Rozdział III

Maksym przebudził się i od razu poczuł, że głowa mu ciąży. W pokoju było duszno. Znowu w nocy zamknęli okno. Zresztą i otwarte niewiele dawało. Miasto było zbyt blisko i w ciągu dnia unosiła się nad nim nieruchoma chmura wstrętnych oparów. Wiatr przynosił je tutaj i nie pomagała ani odległość, ani czwarte piętro, ani też park na dole. Dobrze by było teraz wziąć natrysk jonowy — — pomyślał Maksym — i wyskoczyć do parku, ale nie do tego parszywego, na poły zgniłego, szarego od kopciu, lecz do naszego gdzieś pod Gladbachem, nad brzegiem srebrzystego Nirsu, przebiec z piętnaście kilometrów dookoła jeziora nie licząc się z siłami, do siódmego potu; przepłynąć jezioro, a później ze dwadzieścia minut przespacerować się po dnie, pogimnastykować płuca, połazić wśród oślizłych podwodnych głazów… Zerwał się, otworzył na oścież okno, wychylił się pod siąpiący deszczyk, głęboko wciągnął wilgotne, zanieczyszczone powietrze i zakrztusił się nim. Kropelki deszczu pozostawiły metaliczny posmak na języku. Autostradą z sykiem i świstem mknęły samochody. W dole, pod oknem, lśniło mokre listowie, na wysokim, kamiennym ogrodzeniu połyskiwało tłuczone szkło. Po parku chodził człowiek w mokrej pelerynie i zgrabiał na stosy opadłe liście. Spoza zasłony deszczu niewyraźnie majaczyły ceglane budynki jakiejś fabryki na peryferiach miasta. Z dwóch wysokich kominów jak zwykle leniwie wypełzały i opadały ku ziemi grube smugi jadowitego dymu.

Duszny świat. Nieszczęśliwy, chorobliwy świat. Cały tak samo nieprzytulny i smętny, jak to koszarowe pomieszczenie, gdzie ludzie z błyszczącymi guzikami i słabymi zębami nagle ni z tego, ni z owego zaczęli wrzeszczeć zachrypniętymi głosami i Gaj, taki sympatyczny, piękny chłopak zupełnie nieoczekiwanie zaczął katować rudobrodego Zefa, a ten się nawet nie bronił… Nieszczęśliwy świat… Radioaktywna rzeka, idiotyczny żelazny smok, brudne powietrze i niechlujni pasażerowie w pociągu… I jeszcze jedna wstrętna scena w wagonie, kiedy to jacyś wulgarni, nie wiadomo czemu cuchnący fuzlowymi olejkami ludzie doprowadzili swym śmiechem i gestami jakąś straszną niewiastę do płaczu i nikt jej nie wziął w obronę, a wagon był szczelnie nabity, wszyscy patrzyli w bok i tylko Gaj nagle się poderwał blady ze złości, a może ze strachu i coś do nich krzyknął, a oni się wynieśli… Wiele złości, wiele strachu, wiele rozdrażnienia. Wszyscy są tu rozdrażnieni i przybici. Gaj, dobry i sympatyczny człowiek, czasem wpadał w niewytłumaczalną wściekłość, zaczynał gwałtowne kłótnie z sąsiadami z przedziału, patrzył na mnie spode łba, a potem równie nagle wpadał w prostrację. Pozostali pasażerowie zachowywali się wcale nie lepiej. Całymi godzinami siedzieli zupełnie spokojnie, rozmawiali półgłosem, nawet żartowali i nagle ktoś zaczyna kłótliwie warczeć na sąsiada, sąsiad nerwowo się odgryzał, a inni zamiast ich uspokoić, włączali się do kłótni. Awantura zaczynała się rozszerzać, ogarniała cały wagon. Po chwili wszyscy na siebie wrzeszczeli, odgrażali się, popychali, ktoś wymachiwał pięściami, ktoś kogoś trzymał za kołnierz, dzieci płakały na cały głos i wszyscy w rozdrażnieniu szarpali je za uszy. Potem wszystko stopniowo ucicha, wszyscy się na siebie boczą, rozmawiają niechętnie, odwracają się. A czasami awantura przekształca się w coś już zupełnie niesamowitego: oczy wyskakują z orbit, twarze pokrywają się czerwonymi plamami, głosy podnoszą się aż do nieprzytomnego pisku, ktoś histerycznie się śmieje, ktoś śpiewa, ktoś modli się wzniósłszy nad głową trzęsące się ręce… Dom wariatów. A za oknami melancholijnie przepływają smutne szare pola, zakopcone stacje, ubogie przysiółki, jakieś nie uprzątnięte ruiny, a wycieńczone kobiety w łachmanach odprowadzają pociąg zapadniętymi, smutnymi oczami…

Maksym odszedł od okna, postał chwilę pośrodku ciasnej izdebki, apatyczny i nieludzko zmęczony, potem zmusił się do skupienia i zrobił kilka ćwiczeń, wykorzystując masywny, drewniany stół w charakterze przyrządu gimnastycznego. W ten sposób można zupełnie skisnąć — pomyślał zaniepokojony. — Jeszcze jakieś dwa dni chyba wytrzymam, ale później będę musiał prysnąć. Dobrze byłoby prysnąć w góry, na oko góry mają całkiem niezłe, dzikie. Co prawda są trochę za daleko, w ciągu nocy nie da rady obrócić tam i z powrotem. Jak to je Gaj nazywał? „Zartak”… Ciekawe, czy to jest imię własne, czy też góry w ogóle? Zresztą co mi tam góry… Jestem tu już dziesięć dni, a niczego do tej pory nie zrobiłem…

Wcisnął się do kabiny i kilka minut parskał i masował się pod ostrym sztucznym deszczykiem, takim samym wstrętnym jak i naturalny, wprawdzie nieco chłodniejszym, ale twardym i wapnistym.

Wytarł się wydezynfekowanym ręcznikiem i ze wszystkiego niezadowolony — z tego mętnego poranka, z tego dusznego świata i ze swojej idiotycznej sytuacji, i ze zbyt tłustego śniadania, które będzie musiał wkrótce zjeść — wrócił do pokoju, aby posłać łóżko.

Śniadanie już przyniesiono: parowało i cuchnęło. Ryba znów zamykała okno.

— Dzień dobry — powiedział Maksym w miejscowym języku. — Nie trzeba. Okno.

— Dzień dobry — odpowiedziała szczękając wielką ilością zasuwek. — Trzeba. Deszcz. Źle.

— Ryba — powiedział Maksym w lincosie. Właściwie nazywała się Nolu, ale Maksym od razu ochrzcił ją Rybą ze względu na wyraz twarzy i flegmatyczność.

Odwróciła się i popatrzyła na niego nieruchomymi oczami. Później, po raz już któryś z rzędu przyłożyła palec do czubka nosa i powiedziała: „Kobieta”, potem wskazała palcem na Maksyma: „Mężczyzna”, następnie w kierunku obrzydłej kapoty wiszącej na oparciu krzesła: „Odzież. Trzeba”. Nie wiadomo czemu nie mogła patrzeć na mężczyznę w szortach. Nie wiedzieć czemu pragnęła, żeby mężczyzna był opatulony od nóg do szyi.

Zaczął się ubierać, a ona zasłała jego łóżko, chociaż Maksym za każdym razem mówił, że będzie to sam robił, wysunęła na środek pokoju stół, który Maksym zawsze przysuwał do ściany, zdecydowanie odkręciła zawór ogrzewania, który Maksym zawsze zakręcał do końca, i wszystkie jednostajne „nie trzeba” Maksyma rozbijały się o jej równie jednostajne „trzeba”.

Zapiąwszy kapotę pod szyją na jedyny złamany guzik Maksym podszedł do stołu i podłubał dwuzębnym widelcem w śniadaniu. Nastąpił zwykły w takich wypadkach dialog:

— Nie chcę. Nie trzeba.

— Trzeba. Pokarm. Śniadanie.

— Nie chcę śniadanie. Niesmaczne.

— Trzeba śniadanie. Smaczne.

— Rybo — powiedział do niej Maksym — okrutny z pani człowiek. Gdyby pani trafiła do mnie na Ziemię, ja bym ze skóry wylazł, aby znaleźć jedzenie do smaku.

— Nie rozumiem — powiedziała z żalem. — Co to jest „ryba”?

Maksym milczał.

Żując ze wstrętem tłusty kęs Maksym wziął papier i narysował leszcza en face. Uważnie obejrzała obrazek i włożyła do kieszeni kitla. Wszystkie rysunki, które robił Maksym, zabierała i dokądś wynosiła. Maksym rysował dużo, chętnie i z przyjemnością. Rysował w wolnych chwilach i nocami, kiedy nie mógł spać, bo nie miał tu nic innego do roboty. Rysował zwierzęta i ludzi, kreślił tablice i diagramy, odtwarzał przekroje anatomiczne. Przedstawiał profesora Megę podobnego do hipopotama i hipopotamy podobne do profesora Megi, wypisywał uniwersalne tablice lincosu, szkicował maszyny i wykresy chronologiczne, słowem, zużywał mnóstwo papieru i wszystko to znikało w kieszeni Ryby bez żadnego widocznego pożytku dla przebiegu kontaktu. Profesor Mega, onże Hipopotam — miał własną metodę i nie zamierzał od niej odstępować. Uniwersalna tablica lincosu, od przestudiowania której winien się rozpoczynać każdy kontakt, zupełnie Hipopotama nie interesowała. Miejscowego języka uczyła przybysza tylko Ryba i to tylko zresztą dla własnej wygody, żeby móc kazać mu zamykać okna i ubierać się w kapotę. Eksperci w kontakcie nie uczestniczyli. Maksymem zajmował się wyłącznie Hipopotam.

Dysponował co prawda dosyć sprawnym instrumentem badawczym, techniką mentokopową. Maksym spędzał więc w fotelu próbnikowym po czternaście, szesnaście godzin na dobę. W dodatku jego mentoskop był bardzo dobry. Pozwalał dosyć głęboko przenikać we wspomnienia i miał doskonałą rozdzielczość. Dysponując taką maszyną można było się właściwie obyć bez znajomości języka. Ale Hipopotam posługiwał się mentoskopem jakoś dziwnie. Demonstracji swoich mentogramów odmówił kategorycznie i nawet z pewnym oburzeniem, a mentogramy Maksyma traktował nader swoiście. Maksym starał się oczywiście przede wszystkim zapoznać tubylców z życiem dzisiejszej Ziemi. Jednak tego rodzaju mentogramy nie wzbudzały w Hipopotamie żadnego entuzjazmu. Hipopotam wykrzywiał fizys, beczał, odchodził, chwytał za telefon albo siadał przy stole i zaczynał monotonnie piłować asystenta, powtarzając przy tym często soczyste słówko „massaraksz”. Ale kiedy Maksym na ekranie wysadzał w powietrze lodową skałę przygniatającą statek, roznosił dezintegratorem na strzępy pancernego wilka lub zabierał autoanalizator głupiemu gigantycznemu pseudokalmarowi, wtedy Hipopotama nie można było oderwać od mentoskopu. Mega cicho popiskiwał, klepał się radośnie dłonią po łysinie i groźnie wrzeszczał na wymęczonego asystenta pilnującego zapisu obrazów. Widok chromosferycznej protuberancji wprowadził profesora w taki zachwyt, jakby nigdy w życiu niczego podobnego nie widział. Bardzo mu się też podobały sceny miłosne, zapożyczone przez Maksyma głównie z filmów specjalnie po to, aby dać tubylcom jakieś pojęcie o emocjonalnym życiu ludzkości.

Taki stosunek do materiału budził w Maksymie smutne myśli. Odnosiło się wrażenie, że Hipopotam wcale nie jest profesorem, lecz zwyczajnym inżynierem— mentokopistą przygotowującym materiały dla właściwej komisji kontaktowej, z którą Maksym będzie się jeszcze musiał zetknąć, ale nie wiadomo kiedy. W takim razie Hipopotam musiałby być prymitywnym osobnikiem podobnym do chłopaka, którego w „Wojnie i pokoju” interesują jedynie sceny batalistyczne. To budziło protest: Maksym reprezentował przecież Ziemię i miał prawo liczyć na poważniejszego partnera w kontakcie!

Można było wprawdzie przypuszczać, że ten świat leży na skrzyżowaniu nieznanych tras międzygwiezdnych i że przybysze nie są tu rzadkością. Do tego stopnia spowszednieli, że nie tworzy się specjalnych poważnych komisji dla każdego nowo przybyłego, lecz po prostu wyciąga się z niego najbardziej efektywne informacje i na tym się cała rzecz kończy. Za takim przypuszczeniem przemawiała sprawność, z jaką ludzie z błyszczącymi guzikami, najwyraźniej niefachowcy, zorientowali się w sytuacji i bez żadnych zachwytów i korowodów od razu skierowali przybysza pod właściwy adres. Możliwe też, iż jacyś niehumanoidzi, którzy tu byli wcześniej, pozostawili po sobie tak złe wspomnienia, że teraz tubylcy odnoszą się do wszystkich mieszkańców obcych planet z pewną, zupełnie zresztą uzasadnioną, podejrzliwością i wówczas cała ta krzątanina wokół mentoskopu, którą zajmuje się profesor Hipopotam, może się okazać jedynie pozorem kontaktu, zwłoką, aby bliżej nie znane wysokie instancje miały czas zadecydować o losie Maksyma.

Tak czy inaczej moja sytuacja jest paskudna — stwierdził Maksym dławiąc się ostatnim kęsem. — Trzeba szybko nauczyć się języka i wtedy się wszystko wyjaśni…

— Dobrze — powiedziała Ryba zabierając pusty talerz. — Chodźmy.

Maksym westchnął i wstał. Wyszli na korytarz. Korytarz był długi, brudnobłękitny z szeregami zamkniętych drzwi po obu stronach, dokładnie takich samych, jak drzwi do pokoju Maksyma. Maksym nigdy nikogo tu nie spotykał, ale chyba ze dwa razy usłyszał zza drzwi jakieś dziwne, podniecone głosy. Możliwe, że tam również „przechowywano” przybyszów oczekujących na decyzję o swoim losie.

Ryba szła pierwsza szerokim, męskim krokiem, prosta, jakby połknęła kij, i Maksymowi nagle zrobiło się jej żal. Ten kraj najwidoczniej nie znał jeszcze salonów piękności i biedna Ryba była pozostawiona samej sobie. Z tymi rzadkimi, bezbarwnymi włosami wysuwającymi się spod czapeczki; z tymi chudymi łopatkami sterczącymi spod kitla i z okropnie cienkimi nóżkami pewnie nie można się było czuć dobrze, chyba że w obecności istot z obcych planet i to pod warunkiem, że nie będą humanoidalne. Asystent odnosi się do niej lekceważąco, a Hipopotam w ogóle jej nie zauważa i zwraca się do niej wyłącznie przy pomocy dźwięku „Yyy…”, co prawdopodobnie odpowiada interkosmicznemu „Eee…” Maksym uświadomił sobie, że sam ją nie lepiej traktował i poczuł wyrzuty sumienia. Dopędził ją, pogładził po kościstym ramieniu i powiedział:

— Nolu dobra. Bardzo.

Podniosła ku niemu chudą twarz i zrobiła się jak nigdy podobna do zdziwionego leszcza en face. Odsunęła jego rękę, zmarszczyła swe prawie niewidoczne brwi i oświadczyła surowo:

— Maksym niedobry. Mężczyzna. Kobieta. Nie trzeba.

Maksym zmieszał się i znów pozostał w tyle.

W takim szyku doszli do końca korytarza. Ryba pchnęła drzwi i znaleźli się w dużym, jasnym pokoju, który Maksym nazywał w myśli poczekalnią. Okna były tu niepotrzebnie ozdobione prostokątnymi kratami z grubych metalowych prętów; wysokie, obite skórą drzwi wiodły do laboratorium Hipopotama, a przy tych drzwiach nie wiadomo czemu siedziało dwóch rosłych, mało ruchliwych tubylców — nie odpowiadających na pozdrowienia i stale jakby w transie.

Ryba jak zawsze od razu weszła do laboratorium, zostawiając Maksyma w poczekalni. Maksym jak zwykle przywitał się i jak zwykle nikt mu nie odpowiedział. Drzwi do laboratorium pozostały uchylone i dobiegał przez nie donośny, rozdrażniony głos Hipopotama i dźwięczne trzaski włączonego mentoskopu. Maksym podszedł do okna, chwilę patrzył na zamglony mokry krajobraz, na lesistą równinę przeciętą wstęgą autostrady, na wysoką metalową wieżę ledwie widoczną we mgle, szybko się znudził i nie czekając na wezwanie wszedł do laboratorium.

W laboratorium przyjemnie pachniało ozonem, migotały ekrany urządzenia dublującego, łysawy, zagłodzony asystent z imieniem niemożliwym do zapamiętania i przezwiskiem Kinkiet udawał, że reguluje aparaturę, a w rzeczywistości przysłuchiwał się awanturze.

W fotelu Hipopotama siedział nieznajomy człowiek z kwadratową, łuszczącą się twarzą i czerwonymi, opuchniętymi powiekami. Hipopotam stał przed nim lekko pochylony, na szeroko rozstawionych nogach i z rękami wspartymi o boki. Wrzeszczał. Kark miał fioletowy, łysina płonęła mu intensywną purpurą, a z ust daleko pryskały krople śliny.

Starając się nie zwracać na siebie uwagi Maksym cichutko przeszedł do swego stanowiska pracy i półgłosem przywitał się z asystentem. Kinkiet, istota nerwowa i wystraszona, odskoczył w przerażeniu i poślizgnął się na grubym kablu. Maksym ledwie zdążył uchwycić go za ramiona i nieszczęsny Kinkiet zwiotczał z wywróconymi oczami. W twarzy nie pozostała mu ani jedna kropelka krwi. Ten dziwny człowiek okropnie bał się Maksyma. Nie wiadomo skąd pojawiła się bezszelestnie Ryba z odkorkowaną buteleczką, która natychmiast powędrowała pod nos Kinkieta. Kinkiet czknął i ożył. Zanim znów zdążył zemdleć, Maksym oparł go o żelazną szafę i pośpiesznie cofnął się na swoje miejsce.

Usiadł w fotelu próbnikowym i odkrył, że łuszczący się nieznajomy przestał słuchać Hipopotama i uważnie patrzy na niego, to znaczy na Maksyma. Maksym uśmiechnął się przyjaźnie. Nieznajomy lekko pochylił głowę. Wtedy Hipopotam z potwornym hukiem łupnął pięścią w stół i złapał za telefon. Korzystając z powstałej w ten sposób pauzy nieznajomy powiedział kilka słów, z których Maksym zrozumiał jedynie „trzeba” i „nie trzeba”, wziął ze stołu kartkę grubego, błękitnego papieru z jaskrawozieloną obwódką i pomachał nią w powietrzu przed twarzą Hipopotama. Hipopotam machnął ze złością ręką i zaraz zaczął szczekać w telefon. „Trzeba”, „nie trzeba” i niezrozumiałe „massaraksz” sypały się z niego niczym z rogu obfitości. Maksym zdołał uchwycić jeszcze jedno słowo: „okno”. Wszystko skończyło na tym, że Hipopotam rzucił z wściekłością słuchawkę, jeszcze kilka razy wrzasnął na nieznajomego, opluwszy go przy tym od stóp do głów, i wyskoczył z laboratorium trzasnąwszy drzwiami.

Wówczas nieznajomy wytarł twarz chusteczką, uniósł się z fotela, otworzył długie, płaskie pudło leżące na parapecie i wyjął z niego jakąś ciemną odzież.

— Proszę podejść — powiedział do Maksyma — i ubrać się.

Maksym spojrzał na Rybę.

— Idź — powiedziała Ryba. — Ubierz się. Trzeba.

Maksym zrozumiał, że w jego losie następuje wreszcie długo oczekiwany zwrot, że ktoś gdzieś coś zdecydował. Zapominając o wskazówkach Ryby od razu zrzucił z siebie obrzydliwą kapotę i przy pomocy nieznajomego ubrał się w nowy strój. Strój ten zdaniem Maksyma nie odznaczał się ani pięknością, ani wygodą, ale był dokładnie taki sam, jaki miał na sobie nieznajomy. Można było nawet przypuścić, że nieznajomy podarował mu swoje zapasowe odzienie, gdyż rękawy były za krótkie, a spodnie wisiały z tyłu jak worek i opadały. Zresztą wszystkim obecnym wygląd Maksyma w nowej odzieży wyraźnie przypadł do gustu. Nieznajomy mruczał coś z aprobatą, Ryba, złagodziwszy wyraz twarzy tak dalece, jak to jest tylko dla leszcza możliwe, wygładzała mu rękawy i obciągała kurtkę i nawet Kinkiet blado się uśmiechał ukryty za pulpitem.

— Chodźmy — powiedział nieznajomy i skierował się ku drzwiom, przez które wytoczył się rozwścieczony Hipopotam.

— Do widzenia — powiedział Maksym do Ryby. — Dziękuję — dodał w lincosie.

— Do widzenia — odpowiedziała Ryba. — Maksym dobry. Zdrowy. Trzeba.

Zdaje się, że była wzruszona. Maksym skinął ręką blademu Kinkietowi i pośpieszył za nieznajomym.

Przeszli przez kilka pokojów zastawionych niezgrabną, archaiczną aparaturą, zjechali hałaśliwą, jazgoczącą windą na parter i znaleźli się w obszernym, niskim przedsionku, dokąd Gaj kilka dni temu przyprowadził Maksyma. Tak samo jak kilka dni temu znowu trzeba było czekać, zanim wypisze się jakieś papiery, zanim śmieszny człowieczek w zabawnym nakryciu głowy, nagryzmoli coś na różowych blankietach, a czerwonooki nieznajomy nagryzmoli coś na zielonych blankietach i pannica ze wzmacniaczami optycznymi na oczach postawi na tych blankietach fioletowe pieczęcie; potem zaś wszyscy zamieniają się blankietami i pieczęciami, myląc się przy tym, wrzeszcząc na siebie i chwytając za słuchawkę telefoniczną; i wreszcie człowieczek w zabawnym nakryciu głowy bierze sobie dwa zielone i jeden różowy blankiet, przy czym różowy blankiet rozdziera na dwie części i jedną z nich oddaje pannicy stawiającej pieczęcie; natomiast łuszczący się nieznajomy dostaje dwa różowe blankiety, gruby błękitny kartonik i w dodatku okrągły metalowy żeton z wybitnym na nim napisem i wszystko to w chwilę później oddaje rosłemu człowiekowi z błyszczącymi guzikami, stojącemu przy drzwiach wejściowych o dwadzieścia kroków od ludzika w zabawnym nakryciu głowy. Kiedy wreszcie wychodzą na ulicę, rosły zaczyna nagle ochryple krzyczeć i czerwonooki nieznajomy wraca, i okazuje się, że zapomniał wziąć gruby błękitny kartonik, zabiera więc błękitny kartonowy kwadracik i z głębokim westchnieniem wpycha gdzieś w zanadrze. Dopiero wtedy Maksym, który już zdążył przemoknąć na deszczu, może zająć miejsce w nieracjonalnie długim automobilu po prawej stronie czerwonookiego, który jest rozdrażniony, sapie i często powtarza ulubione zaklęcia Hipopotama: „Massaraksz”.

Samochód zawarczał, miękko ruszył z miejsca, wydobył się z nieruchomego stada innych samochodów, pustych i mokrych, przetoczył się po dużym asfaltowym placyku przed gmachem, wyminął ogromny klomb zwiotczałych kwiatów, przejechał wzdłuż wysokiej żółtej ściany usianej na szczycie tłuczonym szkłem, zbliżył się do wylotu na szosę i ostro zahamował.

— Massaraksz — syknął znów czerwonooki i wyłączył silnik.

Szosą ciągnęła długa kolumna jednakowych, plamistych ciężarówek o nadwoziach z krzywo nitowanej, giętej blachy. Nad żelaznymi burtami sterczały szeregi nieruchomych okrągłych przedmiotów połyskujących mokrym metalem. Ciężarówki posuwały się bez pośpiechu, zachowując między sobą jednakowe odstępy i wionąc okropnym smrodem organicznych spalin.

Maksym obejrzał drzwiczki po swojej stronie, zorientował się, co do czego służy i podniósł szybę. Czerwonooki nie patrząc na niego wypowiedział długie zdanie, całkowicie niezrozumiałe.

— Nie rozumiem — powiedział Maksym.

Czerwonooki zwrócił ku niemu zdziwioną twarz i sądząc z intonacji o coś zapytał. Maksym pokręcił głową.

— Nie rozumiem — powtórzył.

Czerwonooki zdziwił się jakby jeszcze bardziej, sięgnął do kieszeni i wydobył płaskie pudełeczko pełne długich, białych pałeczek, jedną wsunął sobie do ust, a pozostałe zaproponował Maksymowi. Maksym z uprzejmości przyjął pudełeczko i zaczął je oglądać. Pudełeczko było zrobione z kartonu i silnie pachniało jakimiś suszonymi roślinami. Maksym wziął jedną z pałeczek, odgryzł kawałek i zaczął żuć. Następnie pospiesznie opuścił szybę, wychylił się i splunął. To nie nadawało się do jedzenia.

— Nie trzeba — powiedział zwracając pudełko czerwonookiemu. — Niesmaczne.

Czerwonooki patrzył na niego z otwartymi ustami. Biała pałeczka zwisała mu z wargi. Maksym zgodnie z miejscowymi zwyczajami dotknął końca swego nosa i przedstawił się: „Maksym”. Czerwonooki coś odburknął, w jego ręce nagle pojawił się płomyk, w którym zanurzył koniec białej pałeczki. Samochód natychmiast wypełnił się mdlącym dymem.

— Massaraksz! — wykrzyknął Maksym z oburzeniem i otworzył drzwiczki. — Nie trzeba!

Zrozumiał, do czego służyły te pałeczki. W wagonie, w którym jechał razem z Gajem, prawie wszyscy mężczyźni zatruwali powietrze dokładnie takim samym dymem, ale posługiwali się w tym celu nie białymi pałeczkami, lecz krótkimi i długimi drewnianymi przedmiotami przypominającymi starożytne dziecięce fujarki. Wdychali jakiś narkotyk, co było zwyczajem niewątpliwie nader szkodliwym i wówczas w wagonie Maksym pocieszył się tylko tym, że sympatyczny Gaj był najwidoczniej również zdecydowanym przeciwnikiem tego zwyczaju.

Nieznajomy pospiesznie wyrzucił narkotyczną pałeczkę przez okno i pomachał dłonią przed swoją twarzą. Maksym na wszelki wypadek również pomachał dłonią, a potem się powtórnie przedstawił. Okazało się, że czerwonooki nazywa się Fank, i na tym rozmowa się zakończyła. Siedzieli tak z pięć minut spoglądając na siebie przychylnie i kolejno pokazując sobie nieskończoną kolumnę ciężarówek powtarzali: „Massaraksz”. Później kolumna przejechała i Fank wydostał się na szosę.

Najwyraźniej bardzo się spieszył. Silnik zahuczał niskim basem, później Fank włączył jakieś paskudnie wyjące urządzenie i nie przestrzegając, zdaniem Maksyma, żadnych prawideł bezpieczeństwa jazdy popędził autostradą wyprzedzając kolumnę i wymijając w ostatniej chwili samochody mknące z przeciwka.

Wyprzedzili kolumnę ciężarówek; ominęli, ledwie nie wpadając na pobocze, szeroki czerwony pojazd z samotnym, bardzo mokrym kierowcą; przemknęli obok drewnianego wózka na chybotliwych kołach ze szprychami, ciągniętego przez mokre zwierzę kopalne; zagnali rykiem do rowu grupę pieszych ubranych w brezentowe płaszcze; wpadli pod korony wielkich, rozłożystych drzew, rosnących szeregami po obu stronach drogi… Fank ciągle zwiększał szybkość, strumienie nadbiegającego powietrza ryczały w owiewkach, wystraszone wyciem pojazdy jadące przodem przyciskały się do pobocza ustępując mu drogi. Samochód wydał się Maksymowi nieprzystosowany do takich szybkości, zbyt mało stateczny i było mu odrobinę nieprzyjemnie.

Wkrótce drogę obsiadły domy, samochód wpadł do miasta i Fank był zmuszony gwałtownie zmniejszyć prędkość.

Ulice były niewspółmiernie wąskie. Automobil Fanka ledwie się wlókł, ściśnięty ze wszystkich stron najróżniejszymi pojazdami. Z przodu, zasłaniając pół nieba, piętrzyła się tylna ściana furgonu pokryta niezgrabnymi, wielobarwnymi napisami i prymitywnymi wizerunkami zwierząt i ludzi. Z lewej, nie wyprzedzając ani nie pozostając w tyle, pełzły dwa jednakowe samochody zatłoczone gestykulującymi mężczyznami i kobietami. Pięknymi kobietami, efektownymi, nie to, co Ryba. Jeszcze bardziej w lewo guzdrała się z żelaznym jazgotem jakaś odmiana pociągu elektrycznego, co chwilę sypiącego snopami błękitnych i zielonych iskier. Wagony były do ostateczności zapchane pasażerami, którzy zwisali pęczkami również ze wszystkich drzwi. Po prawej biegł nieruchomy pas asfaltu niedostępny dla pojazdów. Po tym pasie gęstymi strumieniami szli ludzie w mokrych ubraniach wszystkich odcieni czerni i szarości. Ludzie zderzali się, wyprzedzali wzajemnie, uskakiwali z drogi, przeciskali się przez tłum, co chwila wpadali do otwartych jaskrawo oświetlonych drzwi i mieszali się z gromadami mrowiącymi się za ogromnymi zapoconymi witrynami, a czasami nagle zbierali się w wielkie grupy tworząc korki i wiry, wyciągając szyje i usiłując na coś popatrzeć. Było tam bardzo dużo chudych i bladych twarzy, bardzo podobnych do twarzy Ryby, prawie wszyscy byli brzydcy, nadmiernie, niezdrowo szczupli, zbyt bladzi, niezręczni i kanciaści… Ale śmieli się często i chętnie, zachowywali się swobodnie, oczy im błyszczały, wszędzie odzywały się ożywione głosy. — To chyba jednak wygląda na szczęśliwy świat — pomyślał Maksym. W każdym razie ulice, chociaż brudne, nie są jednak zawalone odpadkami, domy też wyglądają dosyć wesoło, prawie we wszystkich oknach ze względu na pochmurny dzień pali się światło: widocznie elektryczności im nie brakuje. Radośnie mrugają ogłoszenia reklamowe, a co się tyczy zapadniętych twarzy, to przy takim hałasie i przy takim zanieczyszczeniu powietrza trudno czegoś innego oczekiwać. Świat ubogi, nie zagospodarowany, niezbyt zdrowy… A jednak na oko dosyć szczęśliwy.

Nagle na ulicy coś się zmieniło. Rozległy się podniecone głosy. Jakiś człowiek wdrapał się na słup latarni i zawisnąwszy na nim zaczął energicznie krzyczeć wymachując wolną ręką. Na chodniku zaczęto śpiewać. Ludzie zatrzymywali się, zrywali nakrycia głowy, wytrzeszczali oczy i śpiewali, krzyczeli do zachrypnięcia, wznosząc wąskie twarze ku ogromnym, różnokolorowym napisom, które nagle zapłonęły w poprzek ulicy.

— Massaraksz — zasyczał Fank i samochód zarzucił.

Maksym popatrzył na niego. Fank był śmiertelnie blady, twarz mu się wykrzywiła. Kręcąc gwałtownie głową z trudem oderwał rękę od kierownicy i wlepił wzrok w zegarek. „Massaraksz…” — wyjęczał i powiedział jeszcze kilka słów, z których Maksym rozpoznał tylko jedno „nie rozumiem”. Potem obejrzał się za siebie i twarz mu się wykrzywiła jeszcze mocniej. Maksym również się obejrzał, ale z tyłu nie było widać nic szczególnego. Jechał tam jaskrawożółty samochód, kwadratowy jak pudełko.

Na ulicy wrzask wznosił się już pod niebo, ale Maksym zajęty był czymś innym. Fank wyraźnie tracił przytomność, a samochód nadal posuwał się do przodu. Furgon jadący przed nimi gwałtownie zahamował, zabłysły światła sygnalizacyjne i nagle malowidła na jego ścianie zbliżyły się, rozległ się okropny zgrzyt, głuche uderzenie i pogruchotana maska wypiętrzyła się do góry.

— Fank! — krzyknął Maksym. — Fank! Nie trzeba!

Fank leżał z głową i rękami opartymi na owalnej kierownicy i głośno pojękiwał. Dokoła piszczały hamulce, ruch się zatrzymał, wyły sygnały. Maksym potrząsnął Fanka za ramię, otworzył drzwiczki, wychylił się na zewnątrz i krzyknął:

— Na pomoc! On umiera!

Przy samochodzie zebrał się już śpiewający, wrzeszczący, bełkocący tłum, energicznie wymachiwały ręce, trzęsły się wzniesione nad głowami pięści, dziesiątki par nabiegłych krwią, wytrzeszczonych oczu wirowało wściekle w orbitach. Maksym niczego nie rozumiał: albo ci ludzie byli oburzeni wypadkiem, albo z czegoś bez pamięci się cieszyli, albo też komuś grozili. Krzyczeć nie miało sensu, nie słychać było własnego głosu, Maksym więc znowu zajął się Fankiem. Fank leżał teraz na plecach z głową odrzuconą do tyłu i ze wszystkich sił miętosił dłońmi skronie, policzki, czaszkę… Na wargach miał pęcherzyki śliny. Maksym zrozumiał, że męczy go nieznośny ból, i mocno uchwycił go za łokcie, pospiesznie i z napięciem starając się przejąć ten ból na siebie. Nie był pewien, czy mu się to uda z istotą z innej planety, szukał kontaktu nerwowego i nie mógł go znaleźć, a tu jeszcze w dodatku Fank oderwawszy ręce od skroni zaczął go ze wszystkich swych mizernych sił bić w piersi i coś rozpaczliwie mamrotać płaczliwym głosem. Maksym rozumiał tylko: „Idź, idź…” Fank był nieprzytomny.

Wtedy drzwi obok Fanka otworzyły się, do samochodu zajrzały dwie rozgorączkowane twarze pod czarnymi beretami, zabłysły szeregi metalowych guzików i natychmiast mnóstwo twardych, silnych rąk chwyciło Maksyma za ramiona, boki, szyję, oderwało od Fanka i wyciągnęło z samochodu. Nie opierał się, gdyż w tych rękach nie było groźby lub złych zamiarów, raczej wręcz przeciwnie. Wepchnięty w hałasujący tłum widział, jak dwójka w czarnych beretach poprowadziła zgiętego, skurczonego Fanka do żółtego samochodu, a następna trójka w beretach odpychała od niego ludzi wymachujących rękami. Potem tłum z rykiem oblepił pokiereszowany samochód. Samochód niezgrabnie zachybotał, uniósł się, obrócił na bok, w powietrzu mignęły obracające się wolno gumowe koła i oto wóz już leży dachem w dół, a tłum włazi nań i wszyscy krzyczą, śpiewają, i wszyscy ogarnięci są jakąś wściekłą, szaloną radością.

Maksyma odepchnięto pod ścianę domu i przyciśnięto do mokrej szklanej witryny. Wyciągnął szyję i zobaczył, jak żółty, kwadratowy samochód zamigotał mnóstwem światełek, wyjechał z tłumu i z miedzianym klekotem zniknął z oczu.

Загрузка...