Wystrzał zdruzgotał mu gąsienicę. Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat opuścił wyjeżdżone koleiny i wydzierając z jezdni odłamki betonu skręcił w gąszcz. Obrócił się wolno na miejscu, naparł szeroką maską na zarośla krzewów i odtrącając z głośnym chrzęstem drżące pnie drzew ukazał w końcu ogromną, brudną rufę z chwiejącym się na zardzewiałych nitach poskręcanym arkuszem blachy. Wówczas Zef starannie i dokładnie, aby broń Boże nie zahaczyć kotła, wpakował mu pocisk kumulacyjny prosto w silnik, w mięśnie, ścięgna, zwoje nerwowe. Wtedy jęknął żelaznym głosem, wyrzucił ze stawów kłąb rozżarzonego dymu i zatrzymał się na zawsze. Ale coś jeszcze żyło w jego obrzydliwych trzewiach; ocalałe nerwy nadal posyłały jakieś sprzeczne sygnały; włączyły się i natychmiast wyłączyły układy awaryjne, które syczały i pluły pianą. Pancerny potwór jeszcze drgał jak stary paralityk; jeszcze ledwie poruszał ocalałą gąsienicą; jeszcze groźnie i bezsensownie, jak odwłok rozgniecionej osy, wznosiła się i opadała kratownica wyrzutni rakietowej. Zef przez kilka sekund patrzył na tę agonię smoka, a potem odwrócił się i poszedł w las, ciągnąc za sobą na pasie granatnik. Maksym i Dzik ruszyli za nim. Przyszli na cichą polankę, którą Zef z pewnością zapamiętał sobie idąc w tę stronę, zwalili się na trawę i Zef powiedział: „Zapalimy”.
Skręcił papierosa jednorękiemu, dał mu przypalić i zapalił sam. Maksym leżał z brodą opartą na rękach i przez rzadki lasek patrzył na ciągle jeszcze umierające monstrum, które żałośnie zgrzytało jakimiś ostatnimi trybami i ze świstem wyrzucało z rozdartych wnętrzności strumienie radioaktywnej pary.
— Tak się robi i tylko tak — powiedział Zef mentorskim tonem. Jeżeli będziesz robił inaczej, to wytargam za uszy.
— Dlaczego? — zapytał Maksym. — Chciałem go zatrzymać.
— A dlatego — odpowiedział Zef — że granat mógł zrykoszetować i rąbnąć w rakietę, a wtedy zostałaby z nas mokra plama.
— Celowałem w gąsienicę — powiedział Maksym.
— A trzeba celować w rufę! — uciął Zef i zaciągnął się papierosem. — A w ogóle, dopóki jesteś nowicjuszem, nigdzie nie pchaj się pierwszy. Chyba, że cię o coś poproszę. Jasne?
— Jasne — odparł Maksym.
Wszystkie te Zefowe subtelności go nie interesowały. Sam Zef też go zresztą nie bardzo interesował. Interesował go Dzik. Ale Dzik jak zwykle obojętnie milczał oparłszy sztuczną rękę na odrapanej osłonie wykrywacza min. Wszystko było jak zawsze i wszystko było nie tak, jakby chciał.
Kiedy tydzień temu nowo przybyłych katorżników ustawiono przed barakami, Zef podszedł prosto do Maksyma i wziął go do swego sto czternastego oddziału saperów. Maksym ucieszył się. Od razu rozpoznał tę ognistą brodę i krzepką, kwadratową figurę i było mu przyjemnie, że odkryto go w tym dławiącym kraciastym tłumie, gdzie wszyscy mieli w nosie wszystkich i nikt nikogo nie obchodził. Poza tym Maksym miał podstawy przypuszczać, że Zef, były słynny psychiatra Allu Zef, człowiek wykształcony i inteligentny nie miał nic wspólnego z tą półkryminalną tłuszczą; że znalazł się na katordze za politykę i jest w jakiś sposób związany z podziemiem. A kiedy Zef przyprowadził go do baraku i wskazał miejsce obok jednorękiego Dzika, Maksym pomyślał, że jego tutejsze losy ułożyły się bardzo pomyślnie. Ale wkrótce zrozumiał, iż się pomylił. Dzik nie chciał rozmawiać. Wysłuchał pospiesznie wyszeptanego opowiadania Maksyma o sprawach grupy, o wysadzeniu wieży, o procesie, a potem beznamiętnie wymamrotał: „Nie takie rzeczy się zdarzają…” Ziewnął i odwrócił się plecami. Maksym poczuł się oszukany, a tu jeszcze na pryczę wgramolił się Zef. „Nieźle się nażarłem” — z czkawką i mlaskaniem zakomunikował Maksymowi i bez żadnego przejścia, nachalnie, z prymitywną natarczywością zaczął wyciągać z niego nazwiska i adresy. Możliwe, że kiedyś był znakomitym uczonym, może, a nawet na pewno miał coś wspólnego z podziemiem, ale teraz czynił wrażenie zwyczajnego, obżartego prowokatora, który z braku lepszego zajęcia postanowił przed snem obrobić głupiego nowicjusza. Maksym pozbył się go nie bez trudu, a kiedy Zef nagle zachrapał jak syty i zadowolony wieprz, długo leżał bez snu i wspominał, ile to już razy oszukali go tu ludzie i zwiodły sytuacje.
Nerwy zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Przypomniał sobie proces, obrzydliwy i zakłamany, już wcześniej rozpisany na głosy, przygotowany, zanim jeszcze grupa dostała rozkaz napadu na wieżę i pisemne donosy jakiegoś bydlaka, który wiedział o grupie wszystko, a może nawet był jej członkiem. Przypomniał sobie film nakręcony z wieży w chwili napadu i swój wstyd, kiedy na ekranie rozpoznał siebie walącego z automatu w reflektory… Nie, w jupitery oświetlające scenę tego straszliwego spektaklu… W zamkniętym na głucho baraku było okropnie duszno, gryzły pasożyty, katorżnicy bredzili przez sen, a w najdalszym kącie, przy płomyku świeczki własnej roboty rżnęli w karty i ochryple wrzeszczeli na siebie obozowi prominenci.
Następnego dnia oszukał Maksyma również i las. Nie można było zrobić w nim kroku, aby nie natknąć się na żelazo: na martwe, przerdzewiałe na wskroś żelastwo; na przyczajone żelastwo celujące z ukrycia i gotowe w każdej chwili zamordować; na poruszające się żelastwo, ślepo i bezsensownie rozorywające szczątki dróg. Ziemia i trawa cuchnęły rdzą, na dnie rozpadlin zbierały się radioaktywne bajorka, ptaki nie śpiewały, lecz ochryple wrzeszczały jak w przedśmiertelnej rozpaczy. Zwierząt nie było, nie było nawet leśnej ciszy, bo co chwilę ze wszystkich stron rozlegał się łoskot i grzmot wybuchów, w gałęziach kłębiły się sinawe dymy, a porywy wiatru przynosiły jazgot rozklekotanych silników…
Popłynęło pseudożycie: dzień — noc, dzień — noc. Dniem szli do lasu, który nie był lasem, lecz starym pasem umocnień nafaszerowanym automatycznymi urządzeniami bojowymi, samobieżnymi działami, rakietami na gąsienicach, miotaczami ognia i gazu. Wszystko to nie umarło w ciągu ponad dwudziestu lat; wszystko nadal żyło swym niepotrzebnym, mechanicznym życiem; wszystko nadal celowało i rzygało ogniem, ołowiem i śmiercią; wszystko to trzeba było zdławić, wysadzić w powietrze i unicestwić, aby oczyścić teren pod budowę nowych wież retransmisyjnych. Nocą Dzik po dawnemu milczał, a Zef ciągle od nowa zaczynał wypytywać i był prostolinijny aż do kretynizmu, to znów nad podziw chytry i zręczny. Była też prymitywna strawa, dziwne pieśni katorżników i legioniści bijący kogoś po twarzy. Dwa razy dziennie wszyscy w barakach lub w lesie skręcali się z bólu pod uderzeniem promieniowania i powieszeni uciekinierzy kołysali się na wietrze…
Dzień i noc, dzień i noc…
— Dlaczego pan go chciał zatrzymać? — zapytał nagle Dzik.
Maksym szybko usiadł. To było pierwsze pytanie, jakie zadał mu jednoręki.
— Chciałem zobaczyć, jak jest zbudowany.
— Zamierza pan uciekać?
Maksym zerknął na Zefa i powiedział:
— Nie, wcale nie o to chodzi. Ciekaw jestem, to bądź co bądź skomplikowany pojazd bojowy…
— A po co panu czołg? — zapytał Dzik. Mówił tak, jakby rudego prowokatora nie było.
— Nie wiem — powiedział wolno Maksym. — Muszę się jeszcze nad tym zastanowić. Dużo tu ich jest?
— Dużo — wtrącił się rudy prowokator. — Czołgów jest dużo i durniów też zawsze było pod dostatkiem. — Ziewnął. — Wielu już próbowało. Wlezą, pogrzebią trochę i dadzą spokój. A jeden taki podobny do ciebie idiota to w ogóle wyleciał w powietrze.
— Nie szkodzi, ja bym nie wyleciał — powiedział zimno Maksym. — To nie jest zbyt złożona konstrukcja.
— Chciałbym jednak widzieć, po co on panu — powiedział jednoręki, który leżał na plecach i palił, trzymając skręta w palcach protezy. — Przypuśćmy, że zdoła go pan wyremontować. Co dalej?
— Spróbuje przedrzeć się przez most! — zarechotał Zef.
— Czemu nie? — zapytał Maksym. Nie miał zupełnie pojęcia, jak się właściwie zachować. Ten rudy chyba jednak nie jest prowokatorem. Massaraksz, dlaczego się nagle do mnie przyczepili?
— Nie dotrze pan do mostu — powiedział jednoręki. — Zdążą pana sto razy rozstrzelać. A jeżeli nawet dotrze pan, to zobaczy, że most jest podniesiony.
— A po dnie rzeki?
— Rzeka jest radioaktywna — powiedział Zef i splunął. — Gdyby to była przyzwoita rzeka, nie trzeba by żadnych czołgów. Można przepłynąć w dowolnym miejscu, brzegi nie są strzeżone. — Znowu splunął. — Zresztą wtedy byłyby strzeżone… Nie gorączkuj się więc młodzieńcze. Dostałeś się tu na długo i musisz się przystosować. Kiedy się przystosujesz, wtedy znajdzie się robota. A jeśli nie będziesz słuchał starszych, to jeszcze dzisiaj możesz skręcić kark.
— Ucieczka nie jest trudna — powiedział Maksym. — Mógłbym uciec choćby zaraz…
— Coś podobnego! — powiedział Zef z zachwytem w głosie.
— …i jeżeli macie zamiar bawić się nadal w konspirację… — ciągnął Maksym, demonstracyjnie zwracając się tylko do Dzika, ale Zef znowu mu przerwał:
— Mam zamiar wykonać dzisiejszą normę — oświadczył podnosząc się z ziemi — bo inaczej nie dadzą nam żreć. Idziemy!
Odszedł kaczym krokiem w kierunku lasu i Maksym zapytał jednorękiego:
— Czyżby on był więźniem politycznym?
Jednoręki spojrzał na niego uważnie i odrzekł:
— Cóż za pomysł?!
Poszli za Zefem, starając się stawiać stopy w jego ślady. Maksym szedł z tyłu.
— Za co więc siedzi?
— Za nieprawidłowe przejście ulicy — odpowiedział Dzik i Maksym znów stracił ochotę do rozmowy.
Nie uszli nawet stu kroków, kiedy Zef zakomenderował: „Stój!” i zaczęła się robota. „Padnij!” — wrzasnął Zef. Rzucili się na ziemię, a grube drzewo przed nimi obróciło się z przeciągłym skrzypieniem, wysunęło z wnętrza cienką lufę armatnią i poruszyło nią na boki, jakby czegoś szukało. Później coś zabrzęczało, rozległ się trzask spłonki i z czarnej gardzieli działa leniwie wypełznął obłoczek żółtego dymu. „Zakisło” — powiedział Zef rzeczowo i podniósł się pierwszy otrzepując spodnie. Drzewo z armatą wysadzili w powietrze. Potem było pole minowe, później wzgórek-pułapka z cekaemem, który nie zakisł i długo przyciskał ich do ziemi hałasując na cały las. Następnie znaleźli się w prawdziwej dżungli drutów kolczastych, przedarli się przez nie z największym trudem, a kiedy byli już po drugiej stronie, otwarto do nich ogień gdzieś z góry. Wszystko dokoła wybuchało i płonęło. Maksym był zupełnie zdezorientowany, jednoręki spokojnie i bez słowa leżał twarzą do ziemi, a Zef walił z granatnika prosto w niebo i nagle wrzasnął: „Biegiem za mną!” — Pobiegli więc, a tam, gdzie przed chwilą leżeli, wybuchł pożar. Zef klął najgorszymi słowami, a Dzik podśmiewał się z niego. Dotarli do gęstych zarośli, a tam nagle zaświszczało, zasapało i przez gałęzie zaczęły walić zielonkawe obłoki wstrętnie cuchnącego gazu. Znowu trzeba było biec, znowu przedzierać się przez gąszcz, Zef znowu klął, a jednoręki wymiotował.
Wreszcie Zef zmęczył się i zarządził odpoczynek. Rozpalili ognisko i Maksym jako najmłodszy zabrał się do przyrządzania posiłku, którym była zupa z konserw gotowana w pamiętnym kociołku. Zef i jednoręki, usmoleni i obdarci, leżeli opodal i palili. Dzik wyglądał na bardzo zmęczonego. Był już stary i było mu trudniej niż pozostałym.
— Nie mogę zrozumieć — powiedział Maksym — w jaki sposób zdołaliśmy przegrać wojnę przy takim zagęszczeniu sprzętu bojowego.
— A kto ci powiedział, żeśmy ją przegrali? — zapytał leniwie Zef.
— Przecież nie wygraliśmy — powiedział Maksym. — Zwycięzcy tak nie żyją.
— We współczesnej wojnie nie ma zwycięzców — zauważył jednoręki. — Ma pan oczywiście rację. Wojnę przegraliśmy. Tę wojnę przegrali wszyscy. Wygrali tylko Płomienni Chorążowie.
— Płomiennym Chorążym też nie jest lekko — powiedział Maksym mieszając polewkę.
— Tak — powiedział poważnym tonem Zef. — Bezsenne noce i trudne rozmyślania nad losem swego narodu… Zmęczeni i dobrzy, wszystkowidzący i wszystkorozumiejący… Massaraksz, zapomniałem, jak tam dalej idzie, dawno gazet nie czytałem…
— Wierni i dobrzy — poprawił jednoręki. — Poświęcający się bez reszty postępowi i walce z chaosem.
— Odwykłem od takich słów — powiedział Zef. — My tu słyszymy raczej „pyskacz” i „morda”… Chłopak, jak ci tam…
— Maksym.
— Tak, racja… Mieszaj, mieszaj, Mak. Uważaj, żeby się nie przypaliło!
Maksym mieszał. Później Zef oświadczył, że już czas, że nie ma siły dłużej czekać. Zupę zjedli w całkowitym milczeniu. Maksym czuł jednak, że coś się zmieniło, że coś dzisiaj zostanie powiedziane. Ale po obiedzie jednoręki znowu się położył i zaczął patrzeć w niebo, Zef z nieartykułowanym pomrukiem zabrał kociołek i wytarł jego dno kawałkiem chleba. „Warto by coś ustrzelić… — mamrotał. — Żreć się chce, jakbym nic do pyska nie brał… Tylko apetyt sobie niepotrzebnie zaostrzyłem…” Maksym poczuł się niezręcznie i próbował nawiązać rozmowę o polowaniu w tych okolicach, ale bez skutku. Jednoręki leżał z zamkniętymi oczami i zdawał się spać. Zef wysłuchał do końca przemowy Maksyma i warknął tylko: „Jakie tu znów polowanie, wszystko zakażone, aktywne!…” — i również wyciągnął się na plecach.
Maksym westchnął, wziął kociołek i powlókł się do strumyka, który usłyszał w pobliżu. Woda w strumieniu była przezroczysta, wyglądała na smaczną i czystą. Maksym poczuł pragnienie i zaczerpnął ręką. Niestety, kociołka nie wolno było tu myć, pić też nie było warto: strumyk był wyraźnie radioaktywny. Maksym przykucnął, postawił kociołek obok siebie i zamyślił się.
Najpierw nie wiedzieć czemu pomyślał o Radzie i o tym, jak zawsze sama myła naczynia po posiłku i nie pozwalała sobie pomagać pod śmiesznym pretekstem, że to nie jest męska robota. Uprzytomnił sobie, że ona go kocha, i odczuł dumę, gdyż do tej pory jeszcze żadna kobieta go nie kochała. Gwałtownie zapragnął zobaczyć Radę i zaraz potem ze skrajnym brakiem konsekwencji ucieszył się, że jej przy nim nie ma. To nie jest miejsce dla kobiet — pomyślał. — To nie jest miejsce nawet dla najgorszych mężczyzn. Należałoby tu wpuścić ze dwadzieścia tysięcy automatów utylizacyjnych, a może po prostu rozpylić te wszystkie lasy z całą ich zawartością i wyhodować nowe, wesołe. Mogą być zresztą ponure, byleby były czyste i mroczne w sposób naturalny.
Potem przypomniał sobie, że został tu zesłany dożywotnio i zdumiał się naiwności tych, którzy go tutaj wpakowali nie biorąc od niego żadnego słowa i wyobrażając sobie, że będzie tu dobrowolnie wegetował i w dodatku pomagał im ciągnąć przez te lasy na południe linię wież promiennikowych. W aresztanckim wagonie usłyszał, że lasy rozpościerają się na setki kilometrów, a sprzęt bojowy trafia się nawet na pustyni…No nie, długo tu się nie zatrzymam. Massaraksz, jeszcze wczoraj te wieże wysadzałem w powietrze, a teraz będę oczyszczał teren pod ich budowę? Dosyć już narobiłem głupstw!
Dzik mi nie wierzy. Zefowi wierzy, a mnie nie. Ja nie wierzę Zefowi i zdaje się, że się mylę. Pewnie Dzikowi wydaję się tak samo nachalny i podejrzany, jak mnie wydaje się Zef… No, dobrze. Dzik mi nie wierzy, więc znowu jestem sam. Mogę oczywiście liczyć na spotkanie z Generałem lub Kopytem, ale to jest zbyt mało prawdopodobne: katorżników jest tu podobno ponad milion, a obszary ogromne… Tak, na takie spotkanie nie ma co liczyć… Można wprawdzie spróbować zorganizować grupę z nieznajomych, ale — massaraksz! — wstyd się przyznać, nie nadaję się do tego. Jestem zbyt łatwowierny… Chwileczkę, ustalmy najpierw warunki zadania. Czego ja chcę?
Przez kilka minut ustalał warunki zadania.
W każdym razie trzeba stąd uciekać — pomyślał. Spróbuję oczywiście zebrać jakąś grupę, ale jeżeli nic z tego nie wyjdzie, ucieknę sam. No i koniecznie czołg. Broni wystarczy tu na sto armii. Broń wprawdzie jest mocno zdezelowana, bądź co bądź rdzewieje tu już ponad dwadzieścia lat, ale spróbujemy ja doprowadzić do porządku, rozeznać się w miejscowej automatyce. Czyżby Dzik miał mi nie uwierzyć? — pomyślał niemal z rozpaczą, chwycił kociołek i pobiegł z powrotem do ogniska.
Zef i Dzik nie spali. Leżeli głowa przy głowie i o coś cicho, lecz gorąco się spierali. Zef ujrzawszy Maksyma powiedział pospiesznie: „Wystarczy” — i wstał. Zadarł do góry rude brodzisko, wytrzeszczył ślepia i wrzasnął:
— Gdzie cię nosi, massaraksz? Kto ci pozwolił oddalać się? Trzeba pracować, bo inaczej nie dadzą żarcia, trzydzieści trzy razy massaraksz!
Wtedy już Maksym nie wytrzymał. Zdaje się, że po raz pierwszy w życiu huknął na człowieka pełnym głosem:
— Niech pana diabli wezmą, Zef! Czy pan w ogóle potrafi myśleć o czymkolwiek innym niż żarcie? Od rana do nocy słyszę tylko jedno: żreć, żreć, żreć! Zeżryj pan moje konserwy!!!
Cisnął kociołek na ziemię, chwycił plecak i zaczął przekładać pasy przez ręce. Zef, przygnieciony falą akustyczną, patrzył na niego ogłupiały, ziejąc czarną jamą w ognistej brodzie. Potem paszczęka zatrzasnęła się, rozległo się bulgotanie, charkot i Zef zarechotał na cały las. Dzik mu wtórował, ale można się było tego jedynie domyślać, bo „śmiech” Zefa pokrywał wszystko. Maksym również trochę niepewnie się roześmiał. Było mu nieprzyjemnie, że nakrzyczał na Zefa.
— Massaraksz — wykrztusił wreszcie Zef. — To dopiero głosik!… — Nie, przyjacielu — zwrócił się do Dzika. — Zapamiętaj moje słowa. A zresztą powiedziałem: wystarczy… Wstać! — ryknął. — Do roboty, jeżeli chcecie… Hmm… Żreć dziś wieczorem…
I to wszystko. Pohałasowali, pośmieli się, spoważnieli i ruszyli dalej. Maksym z pasją rozbrajał miny, wyłamywał z gniazd sprzężone karabiny maszynowe i odkręcał głowice bojowe rakiet sterczących z otwartych wyrzutni. Znowu był ogień, fetor, syk strumieni gazów łzawiących i wstrętny odór gnijących zwierzęcych trupów rozstrzelanych przez automaty. Stali się jeszcze brudniejsi, jeszcze bardziej źli i obdarci, a Zef ciągle chrypiał do Maksyma: „Naprzód, naprzód! Jeżeli chcesz żreć wieczorem, naprzód!” Jednoręki Dzik zupełnie opadł z sił i wlókł się daleko z tyłu, wspierając się na swoim wykrywaczu min jak na szczudle.
Ostatnie godziny sprawiły, że Maksym miał już Zefa zupełnie dosyć, więc niemal się ucieszył, kiedy rudobrody nagle ryknął i z wielkim rumorem zapadł się pod ziemię. Maksym, wycierając pot z brudnego czoła brudnym rękawem, podszedł niespiesznie do miejsca wypadku i zatrzymał się na skraju mrocznej wąskiej szczeliny ukrytej w trawie. Szczelina była głęboka i ciemna, jej wnętrze tchnęło wilgocią i zimnem, a z ciemności dobiegały tylko jakieś pobrzękiwania i niewyraźne przekleństwa. Przykuśtykał Dzik, który również zajrzał do szczeliny, i zapytał Maksyma:
— Zef jest tam? Co on tam robi?
— Zef! — zawołał Maksym pochylając się nad dziurą. — Zef, gdzie pan jest?
Ze szczeliny zadudniło:
— Złaźcie tutaj! Skaczcie, tu jest miękko…
Maksym zerknął pytająco na jednorękiego, który pokręcił głową.
— To nie dla mnie — powiedział. — Niech pan skacze, zrzucę wam linkę.
— Kto tu jest?! — ryknął nagle z dołu Zef. — Będę strzelał, massaraksz!
Maksym spuścił nogi do szczeliny, odepchnął się i skoczył. Niemal natychmiast zapadł się po kolana w jakąś miękką masę i usiadł. Zef był gdzieś w pobliżu. Maksym zamknął oczy i przez kilka sekund siedział nieruchomo, przyzwyczajając się do ciemności.
— Chodź tutaj, Mak, tutaj ktoś jest — zadudnił Zef. — Dzik! — krzyknął. — Skacz!
Dzik odparł, że zmęczył się jak pies i z przyjemnością posiedzi na górze.
— Jak chcesz — odpowiedział Zef. — Ale moim zdaniem to jest Twierdza. Potem będziesz żałował…
Jednoręki powiedział coś niewyraźnym, słabym głosem. Chyba go mdliło i nie miał teraz głowy do żadnej Twierdzy. Maksym otworzył oczy i rozejrzał się. Siedział na stercie ziemi pośrodku długiego korytarza o nierównych cementowych ścianach. Dziura w stropie była albo otworem wentylacyjnym, albo przestrzeliną. Zef stał o jakieś dwadzieścia metrów dalej i też się rozglądał, świecąc na wszystkie strony latarką.
— Co to jest — zapytał Maksym.
— Skąd niby mam wiedzieć? — odparł swarliwie Zef. — Może jakiś schron, a może naprawdę Twierdza. Wiesz, co to jest Twierdza?
— Nie — odpowiedział Maksym i zaczął wygramalać się ze sterty ziemi.
— Nie wiesz… — burknął Zef nieuważnie, wciąż rozglądając się i szperając promieniem latarki po betonowych ścianach. — Co ty wobec tego w ogóle wiesz… Massaraksz! — wykrzyknął. — Ktoś tu przed chwilą był…
— Człowiek?
— Nie wiem. Prześliznął się wzdłuż ściany i zniknął… A Twierdza, przyjacielu, to taka zabawka, że dzięki niej moglibyśmy w ciągu dnia skończyć naszą robotę… Aha, ślady…!
Przykucnął. Maksym przykucnął obok niego i zobaczył łańcuszek śladów odbitych w kurzu pod ścianą.
— Dziwne tropy — powiedział.
— Tak, przyjacielu — powiedział Zef nerwowo się rozglądając. — Ja takich śladów też nie widziałem.
— Jakby ktoś przespacerował się na pięściach — powiedział Maksym. — Zacisnął rękę i odbił ją obok śladów.
— Podobne — powiedział z szacunkiem Zef. Poświecił w głąb korytarza, gdzie coś słabo połyskiwało, zakręt albo ślepa ściana. — Zajrzymy tam? — zapytał.
— Cicho — powiedział Maksym. — Proszę milczeć i nie ruszać się.
W podziemiu panowała tępa, wilgotna cisza, ale korytarz nie był martwy. Ktoś w przodzie — Maksym nie potrafił określić, kto to jest i jak daleko się znajduje — — stał przytulony do ściany. Ten ktoś był niewielki, słabo i obco pachnący, obserwujący ich i niezadowolony z ich obecności. To było coś zupełnie nieznanego, o całkiem nieuchwytnych intencjach.
— Koniecznie musimy iść? — zapytał Maksym.
— Dobrze by było — odparł Zef.
— Dlaczego?
— Trzeba się rozejrzeć, może to rzeczywiście Twierdza… Gdybyśmy znaleźli Twierdzę, to wówczas, przyjacielu, sytuacja zupełnie by się odmieniła. Ja osobiście w Twierdzę nie wierzę, ale skoro ludziska gadają, to może istotnie coś w tym jest… Może nie wszyscy kłamią…
— Tam ktoś jest — powiedział Maksym. — Nie mogę się zorientować kto.
— Tak? Hm… Jeśli to jest Twierdza, to wedle legendy gnieżdżą się tu resztki garnizonu albo… Podobno siedzą tu ludziska i nie wiedzą, że wojna się skończyła, podobno w trakcie najgorszych walk ogłosili neutralność, zamknęli się w podziemiu i zagrozili, że wysadzą w powietrze cały kontynent, jeśli ktoś ich będzie niepokoił…
— A mogliby?
— Jeśli to jest Twierdza, to mogą wszystko… Ta-ak… Przecież na górze ciągle są jakieś eksplozje, strzelanina… Bardzo możliwe, iż oni uważają, że wojna jeszcze się nie skończyła… Książę tu jakiś dowodził czy inny hrabia… Dobrze byłoby spotkać się z nim i pogadać.
Maksym znów nadstawił ucha.
— Nie — powiedział zdecydowanie. — Nie ma tam żadnego księcia ani hrabiego. Tam jest jakieś zwierzę… Nie, to nie zwierzę… Albo?
— Co albo?
— Powiedział pan: zostały tu resztki garnizonu albo…
— A… No, to tylko takie babcine bajki… Chodźmy się rozejrzeć.
Zef załadował granatnik, wsunął go pod pachę i ruszył naprzód, przyświecając sobie latarką. Maksym szedł obok niego. Przez kilka minut posuwali się korytarzem, a potem natrafili na poprzeczną ścianę i skręcili w prawo.
— Okropnie pan hałasuje — powiedział Maksym. — Przed nami coś się dzieje, a pan tak sapie…
— To co, mam nie oddychać? — natychmiast zjeżył się Zef.
— Pańska latarka też mi przeszkadza! — dodał Maksym.
— Jak to przeszkadza? Przecież jest ciemno…
— W ciemności widzę, a przez pańską latarkę zupełnie nie mogę się zorientować… Wie pan co? Pójdę przodem, a pan niech tu zostanie. W przeciwnym razie niczego się nie dowiemy.
— No, jeśli tak uważasz… — powiedział Zef dziwnie jak na niego niepewnym tonem.
Maksym znów zmrużył oczy, odpoczął od migotliwego światła, pochylił się i ruszył wzdłuż ściany, starając się zachowywać zupełnie cicho. Nieznany stwór był gdzieś w pobliżu i Maksym z każdym krokiem się do niego zbliżał. Korytarz ciągnął się bez końca. Z prawej pokazały się drzwi. Wszystkie były stalowe i wszystkie zamknięte. W korytarzu panował lekki przeciąg. Powietrze było wilgotne, wypełnione zapachem pleśni i czegoś nieznanego, żywego i ciepłego. Z tyłu ostrożnie hałasował Zef, który najwyraźniej czuł się nieswojo. Spostrzegłszy to, Maksym zaśmiał się w duchu. Odprężył się dosłownie na sekundę i w czasie tej sekundy nieznany zniknął. Dopiero co był tuż, tuż w przodzie, a potem w mgnieniu oka jakby rozpłynął się w powietrzu i równie momentalnie zmaterializował się za plecami, też niemal o krok.
— Zef! — zawołał półgłosem Maksym.
— Jestem! — oddudnił rudobrody.
Maksym wyobraził sobie, jak nieznany stoi między nimi i kręci głową łowiąc ich głosy.
— On jest między nami — powiedział Maksym. — Niech panu nie przyjdzie do głowy strzelać.
— Dobra — powiedział Zef po chwili milczenia. — Jak on wygląda?
— Nie wiem — odparł Maksym. — Miękki.
— Zwierzę?
— Chyba nie.
— Przecież powiedziałeś, że widzisz w ciemnościach!
— Ja widzę nie oczami — powiedział Maksym. — Cicho!
— Nie oczami… — warknął Zef i zamilkł.
Nieznany postał chwilę, przeszedł pod drugą ścianą, zniknął i po jakimś czasie znów objawił się w przodzie. On też jest ciekawy, pomyślał Maksym i spróbował wzbudzić w sobie uczucie sympatii do tego stworzenia. Coś jednak mu przeszkadzało — prawdopodobnie nieprzyjemne połączenie niezwierzęcego intelektu z na poły zwierzęcym wyglądem. Znów ruszył do przodu. Nieznany cofał się, zachowując stały dystans.
— Co słychać? — zapytał Zef.
— Wciąż to samo — odparł Maksym. — On nas gdzieś prowadzi albo stara się zwabić w pułapkę.
— A damy sobie radę?
— Nie zamierza nas atakować. Sam jest ciekawy. Zamilkł, bo nieznany znowu zniknął. W tej samej chwili Maksym pojął, że korytarz się skończył. Dokoła rozpościerało się wielkie pomieszczenie, zbyt jednak ciemne, żeby dało się cokolwiek wyraźniej dojrzeć. Maksym wyczuwał obecność metalu, szkła, woń rdzy i wibrację prądu wysokiego napięcia. Przez parę sekund stał bez ruchu, potem, zorientowawszy się, gdzie jest wyłącznik, sięgnął do niego ręką, ale w tym momencie nieznany znowu się pojawił. I to nie sam. Był z nim drugi, podobny, ale nieidentyczny. Stali pod tą samą ścianą co i Maksym, bo słyszał ich oddechy, szybkie i wilgotne. Znieruchomiał w nadziei, że podejdą bliżej, ale nie podchodzili, więc wówczas zwęził maksymalnie źrenice i nacisnął klawisz wyłącznika.
Widocznie w instalacji było jakieś zwarcie, bo lampy zapłonęły jedynie na ułamek sekundy. Potem gdzieś z trzaskiem wyskoczyły bezpieczniki i światło znowu zgasło. Maksym jednak zdążył zobaczyć, że nieznane istoty były niewielkie wzrostu dużego psa, stały na czworakach, były pokryte ciemną sierścią i miały wielkie, ciężkie głowy. Ich oczu nie zdołał dostrzec. Dziwne istoty natychmiast zniknęły, jakby nigdy ich nie było.
— Co się tam u ciebie dzieje? — zapytał Zef z niepokojem. — Co to za błysk?
— Zapalałem światło — odparł Maksym. — Proszę tu przyjść.
— A tego widziałeś?
— Prawie nie widziałem — odparł Maksym. — Jednak podobne są do zwierząt. Coś jakby wielkogłowe psy…
Na ścianach pojawiły się odblaski latarki. Zef ruszył do przodu mówiąc:
— A, psy… Wiem, że są takie w lesie. Żywych wprawdzie nigdy nie widziałem, ale zastrzelone wiele razy…
— Nie — powiedział Maksym z powątpiewaniem w głosie. — To jednak nie są zwierzęta.
— Zwierzęta, zwierzęta — powiedział Zef. Głos jego dudnił pod wysokim stropem. — Niepotrzebnie się baliśmy. A ja już pomyślałem, że to jakieś wampiry… Massaraksz! Przecież to jest Twierdza!
Zatrzymał się pośrodku hali, szperając promieniem latarki po ścianach, po rzędach cyferblatów i tablicach rozdzielczych. Połyskiwało szkło, nikiel, wypłowiały plastyk.
— Gratuluję ci, Mak. Jednak ją znaleźliśmy. A ja, głupi, nie wierzyłem… Co to takiego? Aha, mózg elektronowy, i to w dodatku pod prądem! Cholera, że też tu nie ma Kowala…! Słuchaj, a ty przypadkiem się w tym nie orientujesz?
— W czym mianowicie? — zapytał Maksym zbliżając się do niego.
— W całej tej maszynerii… To przecież jest pulpit sterowniczy! Gdyby go tak rozszyfrować, to cały kraj byłby nasz! Całe to żelastwo na górze jest przecież stąd sterowane! Żeby tak się w tym wszystkim zorientować, massaraksz!
Maksym zabrał mu latarkę, ustawił tak, żeby uzyskać rozproszone światło, i rozejrzał się. Wszędzie leżał kurz, leżał już od wielu lat, a na stole w kącie na zetlałym papierze stał ubrudzony czymś czarnym papier i obok niego widelec. Przeszedł wzdłuż pulpitów, dotknął jakiegoś pokrętła, spróbował włączyć komputer, ale dźwignia włącznika została mu w palcach…
— Wątpię — powiedział wreszcie. — Wątpię, aby stąd dało się czymś poważniejszym sterować. Po pierwsze dlatego, że tutaj wszystko jest zbyt prymitywne… Najprawdopodobniej to tylko jeden z posterunków obserwacyjnych albo podstacja kontrolna… Tutejsza maszyna jest bardzo słaba, nie wystarczy jej mocy do kierowania bodaj dziesięcioma czołgami… W dodatku wszystko się tutaj rozsypało i rozłazi się w rękach. Prąd wprawdzie jest, ale napięcie ma poniżej normy. Pewnie kocioł całkiem się zmulił… Nie, Zef, to nie jest takie proste, jak się panu wydaje.
Zauważył nagle wystające ze ściany długie rury połączone gumowym półhełmem obserwacyjnym. Przysunął sobie aluminiowe krzesełko, usiadł na nim i przytknął oczy do okularów. Ku jego zdziwieniu optyka była w znakomitym stanie, ale jeszcze bardziej zdumiało go to, co zobaczył. W polu widzenia miał zupełnie nieznany krajobraz: białożółtą pustynię, wydmy piaszczyste i szkielet jakiejś metalowej konstrukcji… Wiał tam silny wiatr, po diunach biegły strumyki piasku, zamglony horyzont zwijał się we wklęsłą czarę.
— Niech pan spojrzy — zwrócił się do Zefa. — Gdzie to jest?
Zef oparł granatnik o pulpit, podszedł i popatrzył.
— Dziwne — powiedział po pauzie. — To jest pustynia. To, przyjacielu, o jakieś czterysta kilometrów stąd… — Oderwał się od okularów i podniósł oczy na Maksyma. — Ileż ci dranie władowali w to roboty… I co osiągnęli? Teraz tylko wiatr hula po wydmach, a jaki to był piękny kraj! Pamiętam, jak jeszcze przed wojną rodzice zabrali mnie tam na wakacje… — Wstał. — Chodźmy stąd w diabły — powiedział z goryczą i wziął latarkę. — Nic tu nie wymyślimy. Trzeba będzie zaczekać, aż złapią Kowala i tu go przyślą. Tyle, że go z pewnością od razu rozstrzelają… No jak, idziemy?
— Tak — powiedział Maksym przyglądając się dziwnym śladom na podłodze. - — To mnie interesuje o wiele bardziej — oświadczył.
— Całkiem niepotrzebnie — burknął Zef zarzucając granatnik na ramię. — Tu z pewnością mnóstwo innych zwierzaków się włóczy.
Ruszył do wyjścia: Maksym, zerkając wciąż na ślady, pospieszył za nim.
— Głodny jestem — powiedział Zef.
Znaleźli się w korytarzu. Maksym zaproponował wyłamanie którychś drzwi, ale zdaniem Zefa nie miało to najmniejszego sensu.
— Całą tą sprawą trzeba zająć się poważnie — powiedział. — Stracimy na próżno czas, a nie wyrobiliśmy jeszcze dzisiejszej normy. Tutaj trzeba przyjść z fachowcem…
— Na pańskim miejscu zbytnio bym na tę Twierdzę nie liczył. Po pierwsze wszystko tu przegniło, a po wtóre to podziemie już jest zajęte.
— Niby przez kogo? Aha, mówisz o tych psach…? Ty też? Jedni gadają o wampirach, a ty…
Zef zamilkł. Korytarzem przetoczył się gardłowy krzyk, wielokrotnie odbił się od betonowych ścian i ucichł. Od razu gdzieś z tyłu dobiegł taki sam głos. To były bardzo znajome dźwięki, ale Maksym nie mógł sobie przypomnieć, gdzie je słyszał.
— To one krzyczą po nocach! — powiedział Zef. — A myśmy myśleli, że to ptaki…
— Dziwny krzyk — zauważył Maksym.
— Nie wiem, czy dziwny — mruknął Zef — ale z pewnością dość przerażający. Kiedy nocą zaczynają wrzeszczeć w lesie, to aż dreszcz człowieka przechodzi. Ileż to o tych krzykach ludziska bajek opowiadali! Pewien kryminalista chwalił się nawet, że zna ten język. Tłumaczył go.
— I cóż on takiego tłumaczył? — zapytał Maksym.
— Brednie. Nie ma mowy o żadnym języku…
— A gdzie jest ten kryminalista?
— Zaginął bez wieści — odparł Zef. — Był w oddziale budowlanym, który zabłądził w lesie.
Skręcili w lewo i daleko przed nimi pokazała się przymglona plama światła. Zef wyłączył latarkę i schował ją do kieszeni. Szedł teraz przodem i nagle gwałtownie się zatrzymał. Maksym omal na niego nie wpadł.
— Massaraksz — wymamrotał Zef.
Na posadzce w poprzek korytarza leżały ludzkie kości. Zef zerwał granatnik z ramienia i rozejrzał się nerwowo.
— Tego tu nie było — mruknął.
— Tak — powiedział. — Te kości ktoś tu przed chwilą położył.
Z tyłu, z głębi podziemia rozległ się nagle cały chór przeciągłych, gardłowych wrzasków. Wrzaski nakładały się na echo i wydawało się, że krzyk dobywa się z tysiąca gardeł, skandujących chórem jakieś dziwne czterosylabowe słowo. Maksym wyczuł w nim groźną, pogardliwą ironię. Potem chór umilkł równie nagle, jak się odezwał. Zef głośno sapnął i opuścił przygotowany do strzału granatnik. Maksym znów spojrzał na szkielet.
— Według mnie to jest aluzja — powiedział.
— Według mnie również — burknął Zef. — Chodźmy stąd szybciej.
Niemal biegiem dotarli do dziury w stropie, wdrapali się na stertę ziemi i zobaczyli nad sobą zaniepokojoną twarz Dzika, który leżał piersią na krawędzi szczeliny, przez którą przerzucił linkę z pętlą na końcu.
— Co tam u was? — zapytał. — To wy krzyczeliście?
— Zaraz ci wszystko opowiemy — powiedział Zef. Zamocowałeś linkę?
Wygramolili się na górę. Zef skręcił sobie i jednorękiemu po papierosie, zapalił i przez dłuższą chwilę milczał, najwidoczniej usiłując sobie wyrobić jakiś pogląd na to, co zaszło w podziemiach.
— Dobra — powiedział wreszcie. — No więc tak. Krótko. To jest Twierdza. Tam są pulpity, mózg i różne inne. Wszystko w żałosnym stanie, ale energia jest i zdołamy to wykorzystać, kiedy tylko znajdziemy ludzi, którzy się na tym znają… To nie wszystko. — Zaciągnął się i szeroko rozwarłszy usta wypuścił kłąb dymu, zupełnie jak uszkodzony miotacz pocisków gazowych. — Wszystko wskazuje na to, że tam gnieżdżą się psy. Pamiętasz, opowiadałem ci? Psy z ogromnymi głowami… To one wrzeszczały… A jeśli dobrze się zastanowić, to może i nie one, bo widzisz… Jak by ci tu powiedzieć… Kiedyśmy się z Makiem tam włóczyli, ktoś położył w korytarzu ludzki szkielet. To wszystko.
Jednoręki popatrzył na niego, potem na Maksyma.
— Mutanci? — zapytał.
— Możliwe — odparł Zef. — Ja w ogóle nikogo nie widziałem, ale Mak utrzymuje, że widział psy… Tylko nie oczami. Czym ich właściwie widziałeś, Mak?
— Oczami też ich widziałem — powiedział Mak. — I chcę przy okazji dodać, że nikogo poza tymi waszymi psami tam nie było. Wiedziałbym, gdyby było inaczej. I te wasze psy wcale nie są tym, za co je uważacie. To nie są zwierzęta.
Dzik nie powiedział słowa. Wstał, zwinął linkę, zawiesił ją u pasa i usiadł obok Zefa.
— Diabli ich wiedzą — wymamrotał Zef. — Może to istotnie nie są zwierzęta… Tutaj wszystko może się zdarzyć. Tu jest Południe…
— A może właśnie te psy są mutantami? — zapytał Maksym.
— Nie — odpowiedział Zef. — Mutanci to po prostu bardzo zniekształceni ludzie. Dzieci najzwyklejszych w świecie rodziców. Mutanci. Wiesz, co to takiego jest?
— Wiem — odparł Maksym. — Ale rzecz w tym, jak daleko mutacja może zajść.
Przez jakiś czas wszyscy milczeli. Potem Zef powiedział:
— No, skoro jesteś taki wykształcony, to dość tego gadania. Wstawaj! — Podniósł się z ziemi. — Pozostało nam niewiele, ale czasu też za dużo nie mamy. A żreć się chce… — mrugnął do Maksyma — wręcz patologicznie. Wiesz, co to znaczy „patologicznie”?
Pozostała jeszcze do oczyszczenia południowo-zachodnia część kwadratu, ale niczego tam nie oczyszczali. Dosyć dawno musiało tam eksplodować coś bardzo potężnego. Po starym lesie pozostały tylko na pół zgniłe, powalone pnie i ścięte równo jak brzytwą, opalone karpiny. Spośród tego cmentarzyska strzelał już ku górze młody, rzadki zagajnik. Ziemia poczerniała, zwęgliła się i była naszpikowana sproszkowaną rdzą. Żadna broń po takim wybuchu nie mogła ocaleć i Maksym zrozumiał, że Zef nie przyszedł tam pracować.
Na ich spotkanie z krzaków wylazł zarośnięty człowiek w brudnej aresztanckiej kapocie. Maksym go poznał: to był pierwszy tubylec, jakiego tu spotkał, stary pomocnik Zefa zwany Naczyniem Frasobliwości.
— Poczekajcie — powiedział Dzik — ja z nim pogadam.
Zef kazał Maksymowi usiąść, a sam zaczął przewijać onuce mamrocąc w brodę bandycki romans „Jam chłopak zuch i znają mnie przedmieścia”. Dzik podszedł do Naczynia Frasobliwości i zaczął z nim szeptem rozmawiać. Maksym doskonale ich słyszał, ale nie mógł niczego zrozumieć, bo mówili jakimś żargonem, z którego zdołał wyłowić jedynie kilkakrotnie powtórzone słowo „poczta”. Niebawem przestał podsłuchiwać. Czuł się zmęczony i brudny. Dziś było zbyt wiele bezsensownej pracy i bezsensownego napięcia, zbyt długo oddychał dziś wszelkim paskudztwem i otrzymał zbyt wiele rentgenów. Znów przez cały dzień nie zrobił nic prawdziwie pożytecznego i bardzo mu się chciało wracać do baraku.
Potem Naczynie Frasobliwości zniknął, a Dzik wrócił, przysiadł koło Maksyma i powiedział:
— No, porozmawiajmy.
— Wszystko w porządku? — zapytał Zef.
— Tak — odparł Dzik.
— Przecież ci mówiłem — powiedział Zef oglądając onucę pod światło. — Ja mam na takich niucha.
— No więc, Mak — powiedział Dzik. — Sprawdziliśmy pana tak dokładnie, jak tylko w naszej sytuacji jest to możliwe. Generał za pana ręczy. Od dzisiaj będzie pan mnie podlegał.
— Bardzo się cieszę — powiedział Maksym z krzywym uśmiechem. O mało mu się nie wyrwało: „Ale za pana Generał nie poręczył” — opanował się jednak i dorzucił tylko: — Słucham pana.
— Generał donosi, że nie boi się pan radioaktywności i promieniowania emiterów. Czy to prawda?
— Tak.
— To znaczy, że pan w każdej chwili może przepłynąć Błękitną Żmiję i że to panu nie zaszkodzi?
— Mówiłem już, że mogę uciec choćby zaraz.
— Nie chcemy, aby pan uciekał… To znaczy, jeżeli dobrze zrozumiałem, że samochody patrolowe też nic panu nie mogą zrobić?
— Ma pan na myśli ruchome emitery? Tak.
— Bardzo dobrze — powiedział Dzik. — Wobec tego pańskie zadanie na najbliższy okres stało się całkiem jasne. Będzie pan kurierem. Kiedy panu rozkażę, przepłynie pan rzekę i z najbliższego urzędu pocztowego wyśle pan depeszę, którą doręczę. Jasne?
— To jest dla mnie jasne — powiedział wolno Maksym. — Nie rozumiem natomiast czegoś innego…
Dzik patrzył na niego nieruchomymi oczyma. We wzroku tego suchego, żylastego starca, zimnego i nieubłaganego wojownika, wojownika od czterdziestu lat, a może nawet od kołyski, straszliwego i zachwycającego wytworu świata, gdzie wartość życia ludzkiego równa się zeru, czytał Maksym swoje losy zdeterminowane jego wolą. Ten człowiek nie znał niczego poza walką, wszystko poza walką odrzucił i niczego poza walką nie miał. To samo miało czekać Maksyma.
— Tak? — powiedział pytająco Dzik.
— Rozmówmy się od razu do końca — powiedział twardo Maksym. — Nie chcę działać na ślepo. Nie zamierzam zajmować się sprawami, które moim zdaniem są bezsensowne i niepotrzebne.
— Na przykład? — zapytał Dzik.
— Wiem, co to znaczy dyscyplina. Wiem też, że bez dyscypliny cała nasza robota nic nie jest warta. Uważam jednak, iż dyscyplina winna być świadoma, a podkomendny powinien być przekonany o sensowności rozkazu. Każe mi pan być kurierem. Jestem gotów nim być, choć stać mnie na więcej, ale będę kurierem, jeśli to konieczne. Muszę jednak wiedzieć, że depesze, które będę nadawał, nie spowodują bezsensownej zguby i tak już nieszczęśliwych ludzi.
Zef zadarł brodę do góry, ale Dzik i Maksym powstrzymali go identycznymi gestami.
— Kazano mi wysadzić wieżę — ciągnął Maksym. — Nie wytłumaczono mi, po co to jest potrzebne. Wiedziałem, że jest to głupie i śmiertelnie niebezpieczne przedsięwzięcie, ale rozkaz wykonałem. Straciłem trzech towarzyszy, a potem okazało się, że to była pułapka prokuratury. Mówię więc: dość tego! Nie mam zamiaru nadal wysadzać wież. Co więcej, zamierzam wszelkimi sposobami przeciwdziałać tego rodzaju akcjom.
— Toś głupi — powiedział Zef. — Smarkacz!
— Dlaczego? — zapytał Maksym.
— Poczekaj, Zef — powiedział Dzik. Ciągle nie spuszczał wzroku z Maksyma. — — Innymi słowy, chce pan znać wszystkie plany naszego sztabu?
— Tak — powiedział Maksym. — Nie chcę działać na ślepo.
— Aleś ty, braciszku, bezczelny! — oświadczył Zef. — Brak mi słów, żeby opisać, jakiś ty bezczelny… Słuchaj, Dzik, on mi się podoba! Co jak co, ale nosa to ja mam…
— Żąda pan zbyt wielkiego zaufania — powiedział zimno Dzik. — Na takie zaufanie należy zasłużyć pracą w organizacjach podstawowych.
— A robota dołowa polega na zwalaniu idiotycznych wież? — powiedział Maksym. — Jestem w podziemiu wprawdzie dopiero od kilku miesięcy, ale przez cały ten czas słyszałem tylko jedno: wieże, wieże, wieże… A ja nie chcę wysadzać wież, bo to nie ma sensu!… Chcę walczyć z tyranią, głodem, chaosem, korupcją i kłamstwem… Z systemem kłamstw, a nie z systemem wież! Rozumiem oczywiście, że wieże was gnębią, po prostu fizycznie unicestwiają. Ale nawet z wieżami walczycie jakoś po kretyńsku. Nie ma cienia wątpliwości, że wieże są tylko przekaźnikami, a co za tym idzie, należy atakować ośrodek nadawczy zamiast likwidować poszczególne przekaźniki.
Dzik i Zef odezwali się równocześnie.
— Skąd pan wie o istnieniu ośrodka nadawczego? — zapytał Dzik.
— A gdzie ty to centrum znajdziesz? — zaciekawił się Zef.
— To, że ośrodek istnieje, musi być jasne dla każdego jako tako rozgarniętego inżyniera — powiedział Maksym pogardliwie. — Natomiast odszukanie ośrodka jest właśnie tym zadaniem, którym powinniśmy się zajmować. Nie biec pod ogień cekaemów, nie tracić niepotrzebnie ludzi, lecz właśnie szukać ośrodka.
— Po pierwsze, sami doskonale o tym wiemy — powiedział Zef gotując się ze złości. — A po drugie, massaraksz, nikt nie zginął na darmo! Każdy jako tako rozgarnięty inżynier, ty zafajdany smarkaczu, powinien zrozumieć, że po wysadzeniu kilku wież naruszymy system retransmisji i zdołamy wyzwolić cały rejon kraju! Ale do tego potrzebna jest umiejętność niszczenia wież i my się tego uczymy, rozumiesz to czy nie? I jeżeli jeszcze raz powiesz, że nasi chłopcy ginęli na darmo…
— Chwileczkę — powiedział Maksym. — Proszę zabrać ręce. Wyzwolić rejon… No dobrze, a co dalej?
— Byle smarkacz przychodzi i mówi nam, że giniemy niepotrzebnie — pienił się Zef.
— A co dalej? — powtórzył Maksym z naciskiem. — Legioniści podciągną ruchome emitery i wykończą was?
— Diabła tam! — powiedział Zef. — Do tego czasu ludność całej okolicy przejdzie na naszą stronę i wtedy tak łatwo nie podejdą. Co innego garstka tak zwanych wyrodków, a co innego dziesięć tysięcy rozwścieczonych chłopów…
— Zef, Zef! — powiedział Dzik ostrzegawczym tonem.
Zef niecierpliwie machnął na niego ręką.
— …dziesięć tysięcy rozwścieczonych chłopów, którzy zrozumieli i raz na zawsze zapamiętali, że ich od dwudziestu lat bezczelnie kantowano…
Dzik machnął ręką i odwrócił się.
— Zaraz, zaraz — powiedział Maksym. — Co pan mówi? Z jakiej to niby racji ci chłopi nagle zrozumieją? Przecież oni was na strzępy rozszarpią, bo uważają, że to jest obrona przeciwbalistyczna.
— A ty jak uważasz? — zapytał Zef z dziwnym uśmiechem.
— No, ja wiem — odparł Maksym. — Powiedziano mi…
— Kto?
— Doktor… i Generał… Czyżby to była tajemnica?
— Może już dosyć na ten temat? — zapytał Dzik cicho.
— Dlaczego dosyć? — zaoponował Zef równie cichym i jakimś bardzo kulturalnym głosem. — Dlaczego właściwie dosyć, powiedz mi, Dziku? Wiesz, co ja o tym sądzę. Wiesz, dlaczego zostanę tu do końca życia. Ja natomiast wiem, co ty o tym sądzisz. Czemu więc dosyć? Obaj uważamy, że trzeba o tym krzyczeć na każdym rogu ulicy, a kiedy przychodzi okazja, nagle przypominamy sobie o dyscyplinie konspiracyjnej i zaczynamy posłusznie iść na rękę tym wszystkim liberałom, cezarystom i krzewicielom oświaty. A teraz mamy przed sobą tego chłopca. Przecież widzisz, jaki on jest. Czy i tacy nie powinni wiedzieć?
— Może właśnie tacy nie powinni wiedzieć — równie cicho odpowiedział Dzik.
Maksym, nic nie rozumiejąc, przenosił wzrok z jednego na drugiego. Jego towarzysze stali się nagle bardzo do siebie niepodobni, skurczyli się jakoś, oklapli i w Dziku nie wyczuwało się już tego stalowego charakteru, o który połamało sobie zęby tyle już prokuratur i sądów polowych, a z Zefa opadła cała jego beztroska wulgarność, ujawniła się natomiast jakaś skryta rozpacz, poczucie krzywdy i pokora… Jakby nagle przypomnieli sobie coś, o czym powinni byli i uczciwie starali się zapomnieć.
— Opowiem mu — powiedział Zef. Nie pytał o pozwolenie i nie zasięgał rady. Po prostu komunikował. Dzik zmilczał i Zef zaczął opowiadać.
To, co opowiedział, było potworne. To było potworne samo przez się, potworne również i dlatego, że nie pozostawiało cienia wątpliwości. Dopóki mówił — niezbyt głośno, spokojnie, czystym, literackim językiem, milknąc uprzejmie, kiedy Dzik wtrącał jakieś krótkie uwagi — Maksym ze wszystkich sił starał się znaleźć jakąś lukę w tym nowym obrazie świata. Daremnie. Obraz był spójny, prymitywny, beznadziejnie logiczny i tłumaczył wszystkie znane Maksymowi fakty. To było największe i najstraszliwsze odkrycie spośród wszystkich odkryć, dokonanych przez Maksyma na jego zaludnionej wyspie.
Promieniowanie wież nie było przeznaczone dla wyrodków. Oddziaływało na układ nerwowy każdej istoty ludzkiej z tej planety. Fizjologiczny mechanizm tego oddziaływania nie był znany, lecz jego istota sprowadzała się do tego, że mózg poddany napromieniowaniu tracił zdolność krytycznej analizy rzeczywistości. Człowiek myślący zamieniał się w człowieka wierzącego i zaślepionego, wierzącego fanatycznie, wbrew bijącym w oczy faktom. Człowiekowi znajdującemu się w polu promieniowania można było, za pomocą najprymitywniejszych środków, wmówić każdą rzecz i poddany takiej sugestii uważał wtłaczane mu do głowy brednie za święte i jedyne prawdy, gotów był dla nich żyć, cierpieć i umierać.
Pole działało zawsze. Niezauważalne, wszechobecne i wszechprzenikające. Wypromieniowywała go nieustannie gigantyczna sieć wież pokrywająca cały kraj. Niczym tytaniczny odkurzacz wysysało z milionów umysłów wszelkie wątpliwości na temat tego, co krzyczały gazety, broszurki, radio i telewizja, co powtarzali nauczyciele w szkołach i oficerowie w koszarach, co głoszono z kościelnych ambon. Płomienni Chorążowie kierowali wolę i energię milionowych mas tam, dokąd tylko zechcieli. Mogli zmusić i zmuszali tłumy do ubóstwiania siebie; mogli wzbudzać i wzbudzali nieubłaganą nienawiść do wrogów zewnętrznych i wewnętrznych; mogli, gdyby im przyszła na to ochota, pognać miliony pod karabiny maszynowe i armaty, a te miliony umierałyby z najwyższym zachwytem; mogli zmusić miliony do wzajemnego wyrzynania się w imię czegokolwiek; mogli dla kaprysu wywołać epidemię samobójstw… Mogli wszystko.
Dwa razy na dobę, o dziesiątej rano i dziesiątej wieczorem gigantyczny odkurzacz włączano na pełną moc i przez pół godziny ludzie nie byli już ludźmi. Wszystkie wewnętrzne napięcia, narosłe w podświadomości z powodu sprzeczności hipnotycznych urojeń z rzeczywistością, wyzwalały się w paroksyzmie rozpasanego entuzjazmu, w ekstatycznej euforii samoponiżenia i adoracji. Takie nawały promieniste całkowicie tłumiły odruchy, zabijały instynkty i zastępowały je potwornym kompleksem wdzięczności i uwielbienia dla Płomiennych Chorążych. W takim stanie napromieniowywany całkowicie tracił zdolność rozumowania i działał jak robot, któremu wydano rozkaz.
Niebezpieczni dla Chorążych mogli być jedynie tacy ludzie, którzy ze względu na swą fizjologiczną odrębność byli niepodatni na sugestię. Nazywano ich wyrodkami. Pole ciągłe nie działało na nich w ogóle, zaś nawały promieniste wywoływały jedynie nieznośne boleści. Wyrodków było stosunkowo niewielu, ale byli to jedyni czuwający ludzie w tym królestwie somnambulików. Tylko oni zachowali zdolność trzeźwej oceny świata rzeczywistego, oddziaływania nań, zmieniania i kierowania światem. Największy koszmar krył się w tym, że właśnie oni dostarczali społeczeństwu elity władzy. Wszyscy Płomienni Chorążowie byli wyrodkami, ale większość wyrodków nie była Płomiennymi Chorążymi. Ci bowiem, którzy nie zdołali lub nie zechcieli wejść do elity, albo też nie wiedzieli, że taka elita istnieje, a więc wyrodki-żądni władzy, wyrodki— rewolucjoniści i wyrodki-mieszczanie zostali uznani za wrogów ludzkości i odpowiednio traktowani.
Maksym poczuł taką rozpacz, jakby nagle odkrył, że jego zaludniona wyspa jest w rzeczywistości zamieszkana nie przez ludzi, lecz przez marionetki. Ogromny aparat propagandy hitlerowskiej to był drobiazg w porównaniu z systemem promienników. Radio można było wyłączyć, przemówień Goebbelsa można było nie słuchać, gazet można było nie czytać, ale uwolnienie się od pola było niemożliwe. W historii mieszkańców Ziemi niczego podobnego nie było, a zatem na ludzkie doświadczenia w tym wypadku nie można było liczyć. Plan zdobycia jakiegoś większego obszaru był zwykłym awanturnictwem. Ogromna maszyna do ogłupiania była zbyt prosta, aby mogła ewoluować i zbyt wielka na to, żeby dała się zniszczyć niewielkimi siłami. W kraju nie było żadnego czynnika, który mógłby wyswobodzić ogromny naród nie mający pojęcia o tym, że nie jest wolny; naród, który — jak się wyraził Dzik — wypadł z biegu historii. Maszyna była niezniszczalna od wewnątrz i częściowo unicestwiona natychmiast się odbudowywała. Na zakłócenia zewnętrzne reagowała błyskawicznym atakiem, nie troszcząc się przy tym o los swych poszczególnych elementów. Jedyna nadzieja kryła się w fakcie, że maszyna miała Centrum, pulpit sterowniczy, mózg. To Centrum teoretycznie można było zniszczyć, doprowadzić maszynę do stanu nietrwałej równowagi i spróbować przestawić ten świat na inne tory, zawrócić na drogę historii. Ale lokalizacja Centrum była największą, najpilniej strzeżoną tajemnicą. Nie było też nikogo, kto mógłby je zniszczyć. To było coś zupełnie innego niż atak na wieżę. To była poważna operacja wymagająca ogromnych środków i przede wszystkim armii niepodatnych na promieniowanie. Niepodatnych, to znaczy odpornych z natury lub zaopatrzonych w skuteczne, proste i łatwo dostępne urządzenia ochronne. Niczego podobnego nie było i nic nie wskazywało na to, że kiedyś będzie. Kilkaset tysięcy wyrodków nie stanowiło jednolitej masy. Ludzie ci byli rozproszeni, skłóceni i prześladowani, wielu zaś w ogóle należało do kategorii tak zwanych „wyrodków legalnych”. Gdyby nawet udało się ich zjednoczyć i uzbroić, to Promienni Chorążowie natychmiast wytrzebiliby tę malutką armię, kierując przeciwko niej ruchome emitery włączone na pełną moc…
Zef dawno już zamilkł, a Maksym nadal siedział z opuszczoną głową i dłubał patykiem w czarnej, suchej ziemi. Potem Zef odchrząknął i powiedział:
— Tak, kolego. Tak to wygląda naprawdę.
Zdawało się, że zaczął już żałować, iż opowiedział, jak to wygląda naprawdę.
— Na co więc liczycie?! — wyrwało się Maksymowi.
Zef i Dzik milczeli. Maksym podniósł głowę, zobaczył ich twarze i wymamrotał:
— Wybaczcie… Ja… Prawdę mówiąc… Przepraszam.
— Powinniśmy walczyć — powiedział równym głosem Dzik. — Walczymy więc i będziemy walczyć nadal. Zef ujawnił panu jedną ze strategii sztabu. Istnieją też inne, równie niedoskonałe i ani razu w praktyce nie wypróbowane. Wie pan, u nas wszystko jest w stadium zalążkowym. Dojrzałej teorii walki nie można stworzyć z niczego.
— Proszę mi powiedzieć — powiedział wolno Maksym — to promieniowanie… Czy ono działa jednakowo na wszystkie narody waszego świata?
Zef i Dzik wymienili spojrzenia.
— Nie rozumiem — powiedział Dzik.
— Chodzi mi o to czy istnieje tu jakiś naród, wśród którego znalazłoby się przynajmniej kilka tysięcy takich jak ja?
— Wątpię — powiedział Zef. — Chyba że wśród tych… mutantów. Massaraksz, nie obraź się, Mak, ale jesteś przecież oczywistym mutantem. Szczęśliwa mutacja, jedna szansa na milion.
— Nie obrażam się — powiedział Maksym. — A więc mutanci… To tam dalej na Południe?
— Tak — odparł Dzik, który uważnie wpatrywał się w Maksyma.
— A co tam właściwie jest na tym Południu? — zapytał Maksym.
— Las, potem pustynia… — odpowiedział Dzik.
— I mutanci?
— Tak. Półzwierzęta. Pomylone dzikusy. Proszę posłuchać, Mak, niech pan sobie tym głowy nie zawraca.
— Widział ich pan kiedyś?
— Widziałem tylko martwych — powiedział Dzik. — Chwytają ich czasami w lesie, a potem wieszają przed barakami dla pokrzepienia serc.
— Za co?
— Za szyję! — ryknął Zef. — Dureń! To dzikie bestie! Są nieuleczalni i stokroć niebezpieczniejsi od wszystkich drapieżników! Napatrzyłem się na nich, ty takich nawet we śnie nie oglądałeś…
— A po co tam budują wieże? — indagował Maksym. — Chcą ich oswoić?
— Niech pan da spokój, Mak — powtórzył Dzik. — To jest zupełnie beznadziejne. Oni nas nienawidzą… A zresztą wolna droga. Nikogo siłą nie trzymamy.
Nastąpiło milczenie. Później daleko za ich plecami rozległ się znajomy jazgotliwy hurgot. Zef uniósł się.
— Czołg… — powiedział w zadumie. — Ukatrupić go?… To niedaleko, osiemnasty kwadrat… Nie, jutro.
Maksym nagle zdecydował się:
— Ja się nim zajmę. Idźcie, dogonię was.
Zef popatrzył na niego z powątpiewaniem.
— A czy potrafisz? — zapytał. — Jeszcze wylecisz w powietrze…
— Mak! — powiedział jednoręki. — Niech się pan zastanowi!
Zef ciągle patrzył na Maksyma, a potem nagle wyszczerzył zęby.
— A, to do tego ci potrzebny czołg! — powiedział. — Spryciarz z ciebie, chłopcze. Nieee, mnie nie oszukasz. No dobrze, idź, kolację ci zostawię. Jak otrzeźwiejesz, będziesz miał co żreć… Pamiętaj tylko, że to paskudztwo często bywa zaminowane, gmeraj w nim ostrożnie… Idziemy, Dzik. On nas dopędzi.
Dzik chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Maksym już wstał i poszedł w kierunku przesieki. Rozmowy go znużyły. Szedł szybko nie odwracając się i nie wypuszczając granatnika spod pachy. Teraz, kiedy już podjął decyzję, zrobiło mu się lżej na duszy, bo powodzenie zamierzonego przedsięwzięcia zależało jedynie od jego wiedzy i zręczności.