Rozdział II

Gaj siedząc na brzeżku ławki pod oknem polerował mankietem godło na berecie i patrzył, jak kapral Waribobu wypisuje mu dokumenty podróżne. Kapral trzymał głowę przechyloną na bok, oczy wytrzeszczył, lewą rękę położył na stole przytrzymując blankiet z czerwoną obwódką, prawą zaś bez pośpiechu stawiał kaligraficznie litery. Nieźle mu to wychodzi — myślał Gaj z niejaką zazdrością. Stary zatramenciały pryk: dwadzieścia lat w legionie i ciągle gryzipiórek. Patrzcie go, jak to gały wytrzeszcza… Zaraz jeszcze i jęzor wywali… Duma brygady… Nie mówiłem… Język też ma upaprany atramentem. Bywaj zdrów, Waribobu, ty stary kałamarzu, więcej się już nie zobaczymy. W ogóle to jakoś smutno mu stąd odjeżdżać: chłopaki się nieźle dobrały, panowie oficerowie też, no i sama służba pożyteczna, honorowa… Gaj pociągnął nosem i wyjrzał przez okno.

Za oknem wiatr niósł biały kurz po szerokiej, gładkiej ulicy bez chodników, wyłożonej starymi sześciokątnymi płytami; bielały ściany długich, jednakowych domów administracji i personelu inżynieryjnego; ulicą szła, osłaniając się przed kurzem i przytrzymując spódniczkę, pani Idoja, dama pulchna i reprezentacyjna, mężna kobieta, która nie zawahała się podążyć wraz z dziećmi za panem brygadierem w te niebezpieczne okolice. Wartownik przed budynkiem komendantury, nowicjusz w sztywnym prochowcu i berecie naciągniętym na uszy, poderwał się przed nią na baczność. Potem przejechały dwie ciężarówki z katorżnikami. Pewnie na szczepienia… Racja, w łeb go, niech się nie rozgląda: to nie wycieczka…

— Jak ty się właściwie piszesz? — zapytał Waribobu. — Gaal? Czy może zwyczajnie Gal?

— Nie, panie kapralu — powiedział Gaj. — Nazywam się Gaal.

— Szkoda — powiedział Waribobu, ssąc w zadumie obsadkę. — Gdyby było można „Gal”, jak raz by się zmieściło w linijce…

Pisz, pisz, gryzipiórku — pomyślał Gaj. — Nie ma co linijek oszczędzać. I to się nazywa kapral… Guziki zaśniedziałe, ładny mi kapral. Masz dwie blachy, a strzelać porządnie się nie nauczyłeś, przecież wszyscy o tym wiedzą…

Drzwi się otworzyły i do kancelarii szybkim krokiem wszedł pan rotmistrz Toot ze złocistą opaską dyżurnego na rękawie. Gaj poderwał się i stuknął obcasami. Kapral uniósł siedzenie, ale pisać nie przestał…

— Aha… — rzekł pan rotmistrz zdzierając ze wstrętem z twarzy pochłaniacz kurzu. — Szeregowy Gaal. Wiem, wiem, porzucacie nas. Szkoda. Ale gratuluję. Mam nadzieję, że w stolicy będziecie służyć z równą gorliwością. — Tak jest, panie rotmistrzu! — powiedział Gaj z takim przejęciem, że aż go w nosie zaszczypało. Bardzo lubił pana rotmistrza Toota, wykształconego oficera, dawnego profesora gimnazjum. Okazuje się, że i pan rotmistrz go wyróżniał.

— Możecie usiąść — powiedział pan rotmistrz idąc za barierkę w kierunku swojego biurka. Na stojąco pobieżnie przejrzał papiery i chwycił słuchawkę. Gaj skromnie odwrócił się w stronę okna.

Na ulicy nic się nie zmieniło. W zwartym szyku podreptał na obiad jego własny drugi pluton. Gaj odprowadził go smutnym wzrokiem. Wejdą zaraz do kantyny, kapral Serembesz rozkaże zdjąć berety, chłopaki rykną trzydziestoma gardzielami Dziękczynne Słowo, a nad kotłami unosi się już para, błyszczą miski i stary kumpel Doga jest gotów wypalić swój koronny kawał o żołnierzu i kucharce… Jak Boga kocham, szkoda odjeżdżać. Służba tu niby niebezpieczna i żarcie podłe, wciąż te same konserwy i klimat niezdrowy, ale mimo to… Tu w każdym razie wiesz na pewno, że jesteś potrzebny, tutaj własną piersią osłaniasz kraj przed złowrogim naporem z południa. Ilu tu już człowiek pochował przyjaciół. Za osiedlem jest cały zagajnik tyczek z zardzewiałymi hełmami… A z drugiej strony — stolica! Tam nie poślą pierwszego z brzegu, a jeżeli już posyłają, to nie na wypoczynek… Tam podobno z Pałacu Chorążych widać wszystkie place ćwiczeń, tak że każdą zbiórkę obserwuje któryś z Płomiennych, to znaczy niekoniecznie obserwuje, ale zdarza się, że spojrzy od czasu do czasu. Gajowi zrobiło się gorąco: wyobraził sobie nagle, że wywołano go przed front plutonu, a on już przy drugim kroku się potknął i rąbnął nosem pod nogi dowódcy, zajazgotał automatem po kamiennym bruku, oferma jakaś, i w dodatku beret mu się nie wiadomo gdzie zapodział. Złapał powietrze i obejrzał się ukradkiem. Nie daj Boże! Taak, stolica! Wszyscy są pod ich okiem. Ale to nic, inni przecież jakoś sobie radzą. W dodatku mieszka tam siostrzyczka Rada, narwany wuj ze swymi starożytnymi gratami i swoimi przedpotopowymi żółwiami. Ależ stęskniłem się za wami, moi wy kochani!…

Znowu wyjrzał przez okno i zaskoczony otworzył usta. Ulicą w kierunku komendantury szło dwóch facetów. Jednego znał. To był ryży pyskacz Zef, z tych szczególnie niebezpiecznych, starszy sto czternastego oddziału saperów, skazaniec zatrudniony przy oczyszczaniu trasy. A drugi wyglądał jak strach na wróble i to przeraźliwy. Chłop jak dąb, goły, młody, cały brązowy, zdrowy jak byk, ubrany tylko w jakieś krótkie spodenki z błyszczącego materiału. Zef niósł swoją armatę, ale nie wyglądało na to, żeby konwojował tego obcego. Szli obok siebie i obcy idiotycznie wymachując rękami bez przerwy coś Zefowi tłumaczył, a ten tylko parskał i wyglądał na zbaraniałego. Jakiś dzikus — pomyślał Gaj. — Tylko skąd on się wziął na trasie? Może niedźwiedzie go wychowały? Bywały takie wypadki. Całkiem na to wygląda: o, jakie muskuły!…

Patrzał, jak ta para podeszła do wartownika. Zef ocierając pot z gęby zaczął coś tłumaczyć, a wartownik, nowicjusz przecież, nie zna Zefa i wpycha mu automat pod żebro, najwidoczniej każe odejść na regulaminową odległość. Goły chłopak na ten widok włącza się do rozmowy. Ręce mu aż latają, a twarz to ma już zupełnie dziwną: w żaden sposób nie można uchwycić wyrazu, słowo daję… No to cześć, teraz i wartownik zgłupiał. Zaraz podniesie alarm. Gaj się odwrócił.

— Panie rotmistrzu — powiedział — melduję posłusznie, że tam starszy sto czternastego kogoś przyprowadził. Może raczy pan spojrzeć?

Pan rotmistrz podszedł do okna, popatrzył, brwi mu powędrowały na czoło. Pchnął ramę, wychylił się i krzyknął dławiąc się kurzem:

— Wartownik! Przepuścić!

Gaj zamykał okno, kiedy w korytarzu zatupotało i Zef ze swym cudacznym towarzyszem wszedł boczkiem do kancelarii. Za nimi, popychając ich do przodu — wpadł dowódca warty i jeszcze dwóch chłopaków ze zmiany czuwającej. Zef wyprężył się na baczność, odkaszlnął i wytrzeszczywszy na rotmistrza bezwstydne niebieskie ślepia zachrypiał:

— Melduję się starszy sto czternastego oddziału skazanych. Na trasie zatrzymano tego oto człowieka. Wszystko wskazuje na to, że jest nienormalny, panie poruczniku: żre trujące grzyby, nie rozumie ani słowa, gada niezrozumiale i chodzi, jak sam pan rotmistrz raczy zauważyć, nago.

Póki Zef meldował, zatrzymany szybko obiegał oczyma pomieszczenie, dziwnie i niesamowicie i uśmiechając się do wszystkich obecnych, a zęby miał białe jak cukier. Pan rotmistrz założył ręce do tyłu, zbliżył się i obejrzał go od stóp do głów.

— Kim jesteście? — zapytał.

Zatrzymany uśmiechnął się jeszcze niesamowiciej, postukał się dłonią po piersi i niezrozumiale powiedział coś w rodzaju „mach-sym”. Dowódca warty zarżał, wartownicy zachichotali i pan rotmistrz też się uśmiechnął. Gaj nie od razu zrozumiał, o co chodzi, dopiero później przypomniał sobie, że w złodziejskim żargonie „mach-sym” znaczy „łyknął nóż”.

— Najwidoczniej to ktoś z waszych — powiedział rotmistrz do Zefa.

Zef pokręcił głową, wytrząsając ze swego brodziska kłęby kurzu.

— Nie, panie rotmistrzu — powiedział. — Mach-sym to niby jego imię, bo tak się sam nazywa, a złodziejskiego żargonu nie rozumie. Więc to nie jest nasz.

— Pewnie wyrodek — powiedział dowódca warty. Pan rotmistrz spojrzał na niego zimnym wzrokiem. — Goły… — przejętym głosem wyjaśnił dowódca warty i zaczął się cofać do drzwi. — Czy mogę się odmeldować, panie rotmistrzu? — zapytał.

— Możecie iść — powiedział rotmistrz. — Poślijcie tam kogoś po lekarza sztabowego, pana Zogu… Gdzieście go złapali? — zapytał Zefa.

Zef zameldował, że dzisiejszej nocy razem ze swoim oddziałem przeczesywał kwadrat 23/07, zniszczył cztery samobieżne stanowiska ogniowe i jeden automat o nieznanym przeznaczeniu, stracił dwóch ludzi przy wybuchu i wszystko było w porządku. Około siódmej rano do jego ogniska szosą biegnącą przez las nadszedł ten oto osobnik. Zauważyli go z daleka, obserwowali ukryci w krzakach, a później w sprzyjającym momencie zatrzymali. Zef wziął go początkowo za zbiega, później uznał, że to nie zbieg, lecz wyrodek i już miał zamiar strzelać, ale się rozmyślił, gdyż ten człowiek… W tym miejscu Zef niezdecydowanie poruszył brodą i zakonkludował: — Gdyż stało się dla mnie jasne, że to nie jest wyrodek.

— Skąd ta pewność? — zapytał pan rotmistrz, a zatrzymany stał nieruchomo z rękami splecionymi na potężnych piersiach i spoglądał to na niego, to znów na Zefa.

Zef powiedział, że trudno mu to będzie wyjaśnić. Po pierwsze, ten człowiek niczego się nie bał i nie boi się nadal. Następnie: zdjął z ogniska polewkę i zjadł dokładnie trzecią część, tak jakby to zrobił prawdziwy kolega, a przedtem jeszcze krzyknął coś w kierunku lasu, widać przywoływał nas, wiedział, że jesteśmy w pobliżu. Dalej: chciał nas poczęstować grzybami. Grzyby były trujące, więc nie jedliśmy ich i jemuśmy nie pozwolili, jednakże on najwyraźniej chciał nas częstować, pewnie z wdzięczności. Co jeszcze: powszechnie wiadomo, że żaden wyrodek swymi danymi fizycznymi nie przewyższa normalnego cherlawego człowieka. Ten zaś po drodze do koszar zamęczył mnie niczym dzieciaka, szedł przez wiatrołomy jak po równym, przeskakiwał przez fosy i czekał na mnie po drugiej stronie i na dodatek nie wiedzieć czemu, pewnie chciał pokazać, jaki to z niego chwat, czy co? — brał mnie za ramię i przebiegał tak dwieście, trzysta kroków…

Pan rotmistrz słuchał Zefa, całym swoim wyglądem demonstrując najgłębszą uwagę, ale ledwie Zef zamilkł, gwałtownie odwrócił się ku zatrzymanemu i szczeknął mu prosto w twarz po chontyjsku:

— Nazwisko? Stopień? Zadanie?

Gaj zachwycił się zręcznością chwytu, jednak zatrzymany najwidoczniej nie rozumiał również i po chontyjsku. Znowu wyszczerzył swoje wspaniałe zęby, poklepał się po piersi mówiąc: „Mach-sym” i mówiąc „Zef” wetknął palec w bok katorżnika. Później zaczął powoli mówić, wskazując to na sufit, to na podłogę, to znów zataczając rękami koła. Gajowi wydało się, że w tej przemowie rozpoznaje niektóre znajome słowa, ale słowa te nie miały nic wspólnego ani z sytuacją, ani też wzajemnie się ze sobą nie łączyły. Kiedy zatrzymany zamilkł, przemówił kapral Waribobu.

— Moim zdaniem jest to sprytny szpieg chontyjski. Trzeba zameldować panu brygadierowi.

Pan rotmistrz nie zwrócił na niego żadnej uwagi.

— Możecie iść, Zef — rozkazał. — Wykazaliście gorliwość. Będziemy o tym pamiętać.

— Dziękuję stokrotnie, panie rotmistrzu! — wrzasnął Zef i już zrobił zwrot ku wyjściu, kiedy zatrzymany wydał nagle cichy okrzyk, przechylił się przez barierkę i chwycił stosik czystych blankietów leżących na stole przed kapralem. Stary pryk przestraszył się (ładny mi legionista), odskoczył i rzucił w dzikusa piórem. Dzikus zręcznie chwycił pióro w powietrzu, przysiadł na barierce i zaczął coś rysować na blankiecie, nie zwracając uwagi na Gaja i Zefa, którzy chwycili go za ramiona.

— Puścić! — rozkazał pan rotmistrz i Gaj usłuchał z radością: utrzymać tego brązowego niedźwiedzia było równie trudno, jak zatrzymać czołg chwyciwszy go za gąsienicę. Pan rotmistrz i Zef stanęli po obu stronach zatrzymanego i patrzyli, co on tam smaruje.

— Moim zdaniem to jest schemat świata — powiedział niepewnie Zef.

— Hm… — mruknął pan rotmistrz.

— No oczywiście! Tu w środku zaznaczył Wszechświatłość, a to jest Świat… A tu znów, jego zdaniem, my się znajdujemy.

— Ale dlaczego wszystko jest płaskie? — z niedowierzaniem zapytał pan rotmistrz.

Zef wzruszył ramionami.

— Niewykluczone, że to dziecięce widzenie świata… Infantylizm… Proszę spojrzeć! Pokazuje, jak się tutaj dostał.

— Tak, możliwe… Słyszałem o takim szaleństwie…

Gajowi udało się wreszcie wcisnąć pomiędzy gładkie, twarde ramię zatrzymanego i rude, kolczaste kudły Zefa. Rysunek, który zobaczył, wydał mu się śmieszny. Tak dzieciaki z pierwszej klasy rysują Świat: w środku maleńkie kółeczko oznaczające Wszechświatłość, wokół niego duży okrąg wyobrażający Sferę Świata, a na okręgu tłusta kropka, do której wystarczy tylko dorysować rączki i nóżki, i będzie „to Świat, a to ja”. Nieszczęśliwy wariat nawet Sfery Świata nie potrafił dobrze narysować, bo wyszedł mu jakiś owal. No jasne, nienormalny… W dodatku narysował przerywaną linię biegnącą gdzieś spod Ziemi: że niby tamtędy przywędrował.

Tymczasem zatrzymany wziął drugi blankiet i w przeciwległych narożnikach szybko nakreślił dwie małe Sfery Świata, połączył je przerywaną linią i narysował jeszcze jakieś znaczki. Zef gwizdnął z rezygnacją i powiedział do pana rotmistrza: — Czy mogę się odmeldować? — Ale pan rotmistrz nie zgodził się.

— Hm… Zef — powiedział pan rotmistrz. — Zdaje się, żeście pracowali w… ee… psychiatrii.

— Tak jest — odpowiedział po chwili Zef.

Rotmistrz przespacerował się po kancelarii.

— Czy nie moglibyście… ee… jak by to powiedzieć… sformułować swego poglądu na temat tego osobnika? Zawodowy pogląd, jeśli się można tak wyrazić…

— Nie wiem, panie rotmistrzu — powiedział Zef. — Zgodnie z wyrokiem nie mam prawa wykonywać zawodu.

— Rozumiem — powiedział rotmistrz. — Tak jest w istocie. Pochwalam. Ale…

Zef wytrzeszczywszy niebieskie oczka stał wyprężony na baczność. Natomiast pan rotmistrz był najwyraźniej zmieszany. Gaj go doskonale rozumiał. Wypadek był poważny, państwowej wagi. (A nuż ten dzikus jest mimo wszystko szpiegiem.) A pan lekarz sztabowy Zogu jest oczywiście wspaniałym legionistą, świetnym oficerem, ale jednak zaledwie lekarzem sztabowym. Tymczasem rudy pyskacz Zef, zanim został przestępcą, nieźle znał swoją robotę i nawet był wielką znakomitością. Ale jego też można zrozumieć. Każdy chce żyć, nawet przestępca pokutujący za swoje zbrodnie. Prawo jest dla skazańców nieubłagane: najdrobniejsze przewinienie i egzekucja. Na miejscu. Inaczej nie może być, takie już są czasy, że miłosierdzie zamienia się w okrucieństwo i jedynie w okrucieństwie zawiera się prawdziwe miłosierdzie. Prawo jest nieubłagane, lecz mądre.

— No cóż — powiedział pan rotmistrz. — Jak nie można, to nie można… Ale czy jako człowiek doświadczony… — Zatrzymał się przed Zefem. — Rozumiecie? Nie jako psychiatra, lecz zwyczajnie, po ludzku, sądzicie, że to istotnie szaleniec?

Zef znów się zawahał.

— Jako człowiek? — powtórzył. — No, oczywiście, że jako człowiek: człowiek może się przecież mylić… Tak więc jako zwyczajny człowiek jestem skłonny uważać, że jest to typowy wypadek rozdwojenia jaźni z wyrugowaniem i zastąpieniem rzeczywistego „ja” przez „ja” wymyślone. Tak samo po ludzku, kierując się doświadczeniem życiowym, radziłbym preparaty fleorowe i elektrowstrząsy.

Kapral Waribobu wszystko to ukradkiem zapisał, ale pana rotmistrza nie tak łatwo oszukać. Zabrał więc kapralowi kartkę z notatkami i wsunął do kieszeni munduru. Mach-sym znów zaczął mówić zwracając się to do pana rotmistrza, to do Zefa — czegoś biedak chciał, coś mu się nie zgadzało — ale wtedy otworzyły się drzwi i wszedł pan lekarz sztabowy. Wszystko wskazywało na to, że mu przerwano obiad.

— Cześć, Toot — powiedział gderliwie. — O co chodzi? Pan, jak widzę, jest zdrów i cały. Bardzo mnie to cieszy. A co to za typ?

— Katorżnicy schwytali go w lesie — wyjaśnił pan rotmistrz. — Podejrzewam, że to szaleniec.

— To symulant, a nie żaden wariat — warknął pan lekarz sztabowy i nalał sobie wody z karafki. — Wyślijcie go z powrotem do lasu, niech tyra.

— On nie jest nasz — sprzeciwił się pan rotmistrz — i nie wiemy w dodatku, skąd się wziął. Myślę, że w swoim czasie dostał się w łapy wyrodków, tam u nich zwariował i uciekł do nas.

— Racja — mruknął pan lekarz sztabowy. — Trzeba zwariować, aby uciekać do nas. — Podszedł do zatrzymanego i od razu zaczął go chwytać za powieki. Ten niesamowicie wyszczerzył zęby i lekko go odepchnął. — No, no! — powiedział pan lekarz sztabowy chwytając go zręcznie za ucho. — Stój spokojnie, ty ogierze!…

Obcy usłuchał. Pan lekarz sztabowy wywrócił mu powieki, obmacał, pogwizdując, szyję i gardło zgiął i rozgiął rękę, potem posapując schylił się i uderzył go pod kolana, następnie sięgnął po karafkę i wypił jeszcze jedną szklankę wody.

— Zgaga — oświadczył.

Gaj popatrzył na Zefa. Rudobrody stał z boku ze swą armatą przy nodze i z demonstracyjną obojętnością patrzył przed siebie. Pan lekarz sztabowy znów zabrał się do wariata. Obmacywał go, ostukiwał, zaglądał w zęby, ze dwa razy uderzył pięścią w brzuch, później wyjął z kieszeni płaskie pudełeczko, rozwinął kabel, włączył do gniazdka i zaczął przykładać pudełko do różnych części dzikusowego ciała.

— Tak — powiedział zwijając kabel. — I przy tym niemy?

— Nie — powiedział pan rotmistrz. — On mówi, ale jakimś niedźwiedzim językiem i tylko czasami używa naszych słów, w dodatku mocno zniekształconych. Nas nie rozumie. A to są jego rysunki.

Pan lekarz sztabowy przejrzał rysunki.

— Tak, tak, tak — powiedział. — Zabawne… — wyrwał kapralowi z ręki obsadkę i szybko narysował na blankiecie kota, tak jak go rysują dzieci, z samych kresek i kółek. — Co ty na to powiesz, przyjacielu? — powiedział podając rysunek wariatowi.

Wariat nie namyślając się ani chwili zaczął drapać piórem i obok kota pojawiło się dziwne, porośnięte gęstym włosem zwierzę z ciężkim, nieprzyjemnym spojrzeniem. Takiego zwierzęcia Gaj nie znał, ale zrozumiał, że to już nie był dziecięcy rysunek. To było bycze, narysowane jak żywe, że aż strach było patrzeć. Pan lekarz sztabowy wyciągnął rękę po pióro, ale wariat odsunął się i narysował jeszcze jedno zwierzę, zupełnie już cudaczne: z ogromnymi uszami, pomarszczoną skórą i grubym ogonem zamiast nosa.

— Pięknie! — wykrzyknął pan lekarz sztabowy klepiąc się po bokach.

A wariat nie mógł się uspokoić. Teraz rysował już nie zwierzę, ale najwyraźniej jakiś aparat, podobny do wielkiej przezroczystej miny. W środku miny bardzo sprytnie wyrysował siedzącego ludzika, postukał po nim palcem, a później tym samym palcem po swojej piersi i powiedział: „Mach-sym”.

— Tę banię mógł zobaczyć nad rzeką — powiedział Zef, który bezszelestnie podszedł do nich. — Taką samą spaliliśmy tej nocy. Ale potworów… — pokręcił głową.

Pan lekarz sztabowy jakby dopiero teraz go zobaczył.

— A profesor! — wykrzyknął z przesadną radością. — A ja się zastanawiałem, co to w kancelarii tak śmierdzi. Czy byłby pan tak uprzejmy, kolego, wygłaszać swoje głębokie sądy z tamtego kąta? Będę bardzo zobowiązany.

Waribobu zachichotał, a pan rotmistrz powiedział surowo:

— Stańcie przy drzwiach, Zef, i nie zapominajcie się.

— No dobra — powiedział pan lekarz sztabowy. — Co ma pan zamiar z nim zrobić, Toot?

— To zależy od pańskiej diagnozy, Zogu — odpowiedział pan rotmistrz. — Jeśli to symulant, przekażę go prokuraturze, tam się zorientują. A jeżeli to, wariat…

— On nie symuluje, Toot! — powiedział z wielkim przekonaniem pan lekarz sztabowy. — W prokuraturze nie ma nic do roboty. Znam natomiast pewne miejsce, gdzie się nim bardzo zainteresują. Gdzie jest brygadier?

— Brygadier jest na trasie.

— To nie ma zresztą znaczenia. Przecież pan jest dyżurnym, Toot? No więc niech pan wyśle tego ciekawego chłopaczka pod ten adres… — pan lekarz sztabowy odwrócił się, pochylił nad barierką i coś napisał na odwrocie ostatniego rysunku.

— A co to takiego? — zapytał pan rotmistrz.

— To? To pewna instytucja, która będzie panu wdzięczna za tego szaleńca. Ręczę za to, Toot.

Pan rotmistrz niepewnie obracał w palcach blankiet, potem odszedł w najdalszy kąt kancelarii i poprosił do siebie lekarza sztabowego. Pewien czas rozmawiali półgłosem, tak że zrozumieć było można tylko urywki z wypowiedzi pana Zogu: „…Departament Propagandy… Niech pan pośle przez zaufanego… Nie taka znów tajemnica!… Zaręczam panu… Każe mu pan zapomnieć… Przecież, do diabła, ten smarkacz i tak niczego nie zrozumie!…”

— Dobrze — powiedział wreszcie pan rotmistrz. — Niech pan napisze list przewodni. Kapral Waribobu!

Kapral uniósł siedzenie.

— Dokumenty podróżne szeregowca Gaala są gotowe?

— Tak jest.

— Wpiszcie do rozkazu wyjazdu konwojowego Mach-syma. Konwojowany bez kajdanek, dozwolona podróż w wagonie publicznym. Szeregowy Gaal!

Gaj stuknął obcasami i wyprężył się.

— Na rozkaz, panie rotmistrzu!

— Zanim zameldujecie się w nowym miejscu służby w naszej stolicy, doprowadzicie zatrzymanego pod adres wymieniony na tej kartce. Po wykonaniu rozkazu kartkę oddać oficerowi dyżurnemu w nowym miejscu służby. Adres zapomnicie. To wasze ostatnie zadanie, Gaal, i oczywiście wykonacie je tak, jak przystoi dzielnemu legioniście.

— Tak jest, panie rotmistrzu! — wrzasnął Gaj ogarnięty nieopisanym zachwytem. Fala radości, dumy, szczęścia, gorąca fala upojenia zalała go, poderwała, poniosła ku niebu. O, te rozkoszne chwile zachwytu, niezapomniane chwile wstrząsające podstawami istnienia, minuty, kiedy wyrastają skrzydła, kiedy chce się ognia i rozkazu, kiedy pragnie się, żeby rozkaz zjednoczył cię z ogniem, rzucił cię w ogień, na tysiące wrogów, na ziejące lufy, przeciw milionom kul. O, ogniu! O, chwało! Rozkaz, rozkaz! I oto nadeszło to najważniejsze!… Oto staje ten rosły, silny i piękny mężczyzna, duma brygady, nasz kapral Waribobu, staje niczym ognista pochodnia, niczym posąg chwały i wierności i zaczyna śpiewać, a my wszyscy podchwytujemy, wszyscy jak jeden mąż…

Naprzód, legioniści, naprzód, dzielni chłopcy!

Naprzód, niszcząc twierdzę z błyskawicą w oczach!

Żelaznym obcasem zmiażdżymy najeźdźcę!

Niech krople krwi świeżej błyskają na mieczach!

Śpiewali wszyscy. Śpiewał pan rotmistrz Toot, wzór oficera, najlepszy z najlepszych, za którego tak chciałoby się natychmiast, w rytm tego marsza oddać życie, duszę, wszystko… Śpiewał pan lekarz sztabowy Zogu, wzór samarytanina, szorstki jak prawdziwy żołnierz i czuły jak ręce matki… Śpiewał też nasz kapral Waribobu, nasz do szpiku kości, stary wojak, weteran posiwiały w bojach… O, jak połyskują medale na jego wytartym, wysłużonym mundurze. Dla niego nie istnieje nic oprócz służby… Czy znacie nas, ukochani nasi Płomienni Chorążowie? Unieście wasze zmęczone twarze i spójrzcie; wszak widzicie wszystko, musicie więc widzieć i to, że jesteśmy tu, na odległych, okrutnych rubieżach naszego kraju i że z zachwytem umrzemy w męczarniach za szczęście Ojczyzny!…

Idziemy w bój druzgocąc świat podłości.

Tak chcą Płomienni Chorążowie!

O, jak zawodzi wróg! Lecz nie ma dlań litości!

Do szturmu, chwaty legionowe!

Ale… cóż to? On nie śpiewa, rozkraczył się i stoi oparty o barierę i wierci swoim głupim brązowym łbem, i biega ślepiami, i ciągle szczerzy zębiska… Komu pokazujesz zęby, draniu? O, jakby się chciało podejść i z rozmachu żelazną pięścią walnąć w tę wstrętną gębę… Ale nie wolno, nie wolno: przecież to tylko pomyleniec, żałosny kaleka, prawdziwe szczęście jest dla niego niedostępne, to ślepy i marny, żałosny ułomek człowieka. A Zef, rudy bydlak, skręca się w kącie z nieznośnego bólu. Ten to co innego: was zawsze boli głowa, kiedy nam brakuje tchu z zachwytu, kiedy śpiewamy nasz bojowy marsz i gotowiśmy rozerwać sobie płuca, aby dośpiewać go do końca! Katorżnik, rudy bandyta! Za kłaki cię, za twoją obrzydliwą brodę! Wstawaj, bydlaku! Stój na baczność, kiedy legioniści śpiewają swój marsz! I po łbie, po łbie, po brudnym pysku, po bezczelnych rybich ślepiach. O tak, o tak…

Gaj odepchnął katorżnika i stuknąwszy obcasami obrócił się do pana porucznika. Jak zawsze po ataku zachwytu coś mu dzwoniło w uszach i świat cudownie rozpływał się i kołysał przed oczami.

Kapral Waribobu fioletowy z wysiłku popiskiwał i trzymał się za pierś. Pan lekarz sztabowy, spocony i purpurowy, chciwie pił wodę prosto z karafki i wyciągnął chusteczkę z kieszeni. Pan rotmistrz chmurzył się z nieobecnym wyrazem twarzy, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Pod progiem, niczym brudny stos kraciastych łachmanów, tarzał się Zef. Twarz miał pokiereszowaną, zalaną krwią i cicho pojękiwał przez zęby. A Mach-sym już się nie uśmiechał. Twarz mu zastygła, zrobiła się podobna do zwyczajnej ludzkiej twarzy. Nieruchomymi, okrągłymi oczami patrzył na Gaja. Usta miał na pół otwarte.

— Szeregowy Gaal — odezwał się skrzekliwym głosem pan rotmistrz. — Ee… Coś chciałem wam powiedzieć… Czy też już powiedziałem?… Niech pan poczeka, Zogu. Proszę mi zostawić chociaż łyk wody…

Загрузка...