Rozdział XVIII

Prokurator generalny spał bardzo czujnie, więc mruczenie telefonu rozbudziło go od razu. Nie otwierając oczu podniósł słuchawkę. Szeleszczący głos nocnego referenta powiedział przepraszającym tonem:

— Siódma trzydzieści, ekscelencjo…

— Tak — odpowiedział prokurator, ciągle jeszcze nie otwierając oczu. — Tak. Dziękuję.

Włączył światło, odrzucił kołdrę i siadł. Pozostał tak przez kilka chwil wpatrując się w swoje chude, blade nogi i ze smutnym zdziwieniem rozmyślał o tym, że przekroczył już pięćdziesiątkę, ale nie pamięta ani jednego dnia, w którym pozwolono by mu się wyspać. Ciągle ktoś go budził. Kiedy był rotmistrzem, budził go po pijatyce bydlak ordynans. Kiedy był przewodniczącym trybunału nadzwyczajnego, budził go idiota sekretarz z nie podpisanymi wyrokami. Kiedy był gimnazjalistą, budziła go matka do szkoły, i to były najobrzydliwsze czasy, najokropniejsze przebudzenia. Zawsze też słyszał: trzeba! Trzeba, panie rotmistrzu… Trzeba, panie przewodniczący… Trzeba, synku… A teraz to „trzeba” sam sobie narzucił.

Wstał, założył szlafrok, prysnął sobie na twarz garść wody kolońskiej, wstawił zęby masując sobie policzki, popatrzył w lustro, skrzywił się nieprzyjaźnie i przeszedł do gabinetu.

Ciepłe mleko już stało na stole, a pod nakrochmaloną serwetką leżały na talerzyku słonawe ciasteczka. To trzeba było wypić i zjeść jak lekarstwo. Najpierw jednak podszedł do kasy pancernej, odciągnął z trudem drzwiczki, wyjął zieloną teczkę i położył ja na stole obok śniadania. Chrupiąc ciasteczka i popijając mleko obejrzał dokładnie teczkę i przekonał się, że nikt jej od wczoraj nie otwierał. Jak wiele się zmieniło! — pomyślał. — Jak wiele się zmieniło w ciągu zaledwie trzech miesięcy… Spojrzał odruchowo na żółty telefon i przez kilka sekund nie mógł oderwać od niego oczu. Telefon milczał, jaskrawy i elegancki jak luksusowa zabawka, a zarazem straszny jak tykająca maszyna piekielna, której nie można rozbroić… Prokurator gorączkowo, obiema rękami wczepił się w zieloną teczkę i zmrużył oczy. Poczuł narastający strach i postanowił wziąć się w garść. Nie, tak do niczego nie dojdziemy, teraz trzeba zachować całkowity spokój, odrzucić wszelkie emocje… Tak czy inaczej nie mam wyboru i muszę ryzykować. A więc zaryzykuję… Ryzyko zawsze było, trzeba tylko sprowadzić je do minimum… Tak jest, massaraksz, do minimum! Zdaje się, że nie jesteś pewny swego, Mądralo? Wątpisz? Zawsze powątpiewałeś, taki już masz charakter, zuch jesteś! No cóż, postaramy się rozproszyć twoje wątpliwości… Słyszałeś o pewnym człowieku nazwiskiem Maksym Kammerer? Na pewno słyszałeś? Tak ci się tylko wydaje! Nigdy przedtem nic nie słyszałeś o tym człowieku. Usłyszysz dopiero teraz. Bardzo cię proszę: wysłuchaj uważnie i wyrób sobie o nim możliwe obiektywne zdanie. Żadnych uprzedzeń! To dla mnie bardzo ważne, Mądralo. Od tego, prawdę mówiąc, zależy obecnie całość mojej skóry, mojej bladej, niebiesko żyłkowanej, tak drogiej mi skóry…

Otworzył teczkę. Przeszłość tego człowieka jest niejasna. Nie jest to wprawdzie najkorzystniejsze przy nawiązywaniu znajomości, ale nie należy wpadać w popłoch; potrafimy obaj wywnioskować nie tylko przyszłość z teraźniejszości, lecz również przeszłość. Jeżeli będziemy koniecznie potrzebować przeszłości naszego Maka, to ją w końcu wydedukujemy z jego teraźniejszości. To się nazywa ekstrapolacja. Nasz Mak rozpoczyna swoją teraźniejszość od tego, że ucieka z katorgi. Nagle. Nieoczekiwanie. Akurat w chwili, kiedy razem z Wędrowcem wyciągamy po niego ręce. Oto paniczny raport gubernatora wojskowego, klasyczny lament idioty, który nabroił i stara się uniknąć kary: nie jest niczemu winien, wszystko robił zgodnie z instrukcją. Nie wiedział, że obiekt ochotniczo zgłosił się od oddziału saperów-samobójców. Obiekt zgłosił się i wyleciał w powietrze na polu minowym. Nie wiedział… My też z Wędrowcem nie wiedzieliśmy. A trzeba było wiedzieć! Obiekt był człowiekiem zdolnym do wszystkiego i powinniśmy być na coś podobnego przygotowani, mój panie Mądralo… Tak, wtedy mnie to zaskoczyło, ale teraz rozumiem, w czym rzecz: ktoś wytłumaczył Makowi, do czego służą wieże, ten doszedł do wniosku, że nie ma czego szukać w kraju Chorążych i prysnął na Południe, pozorując swoją śmierć. Prokurator opuścił głowę i niemrawo potarł czoło. Tak, wtedy się właśnie wszystko zaczęło. To było pierwsze z całej serii moich potknięć: uwierzyłem, że on zginął. Czemu zresztą miałem nie wierzyć? Komu normalnemu przyjdzie do głowy uciekać na Południe do mutantów, narażać się na pewną śmierć? Ale Wędrowiec nie uwierzył!…

Prokurator wziął kolejny raport. O, ten Wędrowiec! Spryciarz Wędrowiec, geniusz Wędrowiec! Powinienem był działać tak jak on! Byłem przekonany, że Mak zginął. Południe to jest Południe. A on usiał całe Zarzecze swoimi agentami. Tłusty Fank — jaka szkoda, że go w swoim czasie nie obłaskawiłem, nie kazałem mu jeść z ręki — ten gruby, wyleniały wieprz wysechł na szczapę szwendając się po całym kraju, węsząc i wypatrując, a jego Kura zdechł na febrę przy Szóstej Trasie. Jego Tapa-Kogucik został schwytany przez górali, a później Pięćdziesiąty Piąty — nie wiem, kto to taki — dostał się w łapy piratów aż gdzieś na wybrzeżu, ale zdążył przekazać wiadomość, że Mak się tam pojawił, poddał się patrolowi i wrócił do swojego obozu. Tak właśnie postępują ludzie z głową: w nic nie wierzą i nikogo nie oszczędzają. Tak właśnie powinienem był wówczas postąpić! Rzucić wszystkie inne sprawy i zająć się wyłącznie Makiem, bo przecież już wtedy rozumiałem, jaka to straszliwa siła, ten Mak. A ja zamiast tego zacząłem się szarpać z Histerykiem i przegrałem, potem wdałem się w tę idiotyczną wojnę i też przegrałem… Teraz też bym przegrał, ale wreszcie mi się powiodło: Mak pojawił się w stolicy, w legowisku Wędrowca i dowiedziałem się o tym wcześniej niż Wędrowiec. Tak, Wędrowcze, tak, kłapouchu, teraz ty przegrałeś! Że cię też podkusiło wyjechać właśnie teraz! Przyznam ci się szczerze, że tym razem nie boli mnie nawet to, iż nie wiem dokąd pojechałeś. Nie ma cię i spokój. Oczywiście we wszystkim zaufałeś swojemu Fankowi, a Fank przywiózł ci Maka, ale — kto by mógł pomyśleć! — wojenne przygody wykończyły twojego Fanka. Leży teraz nieprzytomny w Szpitalu Pałacowym — ważna figura, tacy leczą się tylko w Szpitalu Pałacowym! — i moja już w tym głowa, aby pozostał tam tak długo, jak długo będzie mi to potrzebne. Tym razem nie poszkapię! Ciebie więc nie ma, Fanka nie ma, a nasz Mak jest. Bardzo ładnie się składa…

Prokurator poczuł radość, zdał sobie z tego sprawę i natychmiast przywołał się do porządku. Znowu te emocje, massaraksz! Spokojnie, Mądralo. Poznajesz nowego człowieka imieniem Mak i musisz być bardzo obiektywny. Tym bardziej, że ten nowy Mak jest zupełnie niepodobny do starego, że teraz jest zupełnie dorosły i wie, co to są finanse i przestępczość dziecięca… Spoważniał nasz Mak, zokrutniał.

Wkręcił się już do sztabu podziemia (rekomendacje od Memo Gramenu i Allu Zefa) i zaskoczył jego członków planem kontrpropagandy. To był kij w mrowisko, bo znaczyło to przecież, że trzeba szeregowym konspiratorom ujawnić prawdziwe przeznaczenie wież! Ale Mak zdołał ich przekonać!… Nastraszył ich i omotał do tego stopnia, że nie tylko przyjęli zasadę kontrpropagandy, lecz również powierzyli mu opracowanie szczegółów akcji. W sytuacji orientował się szybko i prawidłowo. W sztabie to zrozumieli, pojęli, z kim mają do czynienia. Albo po prostu podświadomie poczuli. Oto ostatni raport: frakcja krzewicieli moralności zaprosiła go do dyskusji nad programem przebudowy światopoglądu społeczeństwa, na co z radością przystał. Od razu zaproponował szereg konkretnych posunięć. Pomysły takie sobie, ale nie o to chodzi — zmiana moralności drogą perswazji to w ogóle kretynizm — ważne jest to, że przestał być terrorystą, niczego nie chce wysadzać i nikogo nie chce zabijać. Ważne jest to, że zajął się działalnością polityczną, usilnie wyrabia sobie autorytet w sztabie, wygłasza mowy, krytykuje i idzie w górę; ważne jest to, że ma własne idee i że pragnie je urzeczywistnić… A właśnie to nam jest na rękę, mój drogi Mądralo…

To również nas cieszy. Raport o stylu życia. Wiele pracuje w laboratorium i w domu, nadal tęskni za tą Radą Gaal, uprawia sport, prawie z nikim się nie przyjaźni, nie pali, niemal nie pije, odżywia się w sposób umiarkowany. Z drugiej zaś strony wykazuje wyraźne upodobanie do luksusu i umie się cenić: przypisany do jego stanowiska samochód przyjął jak coś oczywistego, wyrażając przy tym niezadowolenie z jego zbyt małej mocy i brzydoty; jest niezadowolony również z dwupokojowego mieszkania i uważa je za zbyt ciasne i pozbawione podstawowych wygód; to mieszkanie ozdobił zresztą oryginalnymi obrazami i antykami, na które wydał prawie całą zaliczkę… I tak dalej, i tak dalej… Dobry materiał, bardzo dobry… A propos, jakie ma dochody i przywileje? Taak, kierownik tematu w laboratorium syntezy chemicznej… Nieźle go urządzili i z pewnością jeszcze więcej obiecali. Ciekaw tylko jestem, jak mu wytłumaczyli, czego właściwie chce od niego Wędrowiec. To wie ten tłusty wieprz Fank, ale nie powie, prędzej zdechnie… Ech, gdyby tak wszystko od niego wyciągnąć! Z jaką rozkoszą bym go potem wykończył… Ile krwi mi to grube bydle napsuło… Tę Radę też on mi ukradł, a bardzo by mi się teraz przydała… Jaka to świetna broń, kiedy ma się do czynienia z czystym, uczciwym, mężnym Makiem!… Zresztą może to teraz nie jest takie złe. Nie ja przecież trzymam pod kluczem twoją ukochaną, Mak! To Wędrowiec, to wszystko są knowania tego obrzydliwego szantażysty!…

Prokurator drgnął: żółty telefon cichutko brzęknął. Tylko brzęknął i nic więcej. Cichutko, nawet melodyjnie. Ożył na ułamek sekundy i znowu zamarł, jakby tylko chciał przypomnieć o swoim istnieniu… Prokurator nie odrywając od niego oczu potarł czoło drżącymi palcami. Nie, pomyłka… Oczywiście, że pomyłka. Czy to tak trudno o pomyłkę? Telefon jest skomplikowanym urządzeniem, pewnie w nim jakaś przypadkowa iskra przeskoczyła… Wytarł palce o szlafrok. Wtedy telefon zajazgotał. Jak wystrzał w twarz. Jak cięcie szabli po gardle. Jak upadek z dachu na asfalt. Prokurator podniósł słuchawkę. Nie chciał podnosić słuchawki, nie wiedział, że ją podnosi, wyobraził sobie nawet, że nie bierze słuchawki, lecz szybko, na palcach biegnie do sypialni, ubiera się, wyprowadza samochód z garażu i z największą szybkością pędzi… Dokąd?

— Prokurator generalny, słucham — powiedział ochryple.

— Mądrala? Tu Kanclerz.

Stało się… Stało się… Zaraz powie: „Przyjedź do nas za godzinkę…”

— Poznałem po głosie — powiedział bezwolnie. — Witaj… Kanclerzu…

— Komunikat czytałeś?

— Nie.

Ach, nie czytałeś? Przyjeżdżaj, my ci przeczytamy…

— Koniec — powiedział Kanclerz. — przepaskudziliśmy wojnę.

Prokurator przełknął ślinę. Trzeba coś powiedzieć. Trzeba natychmiast coś powiedzieć. Najlepiej zażartować. Subtelnie zażartować… Boże, pomóż mi subtelnie zażartować!…

— Milczysz? A co ci mówiłem? Nie leź w błocko, z cywilami trzymaj, nie z wojskowymi. Ech ty, Mądralo!…

— Jesteś Kanclerzem — wydusił z siebie prokurator — a dzieci nie zawsze przecież słuchają rodziców…

Kanclerz zachichotał.

— Dzieci… — powiedział. — Wiesz przecież, że napisano: „Jeżeli latorośl twoja nie posłucha cię…” Jak to dalej idzie, Mądralo?

Mój Boże, mój Boże. „Zetrzyj ją z powierzchni ziemi”. Tak właśnie wtedy powiedział: „Zetrzyj go z powierzchni ziemi” — i Wędrowiec wziął ze stołu ciężki, czarny pistolet, flegmatycznie go uniósł, dwa razy wystrzelił, a latorośl objęła rękami przedziurawioną łysinę i zwaliła się na dywan…

— Pamięć ci odjęło? — powiedział Kanclerz. — Ech ty, Mądralo! Co zamierzasz robić?

— Pomyliłem się… — wychrypiał prokurator. — Błąd… To wszystko przez Histeryka…

— Pomyliłeś się… No dobra, zastanów się nad tym, Mądralo. Pomyśl. Jeszcze do ciebie zadzwonię.

Koniec. Nie ma go. Nie wiadomo nawet, gdzie do niego telefonować, płakać, błagać… Nie ma sensu. Nikomu to nie pomogło. No dobra… Poczekaj… Poczekaj, łobuzie!… Z rozmachu uderzył otwartą dłonią o krawędź stołu, żeby zabolało, żeby do krwi, żeby tak nie drżała… Trochę pomogło, ale dla pewności schylił się, otworzył drugą ręką dolną szufladę biurka, wyjął z niej butelkę, wyciągnął zębami korek i wypił kilka łyków. Zrobiło mu się gorąco. No tak… Spokojnie… Jeszcze zobaczymy. To jest wyścig: kto szybciej. Mądrali tak łatwo nie weźmiecie, z Mądralą będziecie mieć jeszcze wiele zachodu. Mądrali nie da się tak zwyczajnie wezwać. Gdybyście mogli, już byście wezwali… To nic, że on zadzwonił. On tak zawsze… Jest jeszcze trochę czasu. Dwa, trzy albo nawet cztery dni… — Mam jeszcze czas! — huknął na siebie. Nie tracić głowy… Wstał i zaczął krążyć po gabinecie.

Znalazłem na was lekarstwo. Mam Maka. Mam człowieka, który nie lęka się promieniowania, dla którego nie ma przeszkód, który was nienawidzi. Człowieka niewinnego, a więc podatnego na wszelkie pokusy. Człowieka, który uwierzy mnie. Człowieka, który zapragnie spotkać się ze mną. On już teraz chce się ze mną spotkać: moi agenci już kilkakrotnie napomykali mu, że prokurator generalny jest dobrym i uczciwym urzędnikiem, że jest świetnym znawcą prawa i prawdziwą ostoją praworządności, że Chorążowie niezbyt go lubią i tolerują jedynie dlatego, że wzajemnie sobie nie wierzą… Moi ludzie znaleźli okazję, aby mu ukradkiem mnie pokazać i moja twarz wywarła na nim dodatnie wrażenie… Wreszcie najważniejsze: w głębokim zaufaniu dali mu do zrozumienia, że wiem, gdzie mieści się Centrum! Mak świetnie nad sobą panuje, ale podobno w tym momencie twarz mu się wyraźnie zmieniła… Taki jest ten mój człowiek. Człowiek, który bardzo chce opanować Centrum i może to zrobić jako jedyny na całym świecie. To znaczy na razie jeszcze go nie mam, ale sieci już rozstawiłem, przynętę wyłożyłem i dziś go zagarnę. Albo zginę. Zginę… Zginę…

Dłużej już nie mógł powstrzymać wyobraźni. Zobaczył ten ciasny pokoik obity ciemnoczerwonym aksamitem, mroczny, zakisły i bez okien; widział goły, odrapany stół i pięć pozłacanych foteli… Fotele były zajęte i kilku jeszcze stało: on, Wędrowiec z oczami zwyrodniałego mordercy i ten łysy oprawca… Ten gadatliwy niedojda wiedział przecież, gdzie jest Centrum. Iluż to ludzi stracił, żeby się dowiedzieć i — gaduła, pijaczyna, chwalipięta — nie potrafił utrzymać języka za zębami! Czyż o takich rzeczach można komukolwiek opowiadać?… Nawet krewniakom, a zwłaszcza takim krewniakom! I to kto! Sam szef Departamentu Zdrowia Publicznego, oczy i uszy Płomiennych Chorążych, pancerz i miecz narodu… Kanclerz powiedział mrużąc oczy: „Zetrzyj go z powierzchni ziemi”. Wędrowiec strzelił dwa razy z bliska i Baron warknął z niezadowoleniem: „Znowuście całe obicie zapaprali!” Pozostali po raz już nie wiadomo który zaczęli się zastanawiać, dlaczego w pokoju cuchnie, a ja stałem na gumowych nogach i myślałem: wiedzą, czy nie wiedzą? Wędrowiec szczerzył zęby z miną zgłodniałego drapieżnika i patrzył na mnie tak, jakby się domyślał… Nie domyślał się, na szczęście. Teraz rozumiem, czemu zawsze tak zabiegał o to, aby nikt nie przeniknął tajemnicy. Od dawna wiedział, gdzie się Centrum znajduje i tylko czekał na sposobność, aby je samemu zagarnąć… Spóźniłeś się, Wędrowcze, spóźniłeś się… Ty, Kanclerzu, też się spóźniłeś i ty, Baronie, również. A o tobie, Histeryku, nawet nie warto wspominać…

Odsunął portierę i przyłożył czoło do zimnej szyby. Już prawie zdławił swój strach i aby rozdeptać go do reszty, zgasić ostatnią iskierkę przerażenia, wyobraził sobie, jak Mak wdziera się do maszynowni Centrum… Ale to samo mógł zrobić Bąbel ze swoją obstawą, z tą zgrają swoich rodzonych i przyrodnich braci, krewniaków, kuzynów i powinowatych, z tą bandą łobuzów, którzy nigdy niczego nie słyszeli o praworządności i zawsze wyznawali jedną tylko zasadę: strzelaj pierwszy. Trzeba było być Wędrowcem, aby podnieść rękę na Bąbla: tego samego wieczoru napadli na niego przed samym progiem jego pałacyku, podziurawili samochód, zabili kierowcę, zabili sekretarkę i w niepojęty sposób sami, wszyscy co do jednego — dwudziestu czterech ludzi z dwoma cekaemami — zginęli na miejscu. Tak, Bąbel również mógłby wedrzeć się do maszynowni, ale tam by już został, dalej by się nie przebił, bo dalej jest bariera promieniowania depresyjnego. Teraz może już zresztą dwie bariery promieniste. Chyba jednak nie, wystarczy jedna, bo i tak jej nikt nie pokona: wyrodek zwali się nieprzytomny z bólu, a zwykły, lojalny obywatel padnie na kolana i zacznie cicho łkać ogarnięty śmiertelnym przygnębieniem… Tylko Mak tamtędy przejdzie, tylko on wsunie swoje zręczne palce w trzewia generatorów i przede wszystkim przełączy Centrum, całą sieć wież na pole depresyjne. Następnie, wtedy już bez żadnych przeszkód, pójdzie do studia radiowego i nastawi tam cykliczną transmisję mowy nagranej uprzednio na taśmę… Cały kraj od chontyjskiej granicy do Zarzecza leży w depresji, miliony durniów zalewają się łzami, nikomu nie chce się nawet palcem ruszyć, a głośniki już ryczą na pełny regulator, że Płomienni Chorążowie są zbrodniarzami, że nazywają się tak i tak, zabijcie ich, znajdują się tam i tam, mówię to wam ja, Mak Sym, Żywy Bóg na ziemi (albo pełnoprawny następca tronu cesarskiego lub Wielki Dyktator… Co będzie wolał). Do broni, mój legionie! Do broni, moja armio! Do broni, moi poddani!… A sam tymczasem wróci do maszynowni, przestawi generatory na pole wytężonej uwagi i oto już cały kraj słucha z otwartymi gębami starając się nie pominąć żadnego słowa, ucząc się ich na pamięć i powtarzając w duchu. Głośniki ryczą, wieże pracują i tak to trwa przez godzinę, a potem Mak przełącza generatory na entuzjazm. Tylko pół godziny entuzjazmu i koniec z transmisjami!… A kiedy przyjdę do siebie — massaraksz, półtorej godziny potwornego bólu, ale trzeba massaraksz, wytrzymać! — Kanclerza już nie będzie, nikogo już nie będzie, będzie za to Mak, Wielki Mak i jego wierny doradca, dawny prokurator generalny, a obecnie szef rządu Wspaniałego Maka… Do diabła zresztą z rządem, będę po prostu żył, nikt mi nie będzie zagrażał. Potem się zobaczy… Mak nie należy od ludzi, którzy opuszczają pożytecznych przyjaciół. On nie porzuca nawet bezużytecznych przyjaciół, a ja będę bardzo, ale to bardzo użytecznym przyjacielem!…

Przywołał się do rzeczywistości i usiadł przy biurku. Popatrzył na żółty telefon, uśmiechnął się, zdjął słuchawkę zielonego telefonu i wywołał zastępcę Departamentu Badań Specjalnych.

— Głowacz? Dzień dobry, tu Mądrala. Jak się czujesz? Jak z twoim żołądkiem?… No to pięknie… Wędrowca jeszcze nie ma? Aha! No dobra… Zadzwonili do mnie z góry i kazali przeprowadzić u was małą inspekcyjkę… Nie, nie myślę, że to zwykła formalność, bo ja i tak nic się na waszej robocie nie wyznaję… Przygotuj jednak jakiś raport… Projekt zaleceń pokontrolnych i różne tam takie… Zatroszcz się też, aby wszyscy byli na swoich miejscach, a nie tak jak zeszłym razem… Mhm… Około jedenastej chyba… Zrób tak, abym o dwunastej mógł odjechać ze wszystkimi dokumentami… No, to na razie… Pójdziemy cierpieć. Ty także cierpisz? Czy też może dawno już wymyśliliście ochronę, tylko przed zwierzchnikami ją ukrywacie? Żartuję oczywiście… Cześć.

Odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Była za kwadrans dziesiąta. Jęknął głośno i powlókł się do łazienki. Znowu ten koszmar… Pół godziny koszmaru, przed którym nie ma ucieczki ani ratunku, przez który żyć się odechciewa… Wielka szkoda, że Wędrowca trzeba będzie oszczędzić!

Wanna już była napełniona gorącą wodą. Prokurator zrzucił szlafrok, zdjął nocną koszulę i wsunął pod język tabletkę przeciwbólową. I tak przez całe życie. Jedna dwudziesta czwarta życia to piekło. Ponad cztery procent… Nie licząc wezwań na górę. No, wezwania wkrótce się skończą, ale te przerwy w życiorysie pozostaną do końca… To się zresztą jeszcze zobaczy. Kiedy wszystko się ustabilizuje, sam się zajmę Wędrowcem… Wpełzł do wanny, ułożył się wygodnie, rozluźnił mięśnie i zaczął się zastanawiać, jak będzie się dobierał Wędrowcowi do skóry. Ale nie zdążył już niczego wymyślić. Znajomy ból uderzył w ciemię, przetoczył się po kręgosłupie, wbił pazury w każdą komórkę, w każdy nerw i zaczął je szarpać, okrutnie, metodycznie, w takt uderzeń oszalałego serca…

Kiedy wszystko się skończyło, poleżał jeszcze chwilę w słodkim rozleniwieniu. Piekielne męki również mają pewne zalety: pół godziny koszmaru darowywało w zamian kilka minut niebiańskiej rozkoszy. Później wyszedł z wanny, wytarł się przed lustrem, uchylił drzwi, odebrał od kamerdynera świeżą bieliznę, ubrał się, wrócił do gabinetu, wypił jeszcze jedną szklankę mleka, tym razem zmieszanego z podgrzaną wodą leczniczą, zjadł odrobinę kleistej mazi z miodem, posiedział trochę bez celu ostatecznie przychodząc do siebie, a wreszcie zadzwonił do dziennego referenta i kazał przygotować samochód.

Do Departamentu Badań Specjalnych prowadziła trasa rządowa, pusta o tej porze dnia i wysadzana kędzierzawymi drzewkami sprawiającymi wrażenie sztucznych. Kierowca pędził nie zatrzymując się pod sygnałami i tylko od czasu do czasu włączał porykującą basem syrenę. Pod wysokimi żelaznymi wrotami departamentu znaleźli się za trzy jedenasta. Legionista w galowym mundurze podszedł do nich, pochylił się, poznał i zasalutował. Brama natychmiast się rozwarła, za nią ukazał się gęsty park, białe i kremowe bloki domów mieszkalnych, a za nimi gigantyczny, szklany prostopadłościan laboratoriów. Wolno przetoczyli się jezdnią z groźnymi zakazami przekraczania określonej szybkości, minęli placyk zabaw dziecięcych, niski pawilon basenu kąpielowego i wesoły, barwny budynek klubu-restauracji… Wszystko to nurzało się w zieleni, w kłębach zieleni, w całych obłokach zieleni. Dokoła było cudownie czyste powietrze i, massaraksz, unosił się jakiś zadziwiający zapach, którego nie ma w żadnym lesie, na polu ani łące. Och, ten Wędrowiec! To wszystko jego pomysły! Kosztowało to potworne sumy, ale za to wszyscy go tu lubią. Tak właśnie należy żyć. Potworne sumy, Sułtan był okropnie niezadowolony, jeszcze i dziś kręci nosem. Ryzyko? Naturalnie, ryzyko było. Wędrowiec je podjął, ale teraz to jest jego folwark, nikt go tu nie zdradzi, nikt mu nogi nie podstawi. Ma w tym swoim departamencie pięciuset ludzi, głównie młodzieży, która gazet nie czyta i nie słucha radia: nie mają na to czasu — mówią — prowadzą ważne badania naukowe… Promieniowanie mija się więc tu z celem, a właściwie godzi w inny cel. Masz rację, Wędrowcze, ja na twoim miejscu też jeszcze długo bym zwlekał z hełmami ochronnymi. Bo że zwlekasz, to niemal pewne! Ale, u diabła, jak się do ciebie dobrać? Gdyby się znalazł drugi Wędrowiec… To jednak czcze marzenia, drugiej takiej głowy nie znajdzie się na całym świecie i on o tym dobrze wie. Starannie wyławia każdego utalentowanego dzieciaka, tresuje go od najmłodszych lat, oswaja, oddziela od rodziców — ci głupcy nie posiadają się przy tym z radości! — i oto jeszcze jeden żołnierzyk uzupełnił jego armię… Jak to jednak dobrze się stało, że Wędrowca teraz nie ma!

Samochód zatrzymał się, referent otworzył drzwi. Prokurator wygramolił się na zewnątrz i wszedł po schodach do oszklonego hallu. Głowacz ze swoimi fagasami już na niego czekał. Prokurator z wystudiowaną nudą na twarzy niedbale uścisnął Głowaczowi rękę i pozwolił zaprowadzić się do windy. Do kabiny weszli zgodnie z hierarchią: pan prokurator generalny, za nim pan zastępca szefa departamentu, następnie fagas pana prokuratora generalnego i starszy fagas pana zastępcy szefa. Reszta została w hallu. Do gabinetu Głowacza weszli znów zgodnie ze starszeństwem: pan prokurator generalny przed Głowaczem. Fagasa pana prokuratora i starszego fagasa Głowacza zostawili w poczekalni. Prokurator natychmiast z wyrazem zmęczenia na twarzy opadł na fotel, a Głowacz kazał podać herbatę.

Przez pierwsze kilka minut prokurator dla rozrywki przypatrywał się Głowaczowi. Głowacz miał wygląd człowieka, który coś paskudnie przeskrobał. Starał się nie patrzeć w oczy, nieustannie przygładzał włosy, bezmyślnie zacierał ręce, nienaturalnie pokaszliwał i w ogóle wykonywał mnóstwo niepotrzebnych, gorączkowych ruchów. Zawsze tak wyglądał. Wygląd i sposób bycia stanowiły jego podstawowy kapitał. Nieustannie wzbudzał podejrzenie, że ma coś na sumieniu, i ściągał na siebie coraz to nowe, drobiazgowe kontrole. Departament Zdrowia Publicznego zbadał jego życie niemal godzina po godzinie, a ponieważ było bez zarzutu i każde sprawdzenie jedynie potwierdzało ten nieoczekiwany fakt, Głowacz wspinał się po drabinie służbowej z niespotykaną szybkością.

Prokurator wszystko to doskonale wiedział, bo trzy razy osobiście z największą pieczołowitością sprawdzał Głowacza. Teraz jednak, bawiąc się jego widokiem, złapał się nagle na myśli, że ten filut na pewno wie, gdzie jest Wędrowiec, i że okropnie się boi, aby tej informacji z niego nie wyciągnięto. Nie wytrzymał więc i powiedział niedbałym tonem:

— Pozdrowienia od Wędrowca.

Głowacz spojrzał nań spłoszonym wzrokiem i natychmiast odwrócił oczy.

— Mmm… Tak… — powiedział gryząc wargi. — Zaraz nam… Hmm… przyniosą herbatę.

— Prosił, abyś zadzwonił — dodał prokurator jeszcze bardziej niedbale.

— Co?… Aaa!… Dobrze… Herbata dziś będzie wyjątkowa! Moja nowa sekretarka to po prostu mistrzyni w parzeniu herbaty… To znaczy… Hmm… Dokąd mam zadzwonić?

— Nie rozumiem — powiedział prokurator.

— No, chodzi mi o to, że… Hmm… Jeżeli mam dzwonić, to muszę przecież wiedzieć… Hmm… Znać telefon… On nigdy nie zostawia numeru… — Głowacz nagle chorobliwie poczerwieniał, zaczął się gorączkowo krzątać i poklepywać dłońmi po biurku szukając ołówka. — Gdzie więc kazał zadzwonić?

Prokurator postanowił się wycofać.

— Zażartowałem — powiedział.

— Jak?… Co?… — po twarzy Głowacza błyskawicznie przemknęło mnóstwo podejrzanych uczuć. — A! Zażartowałeś?… — Zaniósł się nieszczerym śmiechem. — Aleś mnie nabrał!… A ja już myślałem… Ha-ha-ha!… Jest już herbatka!

Prokurator odebrał z wypielęgnowanych rąk wypielęgnowanej sekretarki szklankę mocnej, gorącej herbaty i powiedział:

— No dobrze, pożartowaliśmy sobie. Teraz do roboty! Gdzie masz te swoje papierzyska?

Głowacz, wykonując mnóstwo niepotrzebnych ruchów, wydobył z szuflady i podał prokuratorowi projekt protokołu pokontrolnego. Sądząc z tego, jak się przy tym kurczył i zwijał, projekt był nafaszerowany dezinformacją, a jego autorzy starali się wprowadzić inspektora w błąd i w ogóle byli zakamuflowanymi wywrotowcami.

— Mmm-tak… — wymamrotał prokurator ssąc kryształek cukru. — Co my tu mamy?… „Protokół inspekcji”… No tak… Laboratorium interferencji… Laboratorium badań spektralnych… Laboratorium promieniowania integralnego… Nic nie rozumiem, zęby można sobie na tym połamać. Jak ty się w tym wszystkim orientujesz?

— A ja… Hmm… Ja, powiem ci szczerze, również się nie znam. Jestem przecież z zawodu… Hmm… Administratorem… Ja się w to wszystko nie mieszam…

Głowacz odwracał wzrok, przygryzał wargi, nerwowo burzył fryzurę i teraz było już zupełnie jasne, że nie jest żadnym administratorem, lecz specjalnie przeszkolonym chontyjskim szpiegiem. Ależ typ!…

Prokurator wrócił do protokołu. Rzucił głęboką uwagę o przekroczeniu limitów finansowych, którego dopuściła się grupa wzmacniania emisji; zapytał, kto to jest Zoj Barutu, czy to przypadkiem nie krewny Mora Barutu, wybitnego pisarza propagandysty; wyraził niezadowolenie z faktu, że refraktometr bezsoczewkowy, który kosztował masę pieniędzy, nie jest do tej pory należycie wykorzystany; wreszcie podsumował wyniki sekcji doskonalenia propagacji promieniowania stwierdzeniem, że żadnych istotnych postępów nie widzi (dzięki Bogu, dodał w myśli) i że ten jego sąd winien koniecznie znaleźć się w protokole.

Fragment sprawozdania dotyczący prac sekcji ochrony przed promieniowaniem przerzucił szczególnie niedbale. Drepczecie w miejscu — oświadczył. — W ochronie fizycznej prawie nic nie osiągnęliście, w fizjologicznej jeszcze mniej… Ochrona fizjologiczna to w ogóle nie dla nas: nie pozwolę się kroić, bo jeszcze idiotę ze mnie zrobicie… za to chemicy to zuchy, następną minutę wywalczyli. W zeszłym roku minutę i dwa lata temu półtorej… To znaczy, że teraz mogę zażyć pigułkę i zamiast trzydziestu minut męczyć się tylko dwadzieścia dwie… No cóż, nieźle… Prawie trzydzieści procent… Zapisz moją opinię: przyspieszyć tempo prac nad ochroną fizyczną, nagrodzić pracowników działu ochrony chemicznej. To wszystko.

Odrzucił kartki Głowaczowi.

— Każ to przepisać na czysto… Moje uwagi również… A teraz dla formalności zaprowadź mnie… No powiedzmy… Eee… U fizyków byłem zeszłym razem… Zaprowadź mnie do chemików, zobaczę, jak tam u nich…

W asyście Głowacza i dziennego referenta przeszedł się bez pośpiechu po laboratoriach działu ochrony chemicznej. Uśmiechał się uprzejmie do ludzi z jedną naszywką na rękawie, poklepywał czasami po ramieniu beznaszywkowych, zatrzymywał się przy wyższych stopniem, aby uścisnąć rękę i zapytać, czy nie mają jakichś pretensji do kierownictwa.

Pretensji nie było. Wszyscy zdawali się pracować albo udawali, że pracują. U nich nigdy nic nie wiadomo. Migały jakieś światełka na jakichś aparatach, bulgotały jakieś płyny w jakichś naczyniach, cuchnęło jakimś paskudztwem, gdzieniegdzie męczono zwierzęta. Było czysto, widno i przestronnie, ludzie wyglądali na sytych i zadowolonych, entuzjazmu nie przejawiali, do inspektora odnosili się z szacunkiem, ale bez odrobiny ciepła, nie mówiąc już o właściwej w tym wypadku uniżoności.

W każdym prawie pomieszczeniu — laboratorium czy gabinecie bez różnicy — znajdował się portret Wędrowca: wisiał nad stołami laboratoryjnymi obok tablic i wykresów, na ścianie pomiędzy oknami, nad drzwiami, czasami leżał też pod szkłem na biurku. Były to amatorskie fotografie, rysunki ołówkowe, szkice węglem. Był nawet jeden portret olejny. Można tam było zobaczyć Wędrowca gryzącego jabłko lub grającego w piłkę, Wędrowca wygłaszającego wykład, Wędrowca surowego, zamyślonego, zmęczonego, rozwścieczonego i nawet Wędrowca śmiejącego się na całe gardło. Te łobuzy ośmielały się nawet rysować jego karykatury i wieszać je w najbardziej eksponowanych miejscach!… Prokurator wyobraził sobie, że wchodzi do gabinetu młodszego radcy sprawiedliwości Filtika i odkrywa tam swoją karykaturę. Massaraksz, to było nie do pomyślenia!

Uśmiechał się, poklepywał, ściskał dłonie, a jednocześnie myślał, że jest tu już po raz drugi w ciągu roku i że wszystko zostało niby po staremu, ale dawniej nie zwrócił jakoś na to uwagi… A teraz zwrócił. Dlaczego dopiero teraz? A dlatego, że Wędrowiec rok lub dwa lata temu nic dla niego nie znaczył. Formalnie był jednym z nich, faktycznie zaś gabinetową figurą bez żadnego wpływu na politykę, bez swego miejsca w polityce i bez własnych politycznych celów. Ale od tego czasu zdołał wiele dokonać. Ogólnopaństwowa akcja wyłapywania szpiegów to była jego robota. Prokurator sam prowadził te procesy i był wtedy wstrząśnięty, bo zrozumiał, że ma do czynienia nie z lipnymi szpiegami— wyrodkami, lecz z prawdziwymi, doświadczonymi wywiadowcami Imperium Wyspowego, specjalistami od zbierania informacji naukowych i gospodarczych. Wędrowiec wyłowił ich wszystkich co do jednego i od tej chwili stał się szefem kontrwywiadu specjalnego.

Poza tym to właśnie Wędrowiec wykrył spisek łysego Bąbla, okropnego indywiduum, mocno zasiedziałego i niebezpiecznie knującego przeciw zwierzchnictwu Wędrowca nad kontrwywiadem. Wykrył i sam go załatwił, nikomu w tym nie zaufał. Zawsze występował otwarcie, nigdy nie maskował się i działał tylko w pojedynkę. Nie uznawał żadnych koalicji, żadnych unii, żadnych tymczasowych sojuszów. W ten sposób obalił kolejno trzech szefów Departamentu Wojny, którzy, nim się zdążyli obejrzeć, już byli wzywani na górę. Wreszcie umieścił na tym stolcu Histeryka, który panicznie bał się wojny. To właśnie Wędrowiec rok temu utopił projekt „Złoto”, przedstawiony przez Wiernopoddańczą Radę Przemysłu i Finansów. Wydawało się wtedy, że lada chwila zleci, bo projekt wywołał zachwyt samego Kanclerza, ale Wędrowiec zdołał go jakoś przekonać, że wszystkie korzyści płynące z projektu są chwilowe i że najdalej za dziesięć lat nastąpi powszechne rozprzężenie i rozpocznie się epidemia szaleństw. Zawsze potrafił ich jakoś przekonać. Nikt tego nie umiał, ale Wędrowiec potrafił. Wiadomo zresztą, dlaczego. Ten człowiek niczego się nie bał. Tak długo tkwił w swoim gabinecie, aż wreszcie zrozumiał swoją istotną wartość. Pojął, że jest potrzebny wszystkim, bez względu na to, jakbyśmy się z nim nie żarli. A to dlatego, że jedynie on może stworzyć ochronę, tylko on może wybawić nas od męczarni… A smarkacze w białych kitlach rysują jego karykatury.

Referent otworzył kolejne drzwi i prokurator zobaczył swojego Maka. Mak, ubrany w biały kitel z naszywką na rękawie, siedział na parapecie i gapił się przez okno. Gdyby jakiś radca sprawiedliwości pozwolił sobie w godzinach służbowych sterczeć na parapecie i liczyć wrony, można by go z czystym sumieniem zesłać na koniec świata jako oczywistego nieroba, a może nawet sabotażystę. W tym zaś wypadku, massaraksz, nie można było słowa powiedzieć. Złapiesz go za kark, a on na to: „Bardzo przepraszam! Przeprowadzam eksperyment myślowy!”

Wielki Mak liczył wrony. Spojrzał przelotnie na gości, wrócił na moment do swego zajęcia, ale natychmiast znów się obejrzał i przypatrzył się im uważniej. Poznał — pomyślał prokurator. — Poznał, mój mądrala… Uśmiechnął się uprzejmie do Maka, poklepał po ramieniu młodziutkiego laboranta kręcącego arytmometr i zatrzymawszy się pośrodku pokoju rozejrzał się dokoła.

— Hmm… — rzucił w przestrzeń między Makiem a Głowaczem. — A co się tu u was robi?

— Panie Sym — powiedział Głowacz czerwieniąc się, mrugając i zacierając ręce — proszę wyjaśnić panu inspektorowi, co pan… hmm…

— Przecież ja pana znam — powiedział Wielki Mak, jakoś nieoczekiwanie zjawiając się o dwa kroki od prokuratora. — Proszę mi wybaczyć, pan jest prokuratorem generalnym, prawda?

Tak, z Makiem sprawa była trudna, cały pieczołowicie obmyślony plan od razu wziął w łeb. Mak nie miał zamiaru czegokolwiek ukrywać, niczego się nie obawiał, był zaintrygowany i patrzył na prokuratora z wyżyn swego ogromnego wzrostu jak na jakieś egzotyczne zwierzę. Trzeba było improwizować.

— Tak — odrzekł z zimnym zdziwieniem prokurator, przestając się uśmiechać. — — O ile mi wiadomo, jestem rzeczywiście prokuratorem generalnym, chociaż nie bardzo rozumiem… — Nachmurzył się i spojrzał Makowi prosto w twarz. Mak uśmiechał się od ucha do ucha. — Ba! — wykrzyknął prokurator. — No oczywiście!… Mak Sym, vulgo Maksym Kammerer! Doniesiono mi jednak, że pan zginął. Massaraksz, jak pan tu trafił?

— To długa i nieciekawa historia — odrzekł Mak machnąwszy ręką. — Ja zresztą też się zdziwiłem ujrzawszy tu pana. Nigdy nie przypuszczałem, że nasza dłubanina interesuje Departament Sprawiedliwości…

— Wasza dłubanina interesuje najbardziej nieoczekiwanych ludzi — powiedział prokurator. Wziął Maka pod rękę, odprowadził go w najdalszy kąt pokoju i zapytał konfidencjonalnym szeptem:

— Kiedy nam podarujecie pigułki? Prawdziwe pigułki, na całe trzydzieści minut…

— Czyżby pan również?… — zdziwił się Mak. — Zresztą tak, oczywiście…

Prokurator smętnie pokiwał głową.

— Nasze błogosławieństwo i nasze przekleństwo — rzekł. — Szczęście naszego narodu i cierpienie jego sterników… Massaraksz, ogromnie się cieszę, że pan żyje, Mak. Muszę się panu przyznać, że proces, w którym pana skazano, był jednym z niewielu w mojej praktyce, które pozostawiły po sobie pewien nieprzyjemny osad niezadowolenia z siebie. Nie, nie, proszę nie zaprzeczać! Zgodnie z literą prawa był pan winien, od tej strony wszystko było w porządku. Napadł pan na wieżę i, zdaje się, zabił legionistę, a za to nikogo po główce się nie gładzi… Ale w gruncie rzeczy… Przyznam się, że ręka mi drgnęła, kiedy podpisywałem wasze wyroki, zwłaszcza pański wyrok… Jakbym skazywał dziecko… Proszę się nie obrażać!… W końcu to była raczej nasza inicjatywa, a nie pańska.

— Nie obrażam się — powiedział Mak. — Jest pan zresztą bliski prawdy: ten zamach na wieżę był istotnie dziecinadą. W każdym razie jestem wdzięczny prokuraturze za to, że nas wówczas nie rozstrzelano.

— To było wszystko, co mogłem zrobić — powiedział prokurator. — Pamiętam, jak bardzo zmartwiłem się na wiadomość o pańskiej śmierci… — Roześmiał się i po przyjacielsku uścisnął łokieć Maka. — Szalenie się cieszę, że wszystko tak pomyślnie się skończyło i że mogłem pana osobiście poznać… — Popatrzył na zegarek. — Proszę posłuchać, Mak. Jak to się stało, że pan tu pracuje? Nie, nie, wcale nie zamierzam pana aresztować! To już nie jest moja sprawa, teraz niech się tym zajmuje żandarmeria wojskowa. Interesuje mnie jedynie, co pan robi w tym laboratorium? Czy jest pan chemikiem? I to w dodatku… — wskazał palcem naszywkę.

— Jestem wszystkim po trosze — powiedział Mak. — Trochę chemikiem, trochę fizykiem…

— Trochę konspiratorem… — podpowiedział ze śmiechem prokurator.

— Tylko odrobinę! — powiedział Mak zdecydowanie.

— Trochę czarodziejem… — ciągnął prokurator.

Mak popatrzył na niego uważnie. — Trochę fantastą — kontynuował prokurator — trochę awanturnikiem…

— To już nie są profesje — zaoponował Mak. — To raczej cechy każdego przyzwoitego naukowca.

— I przyzwoitego polityka — dodał prokurator.

— Rzadka kombinacja słów — zauważył Mak.

Prokurator spojrzał na niego pytająco, potem zrozumiał i roześmiał się.

— Tak — powiedział. — Działalność polityczna jest dziedziną dosyć specyficzną. Niech pan nigdy nie upadnie tak nisko, aby zajmować się polityką. Niech pan lepiej pozostanie przy swojej chemii. — Spojrzał na zegarek i powiedział z irytacją: — Niech to diabli wezmą, zupełnie nie mam czasu, a tak bym chciał dłużej z panem pogwarzyć. Przeglądałem pańskie dossier, bardzo interesująca lektura… Ale pewnie pan również jest bardzo zapracowany?

— Tak — odrzekł mądrala Mak. — Chociaż oczywiście nie tak bardzo jak prokurator generalny.

— No proszę! — powiedział prokurator i znów się roześmiał. — A pańscy przełożeni zapewniają nas, że pracujecie tu dniem i nocą… Ja na przykład nie mogę tego o sobie powiedzieć… Prokurator generalny miewa czasami wolne wieczory… Zdziwi się pan zapewne, ale mam do pana wiele pytań. Przyznam się, że miałem ochotę na pogawędkę z panem już wtedy, po procesie. Ale sprawy, ciągle sprawy…

— Jestem do pańskich usług — powiedział Mak. — Tym bardziej że ja również mam do pana kilka pytań…

No, no! — ofuknął go w myśli prokurator. — Nie trzeba tak otwarcie nie jesteśmy tu sami! Natomiast na głos powiedział z promiennym uśmiechem:

— Cudownie! Wszystko, co w moich siłach… A teraz proszę mi wybaczyć, muszę już uciekać.

Uścisnął ogromną dłoń swojego Maka; Maka, który połknął przynętę i właściwie siedział już na haczyku; Maka, który wyraźnie szedł mu na rękę i chciał się z nim spotkać. Zaraz go podetnę — pomyślał prokurator, zatrzymał się w drzwiach, strzelił palcami, obrócił się i powiedział:

— Przepraszam, Mak, co pan robi dziś wieczorem? Właśnie uprzytomniłem sobie, że mam dziś wolny wieczór…

— Dziś? — zastanowił się Mak. — No cóż… Wprawdzie dziś mam…

— Przyjdźcie we dwójkę! — wykrzyknął prokurator. — Tak będzie jeszcze lepiej! Zapoznam was z żoną, spędzimy piękny wieczór! Ósma godzina panu odpowiada? Przyślę po pana samochód. Zgoda?

— Zgoda.

Zgodził się! — triumfował w myśli prokurator wizytując pozostałe laboratoria oddziału, uśmiechając się, poklepując i ściskając. Zgodził się! — myślał podpisując protokół w gabinecie Głowacza. — Zgodził się, massaraksz, zgodził się! — krzyczał w duchu wracając do domu…

Wydał dyspozycje kierowcy. Polecił referentowi zawiadomić departament, że pan prokurator generalny jest zajęty… Nikogo nie przyjmować, wyłączyć telefony i w ogóle zniknąć z oczu, tak zresztą jednak, aby zawsze być pod ręką. Wezwał żonę, pocałował ją w policzek, mimochodem przypomniał, że nie widzieli się już z dziesięć dni i poprosił, aby zarządziła kolację, lekką, smaczną kolację na cztery osoby, była miła przy stole i przygotowała się na spotkanie z bardzo interesującym człowiekiem.

Potem zamknął się w gabinecie, znów położył na biurku zieloną teczkę z dokumentami i zaczął od nowa przetrawiać całą sprawę. Niepokojono go tylko raz: kurier z Departamentu Wojny przyniósł ostatni komunikat. Front się rozsypał. Ktoś poradził Chontyjczykom, aby zajęli się oddziałami zaporowymi, ci posłuchali i wczorajszej nocy rozbili pociskami atomowymi około dziewięćdziesięciu pięciu procent czołgów-emiterów. Żadnych dalszych meldunków o losach armii nie było… To oznaczało koniec. Koniec wojny. Koniec generała Szekagi i generała Ody. Koniec Okularnika, Czajnika, Chmury i innych pomniejszych. Bardzo możliwe, że oznaczało to koniec Barona i Sułtana, a już na pewno koniec Mądrali, gdyby Mądrala nie był mądralą…

Rozpuścił komunikat w szklance wody i zaczął krążyć po gabinecie. Odczuł ogromną ulgę. Teraz przynajmniej wiedział dokładnie, kiedy go wezwą na górę. Najpierw wykończą Barona i co najmniej dobę będą wybierać pomiędzy Histerykiem a Zębem. Później będą musieli zająć się Okularnikiem i Chmurą. To następna doba. Czajnika załatwią mimochodem, ale za to sam generał Szekagu zajmie im co najmniej dwie doby. A wtedy i dopiero wtedy… Wtedy już ich nie będzie. Nie wychodził z gabinetu aż do samego przyjazdu gościa.

Gość wywarł jak najlepsze wrażenie. Był po prostu wspaniały. Był tak wspaniały, że prokuratorowa, babsztyl zimny i światowy w najokropniejszym tego słowa znaczeniu, której własny mąż od niepamiętnych już czasów nie uważał za kobietę, lecz za wypróbowanego towarzysza broni, natychmiast odmłodniała o co najmniej dwadzieścia lat i zachowywała się szalenie naturalnie. Nie mogłaby zachowywać się naturalniej nawet wtedy, gdyby wiedziała, jaką rolę w jej losie ma odegrać Mak.

— Czemu pan jest sam? — zdziwiła się. — Mąż zamówił kolację na cztery osoby…

— Tak, rzeczywiście — potwierdził prokurator. — Sądziłem, że pan przyjdzie z damą swego serca. Pamiętam tę dziewczynę, o mało przez pana nie ucierpiała…

— Ucierpiała — powiedział spokojnie Mak. — Ale o tym pomówimy później. A teraz, jeśli państwo pozwolą…

Kolacja była długa i wesoła. Było wiele śmiechu i odrobina alkoholu. Prokurator opowiadał ostatnie plotki, prokuratorowa bardzo sympatycznie wtrącała pieprzne anegdotki, a Mak w humorystyczny sposób opisywał swoje przygody na Południu. Śmiejąc się do łez z jego opowiadania prokurator myślał z przerażeniem, co by teraz z nim było, gdyby Mak przegapił prawdziwe pole minowe…

Kiedy wszystko zjedzono i wypito, prokuratorowa przeprosiła panów i zaproponowała, aby dowiedli, że potrafią obyć się bez kobiety przynajmniej przez godzinę. Prokurator wojowniczo podjął to wyzwanie, chwycił Maka pod ramię i pociągnął do gabinetu częstować winem, którego smak znało zaledwie trzydzieści lub czterdzieści osób w całym kraju.

Rozsiedli się w miękkich fotelach po obu stronach niziutkiego stolika ustawionego w najprzytulniejszym kąciku gabinetu, umoczyli wargi w drogocennym trunku i spojrzeli na siebie. Mądrala Mak najwyraźniej wiedział, po co go tu zaproszono, i prokurator nagle zrezygnował z pierwotnego planu rozmowy, rozmowy chytrej, wyczerpującej, zbudowanej na niedomówieniach i obliczonej na stopniowe zyskiwanie wzajemnego zaufania. Los Rady, intryga Wędrowca, knowania Płomiennych, to wszystko nie miało teraz żadnego znaczenia. Z niesłychaną, doprowadzającą do rozpaczy pewnością uświadomił sobie, że całe jego mistrzostwo w prowadzeniu podobnych rozmów w tym wypadku nie zda się na nic. Mak albo się zgodzi, albo odmówi. To było równie oczywiste jak to, że prokurator albo będzie żył, albo zostanie zlikwidowany w najbliższych dniach. Ręka mu zadrżała, pospiesznie postawił kielich na stoliku i zaczął bez żadnego wstępu.

— Wiem, że jest pan konspiratorem, członkiem sztabu i aktywnym przeciwnikiem istniejącego porządku. Poza tym jest pan zbiegłym katorżnikiem i zabójcą załogi czołgu o specjalnym przeznaczeniu… Teraz parę słów o mnie. Jestem prokuratorem generalnym, zaufanym rządu dopuszczonym do największych tajemnic państwowych i również wrogiem istniejącego porządku. Proponuję panu obalenie Płomiennych Chorążych. Gdy mówię: panu, mam na myśli pana i jedynie pana. Pańskiej organizacji to nie dotyczy. Musi pan zrozumieć, że interwencja podziemia może jedynie wszystko zepsuć. Proponuję panu spisek, który bazuje na znajomości najważniejszej tajemnicy państwowej. Odkryję panu tę tajemnicę. Tylko my dwaj powinniśmy ją znać. Jeśli ją pozna jakakolwiek osoba trzecia, zostaniemy natychmiast unicestwieni. Proszę pamiętać, że podziemie i sztab roi się od prowokatorów. Dlatego radzę nikomu nie dowierzać. Dotyczy to zwłaszcza najbliższych przyjaciół…

Prokurator jednym haustem, nie czując żadnego smaku, opróżnił swój kieliszek.

— Wiem, gdzie się znajduje Centrum. Pan natomiast jest jedynym człowiekiem, który może tym Centrum zawładnąć. Proponuję panu przemyślany plan zdobycia ośrodka nadawczego i dalszego działania. Pan wykonuje ten plan i staje na czele państwa. Ja pozostanę przy panu jako doradca polityczny i gospodarczy, ponieważ nie ma pan o podobnych rzeczach najmniejszego pojęcia. Pański program polityczny jest mi w ogólnych zarysach znany: wykorzystanie Centrum do zmiany świadomości narodu, wychowania go w duchu humanizmu i głębokiej moralności, a w następstwie skłonienia go do ustanowienia sprawiedliwego ustroju. Nie oponuję. Zgadzam się już chociażby dlatego, że każda zmiana sytuacji obecnej musi być zmianą na lepsze, bo nic gorszego wyobrazić sobie nie sposób. Skończyłem. Kolej na pana.

Mak milczał. Obracał w placach bezcenny kielich z bezcennym winem i milczał. Prokurator czekał. Nie czuł swojego ciała. Wydawało mu się, że go tam nie ma, że wisi w jakiejś niebiańskiej pustce, patrzy w dół i widzi przytulny kącik rozjaśniony miękkim światłem, milczącego Maka i obok niego w fotelu coś martwego, zesztywniałego i bezgłośnego…

Później Mak zapytał:

— Jakie mam szanse wyjść cało z ataku na Centrum?

— Pięćdziesiąt na sto — powiedział prokurator, a właściwie wydało mu się, że powiedział, bo Mak zmarszczył brwi i powtórzył pytanie.

— Pięćdziesiąt na sto — powiedział ochryple prokurator. — Może nawet więcej. Nie wiem.

Mak znowu długo milczał.

— Dobrze! — powiedział wreszcie. — Gdzie jest Centrum?

Загрузка...