka? Co do diabła! Ten babsztyl to takie samo ścierwo jak chłop. Dlaczego mamy ją lepiej traktować? Dlaczego, massaraksz, mamy inaczej traktować kandydata Syma? Niech się przyzwyczaja, massaraksz i massaraksz!
Pan rotmistrz i Mak siedzieli już w samochodzie. Pan rotmistrz za kierownicą, a Mak na tylnym siedzeniu. Otworzył drzwiczki i skazańcy weszli do środka. „Na podłogę!” — zakomenderował Gaj. Posłusznie usiedli na żelaznej podłodze, a Gaj na siedzeniu naprzeciwko Maka. Próbował pochwycić jego wzrok, ale Mak patrzył na skazańców. Nie, patrzył na tę babę, która skuliła się na podłodze i objęła kolana rękami. Pan rotmistrz nie odwracając się zapytała: „Gotowe?” i samochód ruszył.
W drodze nie rozmawiali. Pan rotmistrz pędził z szaloną szybkością, pewnie chciał z tym skończyć przed zmierzchem, a zresztą, po co było zwlekać… Mak wciąż patrzył na kobietę, jakby chciał ją zmusić do spojrzenia na siebie, a Gaj nadal usiłował pochwycić wzrok Maka. Skazańcy trzymając się nawzajem ślizgali się po podłodze, grubas próbował zagadać do baby, ale Gaj krzyknął na niego i ten zamilkł. Samochód wyskoczył za miasto, minął południową rogatkę i od razu skręcił w zaniedbaną gruntową drogę, znajomą, bardzo znajomą dróżkę prowadzącą do Różowych Jaskiń. Podskakiwał wszystkimi czterema kołami naraz, nie było się za co trzymać, a tu jeszcze te półtrupy ciągle łapały za kolana ratując się przed okropnymi wstrząsami. Gaj w końcu nie wytrzymał i łupnął grubego drania obcasem pod żebra. Nic to zresztą nie pomogło, bo tłuścioch nadal chwytał go za nogi. Pan rotmistrz skręcił jeszcze raz, gwałtownie zahamował i samochód powoli, ostrożnie zjechał do wykopu. Pan rotmistrz zgasił silnik i zakomenderował: „Wysiadać!”
Dochodziła już szósta po południu. W wykopie zebrała się lekka, przedwieczorna mgiełka. Zwietrzałe kamienne ściany połyskiwały różowo. Kiedyś wydobywano tu marmur, ale komu dziś ten marmur jest potrzebny?
— Wkrótce będzie po wszystkim. Mak nadal zachowywał się wzorowo: żadnego zbędnego ruchu, twarz nieruchomo-obojętna, oczy wpatrzone w dowódcę w oczekiwaniu na rozkaz. Grubas zachowywał się przyzwoicie, z godnością. Z nim chyba nie będzie kłopotu. Za to baba pod koniec się rozkleiła. Gorączkowo zaciskała usta, załamywała ręce, przyciskała je do piersi i znów opuszczała. Gaj pomyślał, że zacznie histeryzować, ale chyba jednak nie będzie trzeba wlec jej na miejsce egzekucji.
Pan rotmistrz zapalił, popatrzył w niebo i powiedział do Maka:
— Prowadź ich tą ścieżką. Kiedy dojdziesz do jaskiń, sam zobaczysz, gdzie ich trzeba ustawić. Po skończeniu musisz sprawdzić i w razie konieczności dobić kontrolnym wystrzałem. Wiesz, co to jest strzał kontrolny?
— Tak jest — odpowiedział Mak drewnianym głosem.
— Łżesz, nie wiesz. To strzał w głowę. Do roboty, kandydacie! Tutaj wrócisz już jako czynny szeregowiec.
Kobieta nagle powiedziała:
— Jeżeli wśród was jest chociaż jeden człowiek… Zawiadomcie moją matkę… Osiedle Kaczki, numer dwa… To niedaleko… Nazywa się…
— Nie poniżaj się — powiedział basem grubas.
— Nazywa się Illia Tader…
— Nie poniżaj się! — powtórzył grubas podniesionym głosem i pan rotmistrz bez rozmachu pacnął go pięścią w twarz. Grubas zamilkł, chwycił się za policzek i popatrzył z nienawiścią na pana rotmistrza.
— Do dzieła, kandydacie — powtórzył pan rotmistrz.
Mak obrócił się ku skazańcom i zrobił gest automatem. Skazańcy ruszyli ścieżką. Kobieta odwróciła się i jeszcze raz krzyknęła:
— Osiedle Kaczki, dom numer dwa, Illia Tader!
Mak z automatem wysuniętym do przodu szedł wolno za nimi.
Pan rotmistrz otworzył drzwi wozu, usiadł bokiem za kierownicą, wyciągnął nogi i powiedział:
— No tak. Kwadransik poczekamy.
— Tak jest, panie rotmistrzu — odpowiedział odruchowo Gaj. Patrzył na Maka. Patrzył, dopóki cała grupa nie skryła się za występem różowej skały. — W powrotnej drodze trzeba będzie kupić wódki — pomyślał — niech się upije. Podobno pomaga.
— Możesz zapalić, kapralu — powiedział pan rotmistrz.
— Dziękuję bardzo, panie rotmistrzu, ja nie palę.
Pan rotmistrz daleko splunął przez zęby.
— Nie boisz się zawieść na swoim przyjacielu?
— Nie, panie rotmistrzu… — powiedział niepewnie Gaj. — Chociaż żałuję, że mu się dostała kobieta. To jest góral, a u nich tam…
— On jest takim samym góralem, jak ja lub ty — powiedział pan rotmistrz. — Nie chodzi tu wcale o kobiety… Zresztą zobaczymy. Coście robili, kiedy was wezwałem?
— Śpiewaliśmy, panie rotmistrzu.
— Co śpiewaliście, jestem ciekaw?
— Góralskie pieśni, panie rotmistrzu. On zna bardzo dużo piosenek.
Pan rotmistrz wysiadł z samochodu i zaczął przechadzać się po ścieżce. Z Gajem już nie rozmawiał, a po jakichś dziesięciu minutach zagwizdał „Marsz”. Gaj ciągle czekał na strzały, ale strzałów nie było, więc zaczął się niepokoić. Sam nie wiedział, co go niepokoi. Makowi nikt nie może uciec, a tym bardziej go rozbroić… Ale czemu wobec tego nie strzela? Może zaprowadził ich dalej, niż to się zazwyczaj robi? Na zwykłym miejscu silnie cuchnie, bo grabarze zbyt płytko zakopują zwłoki, a Mak ma bardzo wyczulony węch. Z samego tylko obrzydzenia gotów jest przejść dodatkowo pięć kilometrów.
— Nno tak… — powiedział pan rotmistrz zatrzymując się. — To wszystko, kapralu Gaal. Obawiam się, że nie doczekamy się twego kumpla. Boję się też, że dziś ostatni dzień jesteś kapralem.
Gaj popatrzył na niego ze zdumieniem. Pan rotmistrz uśmiechnął się zjadliwie.
— No, co tak patrzysz? Coś tak ślepia wytrzeszczył, jak wół na malowane wrota? Twój kumpel uciekł, zdezerterował, to tchórz i zdrajca! Rozumiecie, szeregowy Gaal?
Gaj był wstrząśnięty nie tyle słowami pana rotmistrza, ile jego tonem. Pan rotmistrz był zachwycony. Pan rotmistrz triumfował. Pan rotmistrz wyglądał jak ktoś, kto przed chwilą wygrał wielki zakład. Gaj odruchowo spojrzał w głąb kamieniołomu i nagle zobaczył Maka. Mak wracał sam, automat zwisał mu na pasie.
— Massaraksz! — wykrztusił pan rotmistrz. On również zobaczył Maka i sprawiał wrażenie kompletnie osłupiałego.
Nie powiedzieli więcej ani słowa, patrzyli tylko, jak Mak zbliża się do nich bez pośpiechu, lekko stąpając po kamiennym rumowisku, wpatrywali się w jego spokojną, dobrą twarz z dziwnymi oczyma. W głowie Gaja zapanował chaos: strzałów jednak nie było słychać… Czyżby ich udusił?… Albo zatłukł kolbą?… Kobietę też? Nie, co za brednie… Ale strzałów przecież nie było…
Pięć kroków od nich Mak zatrzymał się i patrząc rotmistrzowi prosto w twarz rzucił mu automat pod nogi.
— Żegnam, panie rotmistrzu — powiedział. Tych nieszczęśników uwolniłem, a teraz sam chcę odejść. Oddałem waszą broń, oddaję odzież… — Obrócił się do Gaja i rozpinając pas powiedział: — Gaj, to brudna sprawa. Oszukano nas…
Zdjął buty i kombinezon, zwinął wszystko razem i pozostał taki, jakim go Gaj po raz pierwszy zobaczył na południowej granicy: prawie nagi, teraz nawet bez butów, w samych tylko srebrzystych spodenkach. Podszedł do samochodu i położył zawiniątko na masce. Gaj przeraził się. Popatrzył na pana rotmistrza i przeraził się jeszcze bardziej.
— Panie rotmistrzu! — krzyknął. — Nie trzeba! On zwariował! On znów…
— Kandydacie Sym! — zakrakał pan rotmistrz trzymając rękę w kaburze. — Natychmiast do samochodu! Jesteś aresztowany!
— Nie — powiedział Mak. — To się tylko panu wydaje. Jestem wolny. Przyszedłem po Gaja. Chodźmy, Gaj! To wstrętni ludzie. Dawniej to podejrzewałem, teraz jestem pewny. Chodźmy!
Gaj pokręcił głową. Chciał coś powiedzieć, coś wytłumaczyć, ale nie było czasu ani słów. Pan rotmistrz wyciągnął pistolet.
— Kandydacie Sym! Do samochodu! — zakrakał.
— Idziesz? — zapytał Mak.
Gaj znowu pokręcił głową. Patrzył na pistolet w ręku pana rotmistrza i myślał tylko o jednym, widział tylko jedno: Mak za chwilę zostanie zabity. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić.
— No dobra — powiedział Mak. — Znajdę cię. Wszystkiego się dowiem i odszukam cię. To nie jest miejsce dla ciebie… Ucałuj Radę, do widzenia…
Odwrócił się i poszedł. Stąpał bosymi nogami po kamiennym tłuczniu równie lekko jak w butach. Gaj trzęsąc się jak w febrze patrzył niemo na jego szerokie, trójkątne plecy, czekał na wystrzał i czarną dziurkę pod lewą łopatką.
— Kandydacie Sym — powiedział pan rotmistrz nie podnosząc głosu. — Rozkazuję wrócić! Będę strzelał.
Mak zatrzymał się i znów odwrócił się ku niemu.
— Strzelać? — zapytał. — Do mnie? Za co? Zresztą to nie jest ważne. Oddaj pistolet!
Pan rotmistrz trzymając pistolet przy biodrze skierował lufę na Maka.
— Liczę do trzech — powiedział. — Siadaj do samochodu, kandydacie. Raz!
— Oddaj zaraz pistolet — powiedział Mak wyciągając ręce i idąc w kierunku pana rotmistrza.
— Dwa! — powiedział pan rotmistrz.
— Nie trzeba! — krzyknął Gaj.
Pan rotmistrz wystrzelił. Mak był już blisko. Gaj widział, jak kula trafiła go w ramię i jak zachwiał się, jakby wpadł na niewidzialną przeszkodę.
— Głupiec — powiedział Mak. — Oddaj broń, wściekły, zezwierzęciały głupcze…
Nie zatrzymał się i ciągle szedł w kierunku pana rotmistrza z ręką wyciągniętą po broń. Z otworu w ramieniu nagle trysnęła krew. Pan rotmistrz, wydał dziwny, skrzekliwy odgłos, cofnął się i bardzo szybko wystrzelił trzy razy z rzędu prosto w szeroką, brązową pierś. Maka odrzuciło do tyłu. Upadł na plecy, zaraz się poderwał, znowu upadł, uniósł się i pan rotmistrz, przykucnąwszy z wysiłku, władował w niego następne trzy pociski. Mak obrócił się na brzuch i znieruchomiał.
Gajowi wszystko zawirowało przed oczami. Opadł na stopień samochodu. W jego uszach ciągle dźwięczał obrzydliwy, klaskający chrzęst, z jakim kule wbijały się w ciało tego dziwnego i kochanego człowieka. Potem trochę oprzytomniał, ale jeszcze jakiś czas siedział bojąc się stanąć na nogi.
Brązowe ciało Maka leżało wśród białoróżowych kamieni i było nieruchome jak kamień. Pan rotmistrz stał na dawnym miejscu, trzymał pistolet w pogotowiu i chciwie zaciągał się dymem. Na Gaja nie patrzył. Potem dopalił papierosa do samego końca, parząc sobie wargi, odrzucił niedopałek i zrobił dwa kroki w kierunku zabitego. Ale już drugi krok był bardzo krótki. Pan rotmistrz Czaczu nie odważył się podejść blisko do ciała. Oddał kontrolny wystrzał z dziesięciu metrów. Chybił. Gaj widział, jak kamienny pył rozbryznął się tuż obok głowy Maka.
— Massaraksz! — wysyczał pan rotmistrz i zaczął wkładać pistolet do kabury. Wkładał go bardzo długo, a potem w żaden sposób nie mógł zapiąć klapy. Wreszcie uporał się z tym, podszedł do Gaja, chwycił go okaleczoną ręką za mundur na piersi, szarpnięciem poderwał na nogi i głośno dysząc mu prosto w twarz wymamrotał, rozciągając słowa jak pijany:
— No dobra, pozostaniesz kapralem. Ale w legionie nie masz czego szukać. Napiszesz raport o przeniesienie do armii. A teraz właź do samochodu.