Rozdział VII

Co rano, po śniadaniu, brygada ustawiała się na placu apelowym do wysłuchania rozkazu dziennego i przydziału służby. Dla Maksyma był to najtrudniejszy moment dnia, gorszy nawet od męczarni wieczornych apeli. Odczytanie jakiegokolwiek rozkazu wywoływało nieodmiennie prawdziwy paroksyzm zachwytu. Ten ślepy, bezmyślny, nienaturalny zachwyt był dla postronnego obserwatora wręcz przygnębiający w swej absurdalności. Maksym z najwyższym wysiłkiem dławił w sobie wstręt do nagłego szaleństwa, które ogarniało całą brygadę, od dowódcy począwszy, a na najmłodszym kandydacie kończąc. Wyrzucał sobie sceptycyzm cudzoziemca, starał się wzbudzić w sobie entuzjazm, tłumaczył sobie w duchu, że w trudnych sytuacjach takie eksplozje masowego zapału świadczą jedynie o konsolidacji, jednomyślności i gotowości do całkowitego poświęcenia się wspólnej sprawie. Ale nie potrafił się z tym obłędem pogodzić.

Od dzieciństwa wpajano mu ironiczno-powściągliwy stosunek do samego siebie, uczono go nie znosić gromkich słów, nic więc dziwnego, że był nieomal wściekły na swych sąsiadów z szeregu, chłopaków dobrych, prostodusznych i przyzwoitych, kiedy ci, po odczytaniu rozkazu i ukaraniu trzema dniami aresztu kandydata takiego to a takiego za kłótnię z czynnym szeregowym takim to a takim, nagle rozdziawiali gęby, tracili właściwe im dobroduszne poczucie humoru i zaczynali entuzjastycznie ryczeć „hura”, a potem ze łzami w oczach śpiewać „Marsz Legionu Bojowego”, powtarzając go dwa, trzy razy, albo nawet czterokrotnie. Na domiar złego na plac wysypywali się kucharze z koszarowej kantyny i wymachując wściekle chochlami — wolno im było to robić, bo byli poza szeregiem — z zapałem podchwytywali pieśń. Maksym pamiętał, że w tym świecie należy postępować tak samo, jak pozostali, starał się więc również wyzbyć poczucia humoru. Czasami mu się to nawet udawało, ale zawsze pozostawiało niesmak, bo niczego, poza obrzydzeniem, wtedy nie odczuwał.

Tym razem wybuch zachwytu nastąpił po odczytaniu rozkazu numer 127 o mianowaniu czynnego szeregowca Dimby kapralem, rozkazu numer 128 o udzieleniu pochwały kandydatowi na szeregowca Symowi i rozkazu numer 129 o rozpoczęciu remontu koszar czwartej kompanii. Ledwie adiutant brygady zdążył wsunąć blankiety rozkazów do skórzanej raportówki, a już brygadier zerwał czapkę z głowy, nabrał pełne płuca powietrza i wrzasnął skrzekliwym falsetem: „Naprzód!… Legioniści!… Naprzód!…” Tego dnia Maksym poczuł się gorzej niż zwykle, bo zobaczył, jak po ciemnych policzkach rotmistrza Czaczu toczą się grube łzy. Legioniści ryczeli jak bawoły i wybijali takt, łomocąc kolbami automatów w masywne sprzączki pasów. Żeby tego nie widzieć i nie słyszeć, Maksym zacisnął mocno powieki, zawył niczym rozwścieczony tachorg i zagłuszył swoim głosem wszystkie inne. Tak mu się w każdym razie wydawało… „Naprzód, nieustraszeni!” — wydzierał się, nie słysząc już nikogo poza sobą. — Cóż za idiotyczny tekst… Pewnie jakiś kapral spłodził… Trzeba bardzo wierzyć w swoją sprawę, aby iść za nią w bój z takimi słowami na ustach! Otworzył oczy i zobaczył stado czarnych ptaków, miotających się w popłochu nad placem. — „Diamentowy pancerz nic ci nie pomoże!”

Potem wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Brygadier omiótł wszystkich zmętniałym wzrokiem, przypomniał sobie, gdzie się znajduje i jękliwym, przerywanym głosem zakomenderował: „Panowie oficerowie rozprowadzą kompanie na zajęcia”. Żołnierze potrząsali głowami i bezmyślnie gapili się przed siebie. Zdaje się, że nie bardzo wiedzieli, co się z nimi dzieje, bo rotmistrz Czaczu musiał dwa razy krzyknąć: „Równaj!”, zanim szyk znów się porządnie ustawił. Potem kompania odmaszerowała do koszar, a tam rotmistrz zarządził:

— Pierwsza drużyna pełni służbę wartowniczą. Pozostałe drużyny przystępują do planowych zajęć. Rrrozejść się!

Rozeszli się. Gaj zebrał swoją drużynę i rozdzielił posterunki. Maksymowi i Pandiemu przypadła służba w izbie przesłuchań. Gaj pospiesznie wyjaśnił mu jego obowiązki: ma stać na baczność z tyłu po prawej stronie aresztowanego i przy najmniejszym podejrzanym ruchu użyć siły. W czasie pełnienia warty będzie podlegał bezpośrednio dowódcy brygady. Starszym posterunku jest szeregowy Pandi… Krótko mówiąc: patrz na Pandiego i rób to samo co on.

— Uważaj, Mak. Nie bardzo wiem, jakie pan rotmistrz ma wobec ciebie zamiary. Albo chce cię jak najprędzej awansować, bo bardzo mu się podobałeś przy robocie i wczoraj przy omawianiu akcji z dowódcami drużyn wiele o tobie mówił, no i ta pochwała w rozkazie… Albo cię sprawdza. Nie wiem dlaczego. Może to wina mojego raportu, może twoich rozmówek… — Popatrzył zaaferowanym wzrokiem na Maksyma. — Wyczyść jeszcze buty, podciągnij pas i załóż galowe rękawiczki… Aha, przecież nie masz rękawiczek, kandydatom nie przysługują… No dobrze, leć do magazynu, tylko szybko, bo za trzydzieści minut wyruszamy.

W magazynie Maksym zastał Padiego, który zmieniał pęknięte godło na berecie.

— Popatrz kapralu — powiedział Pandi, zwracając się do magazyniera i klepiąc Maksyma po ramieniu. — Widziałeś? Chłopak dopiero dziewiąty dzień w legionie i już pochwała. W izbie go ze mną postawili… Pewnieś po białe rękawiczki przyleciał? Wydaj mu porządne rękawiczki, kapralu. Zasłużył sobie. Chłop jak trza!

Kapral burknął coś z niezadowoleniem, wgramolił się na regał zawalony sortami mundurowymi, rzucił na ladę przed Maksymem kilka par nicianych rękawiczek i powiedział pogardliwie:

— Jak trza… Wszyscyście przy tych pomyleńcach gieroje!… Jasne, że jak im bebechy z bólu pękają, to można ich gołymi rękami brać i do worków pakować. Z tym to i mój dziadek by sobie poradził, a nie ma rąk ani nóg…

Pandi obraził się.

— Twój beznogi dziadek na rzęsach by pryskał — powiedział — jakby tak na niego z dwoma spluwami naskoczyli. Myślałem, że już z panem rotmistrzem koniec…

— Koniec, koniec… — burczał kapral. — Jak za pół roku pognają was na południową granicę, to wtedy zobaczymy.

Kiedy wyszli z magazynu, Maksym zapytał z najwyższym szacunkiem, na jaki go było stać (stary Pandi lubił, kiedy mu się okazywało szacunek):

— Panie Pandi, dlaczego te wyrodki mają takie bóle i to w dodatku wszyscy razem? Jak to jest?

— Ze strachu — odpowiedział Pandi, tajemniczo ściszając głos. — Wyrodki, rozumiesz? Musisz więcej czytać, Mak. Jest taka broszura. Nazywa się „Co to są wyrodki i skąd się wzięły?” Przeczytaj, bo ciągle będziesz taki ciemny… Na samej odwadze daleko nie ujedziesz… — Milczał przez chwilę. — My się na przykład zdenerwujemy albo powiedzmy zestrachamy i nic, najwyżej się spocimy albo nogi nam zmiękną. A oni mają organizm nienormalny, wyrodzony. Zezłoszczą się na ten przykład na kogoś albo, przypuśćmy, stchórzą, albo w ogóle i od razu silne bóle głowy i całego ciała. Do nieprzytomności, rozumiesz? Po tym ich rozpoznajemy i oczywiście zatrzymujemy… — Dobre rękawiczki, w sam raz na mnie, jak myślisz?

— Za ciasne na mnie, panie Pandi — poskarżył się Maksym. — Zamieńmy się: pan weźmie te, a mnie da swoje, rozciągnięte.

Pandi był bardzo zadowolony. Maksym też był zadowolony. Nagle przypomniał sobie Fanka, jak kurczył się w samochodzie, jak zwijał się z bólu i jak go zabierali legioniści z patrolu. Ale czego Fank mógł się przestraszyć? Na kogo mógł się złościć?… Przecież wcale się nie denerwował, spokojnie prowadził samochód, pogwizdywał i bardzo czegoś chciał. Pewnie zapalić?… Aha, obejrzał się i zobaczył samochód patrolu… Czy też to było później?… Tak, bardzo się spieszył, a furgon blokował drogę… Może się rozzłościł? Po co zresztą takie domysły! Ludziom zdarzają się przecież rozmaite nagłe dolegliwości a Fanka zatrzymano za spowodowanie wypadku. Ciekawe jednak, dokąd mnie wiózł i kto to jest. Należałoby go odnaleźć…

Wypucował buty, doprowadził się przed wielkim lustrem do całkowitego porządku, zawiesił automat na szyi i znów popatrzył w lustro. Wtedy Gaj zarządził zbiórkę.

Kapral wszystko skrupulatnie obejrzał, sprawdził znajomość obowiązków i pobiegł zameldować się w kancelarii. Podczas jego nieobecności legioniści opowiedzieli trzy historie z żołnierskiego życia, których Maksym nie zrozumiał, bo nie znał pewnych specyficznych wyrażeń; później przyczepili się do Maksyma, żeby opowiedział, gdzie to się takie silne chłopy rodzą, co stało się już tradycyjnym dowcipem w ich drużynie. Potem uprosili go jeszcze, aby zwinął im w palcach kilka monet na pamiątkę. Wreszcie z kancelarii wyszedł rotmistrz Czaczu w asyście Gaja. Rotmistrz również wszystkich dokładnie obejrzał, powiedział do Gaja: „Prowadźcie drużynę, kapralu” — i odszedł. Drużyna ruszyła w kierunku sztabu.

W sztabie rotmistrz rozkazał czynnemu szeregowemu Pandiemu i kandydatowi Symowi udać się za sobą, a Gaj odprowadził pozostałych. Weszli do ogromnego pokoju ze szczelnie zasłoniętymi oknami, przesiąkniętego zapachem tytoniu i wody kolońskiej. W drugim końcu pokoju stał wielki, pusty stół. Wokół stołu miękkie krzesła. Na ścianie wisiał pociemniały obraz, przedstawiający jakąś dawną bitwę: konie, obcisłe mundury, obnażone szable i wiele kłębów białego dymu. O dziesięć kroków od stołu, po prawej stronie drzwi Maksym dostrzegł żelazny taboret z dziurkowanym siedzeniem. Nóżki taboretu były przykręcone do podłogi potężnymi śrubami.

— Zająć stanowiska — zakomenderował rotmistrz, poszedł dalej i usiadł przy stole.

Pandi troskliwie ustawił Maksyma z tyłu po prawej stronie taboretu, sam stanął po lewej i szeptem rozkazał: „Baczność”. Zastygli w bezruchu. Rotmistrz siedział z nogą założoną na nogę, palił i obojętnie spoglądał na legionistów. Pozornie nic go nie obchodziło, ale Maksym wyraźnie czuł, że jest nader uważnie obserwowany.

Potem za plecami Pandiego otworzyły się drzwi. Pandi momentalnie zrobił dwa kroki do przodu, krok w prawo i zwrot w lewo. Maksym również chciał się poderwać, ale zorientował się w porę, że nie stoi na drodze i tylko wytrzeszczył oczy.

Rotmistrz podniósł się, gasząc papierosa w popielniczce i lekkim stuknięciem obcasów witając idącego ku stołowi brygadiera, jakiegoś nieznajomego człowieka w cywilnym ubraniu i adiutanta brygady z grubą teczką pod pachą. Brygadier siadł za stołem pośrodku. Twarz miał skwaszoną i niezadowoloną. Wsunął palec pod haftowany kołnierz, odciągnął go i pokręcił głową. Cywil, niepozorny, niski człowieczek ze źle ogoloną, żółtą i zwiotczałą twarzą bezszelestnie usadowił się obok niego. Adiutant brygady nie siadając otworzył tekę i zaczął przebierać papiery, niektóre z nich podając brygadierowi.

Pandi postał chwilę jakby w niezdecydowaniu i tymi samymi odmierzonymi ruchami powrócił na dawne miejsce. Przy stole toczyła się niegłośna rozmowa. „Będziesz dzisiaj w stowarzyszeniu, Czaczu?” — pytał brygadier. — „Jestem zajęty” — odpowiedział rotmistrz zapalając nowego papierosa. — „Szkoda, dziś będzie tam dyskusja”. „Za późno się obejrzeli. Już się na ten temat wypowiedziałem”. „To nie była najlepsza wypowiedź — powiedział z lekkim wyrzutem cywil. — Poza tym zmieniają się okoliczności i zmieniają się poglądy”. — „U nas w legionie tak nie bywa” — powiedział sucho rotmistrz. — Słowo daję, panowie — powiedział kapryśnym tonem brygadier — warto się jednak spotkać dziś w stowarzyszeniu…” — „Słyszałem, że świeże krewetki przywieźli” — oświadczył adiutant nie przestając grzebać w papierach. — „Pod piwo, co? Rotmistrzu!” — podtrzymał go cywil. — „Nie, panowie — powiedział rotmistrz. — Mam jedno zdanie i już je wypowiedziałem. A co się tyczy piwa…” Dorzucił jeszcze coś niezrozumiałego, całe towarzystwo roześmiało się, a pan rotmistrz Czaczu z zadowoloną miną rozparł się w krześle. Potem adiutant przestał szperać w papierach, pochylił się ku brygadierowi i coś mu szepnął na ucho. Brygadier przytaknął. Adiutant usiadł i powiedział, zwracając się jakby do żelaznego taboretu:

— Nole Renadu.

Pandi popchnął drzwi, wychylił się i głośno powtórzył w kierunku korytarza:

— Nole Renadu.

W korytarzu coś się poruszyło i do pokoju wszedł starszawy, dobrze ubrany, ale wymięty i rozczochrany mężczyzna. Nogi mu się lekko plątały. Pandi ujął go za łokieć i posadził na taborecie. Szczęknęły zamykane drzwi. Mężczyzna głośno zakaszlał, oparł się o kolana i dumnie uniósł głowę.

— Taaak — przeciągnął brygadier przerzucając papiery i nagle szybko zatrajkotał: — Nole Renadu, pięćdziesiąt sześć lat, kamienicznik, radca miejski… Taak… Członek „Klubu Weteranów”, legitymacja członkowska numer… (cywil ziewnął zakrywając usta dłonią, wyjął z kieszeni kolorowe pismo, położył je na kolanach i zaczął kartkować). Zatrzymany tu a tu… W czasie rewizji zabezpieczono… Ta-ak… Co pan robił na ulicy Trębaczy w domu numer osiem?

— Jestem właścicielem tego domu — odpowiedział z godnością Renadu. — Naradzałem się ze swoim zarządcą.

— Dokumenty sprawdzone? — zwrócił się brygadier do adiutanta.

— Tak jest. Wszystko w porządku.

— Taak — powiedział brygadier. — Niech pan powie, panie Renadu, czy zna pan kogoś z aresztowanych?

— Nie — odpowiedział Renadu energicznie kręcąc głową. — Zresztą, jeden z nich nazywa się Ketszef… Zdaje mi się, że w moim domu mieszka niejaki Ketszef… Ale nie jestem pewien. Może się mylę, a może to nie w tym moim domu. Bo mam jeszcze dwa inne domy. Jeden z nich…

— Przepraszam — przerwał mu cywil nie podnosząc oczu znad czasopisma. — A o czym rozmawiali w celi pozostali aresztowani, nie zwrócił pan uwagi? — Eee — przeciągnął Renadu. — Muszę się przyznać… Mamy tam… Eee… Insekty… Więc głównie o nich… Ktoś tam wprawdzie szeptał po kątach, ale szczerze mówiąc zajmowało mnie co innego… Ci ludzie budzą we mnie odrazę, jestem weteranem… Wolałem mieć do czynienia z insektami che, che.

— Oczywiście — zgodził się brygadier. — No cóż, nie będziemy pana przepraszać, panie Renadu. Oto pańskie dokumenty, jest pan wolny. Dowódca warty! — powiedział podniesionym głosem.

Pandi otworzył drzwi i krzyknął:

— Dowódca warty do pana brygadiera!

— O żadnych przeprosinach nie może być mowy — powiedział godnie Renadu. — Winny jestem wyłącznie ja. Właściwie nawet nie ja, lecz przeklęta dziedziczność… Pozwoli pan? — zapytał wskazując na stół, gdzie leżały dokumenty.

— Siedzieć! — powiedział półgłosem Pandi.

Wszedł Gaj. Brygadier przekazał mu dokumenty, polecił oddać panu Renadu jego skonfiskowane mienie i pan Renadu został uwolniony.

— Dawajcie następnego — rozkazał brygadier.

— Rasze Musai — zwrócił się adiutant do taboretu.

— Rasze Musai — powtórzył Pandi w otwarte drzwi.

Rasze Musai okazał się chudym, kompletnie wyczerpanym człowieczkiem w postrzępionym szlafroku i jednym pantoflu. Ledwie zdążył usiąść, kiedy brygadier poczerwieniał na twarzy i wrzasnął: „Ukrywasz się, draniu?” — na co Rasze Musai zaczął długo i zawile tłumaczyć, że wcale się nie ukrywa, że ma chorą żonę i troje dzieci, że zalega z komornym, że go już dwa razy zatrzymywano i wypuszczano, że pracuje w fabryce jako stolarz i że nic złego nie zrobił. Maksym spodziewał się, iż jego zaraz też zwolnią, ale brygadier nagle podniósł się i oświadczył, że Rasze Musai, czterdziestodwuletni żonaty, robotnik, dwukrotnie aresztowany, oskarżony o przekroczenie przepisów meldunkowych, zostaje zgodnie z dekretem o zapobieganiu przestępczości skazany na siedem lat ciężkich robót. Po odbyciu kary nie będzie mógł przebywać w centralnych regionach kraju. Rasze Musai około minuty przetrawiał wyrok, a potem rozegrała się okropna scena. Nieszczęśliwy stolarz płakał, bełkotliwie błagał o litość, próbował padać na kolana. Nie przestał płakać i krzyczeć jeszcze wtedy, kiedy Pandi wywlekał go już na korytarz. Maksym znów poczuł uważne spojrzenie rotmistrza Czaczu.

— Kiwi Popszu — powiedział adiutant.

Przez drzwi wepchnięto barczystego chłopaka z twarzą zeszpeconą przez jakąś chorobę skórną. Chłopak okazał się złodziejem mieszkaniowym, recydywistą schwytanym na gorącym uczynku. Zachowywał się na poły bezczelnie, na poły przypochlebnie i albo błagał panów oficerów, aby nie skazywali go na okrutną śmierć, albo ni z tego, ni z owego zaczynał nerwowo chichotać i opowiadać dowcipy lub historie ze swego życia rozpoczynające się nieodmiennie od słów: „Wchodzę ci ja do jednego domu…” Nie dał nikomu dojść do głosu. Brygadier parę razy usiłował zadać mu pytanie, a potem odchylił się do tyłu i popatrzył oburzonym wzrokiem na swych sąsiadów. Rotmistrz Czaczu powiedział obojętnym głosem:

— Kandydat Sym, zatkać mu gębę.

Maksym nie wiedział, jak się zatyka gębę, więc po prostu chwycił Kiwiego Popszu za ramię i parę razy potrząsnął. Kiwi Popszu kłapnął zębami, przygryzł sobie język i zamilkł. Wówczas cywil, który już od dłuższej chwili z ciekawością przyglądał się aresztowanemu, powiedział:

— Tego ja wezmę. Przyda się.

— Doskonale! — powiedział brygadier i rozkazał odprowadzić Kiwiego Popszu z powrotem do celi. Kiedy go zabrano, adiutant powiedział:

— Więcej śmieci nie ma. Teraz będzie grupa.

— Zaczynajcie od razu od kierownika — poradził cywil. — Jak mu tam, Ketszef?

Adiutant zajrzał w papiery i powiedział do taboretu:

— Gel Ketszef.

Wprowadzono znajomego człowieka w białym kitlu. Był w kajdankach i dlatego trzymał ręce nienaturalnie wyciągnięte przed siebie. Oczy miał zaczerwienione, twarz opuchniętą. Siadł i zaczął patrzeć na obraz wiszący nad głową brygadiera.

— Nazywa się pan Gel Ketszef? — spytał brygadier.

— Tak.

— Dentysta?

— Były.

— Co pana łączy z dentystą Gobbim?

— Kupiłem od niego praktykę.

— Dlaczego jej pan nie prowadzi?

— Sprzedałem urządzenie gabinetu.

— Dlaczego?

— Warunki mnie zmusiły.

— Co pana łączy z Ordią Tader?

— To moja żona — powiedział Ketszef.

— Dzieci są?

— Był syn?

— Gdzie on jest?

— Nie wiem.

— Czym się pan zajmował podczas wojny?

— Walczyłem.

— Dlaczego zdecydował się pan na działalność antypaństwową?

— Ponieważ w całej historii nie było wstrętniejszego reżymu — powiedział Ketszef. — Ponieważ kochałem swą żonę i swojego synka. Ponieważ zabiliście moich przyjaciół i zgnoiliście mój naród. Ponieważ zawsze was nienawidziłem. Wystarczy?

— Wystarczy — powiedział spokojnie brygadier. — Nawet za dużo. Proszę nam powiedzieć, ile panu płacą Chontyjczycy? A może to Pandea?

Człowiek w białym kitlu roześmiał się. Okropny to był śmiech, w ten sposób mógłby się śmiać nieboszczyk.

— Proszę skończyć z tą komedią, brygadierze — powiedział. — Komu to potrzebne?

— Jest pan szefem grupy?

— Tak. Byłem.

— Kogo spośród członków organizacji może pan wymienić?

— Nikogo.

— Jest pan tego pewien? — spytał nagle cywil. — Bo widzicie, Ketszef — powiedział miękko — jesteście w wyjątkowo ciężkiej sytuacji. Wiemy o waszej grupie wszystko. Znamy nawet niektóre kontakty. Powinniście rozumieć, że te informacje otrzymaliśmy od pewnej osoby i teraz jedynie od was zależy, jak się ta osoba będzie nazywać: Ketszef, czy też jakoś inaczej…

Ketszef milczał z opuszczoną głową.

— Słuchajcie! — zakrakał rotmistrz Czaczu. — Byliście oficerem liniowym i nie rozumiecie, co wam proponujemy? Nie życie massaraksz! Honor!

Ketszef znowu się roześmiał, zakaszlał, ale niczego nie powiedział. Maksym czuł, że ten człowiek niczego się nie boi. Nie boi się ani śmierci, ani hańby, bo uważa się za zhańbionego trupa.

Brygadier popatrzył na cywila. Ten pokręcił głową. Brygadier wzruszył ramionami, podniósł się i ogłosił, że Gel Ketszef, pięćdziesięcioletni dentysta, żonaty, zostaje na podstawie dekretu o ochronie zdrowia społecznego skazany na likwidację. Termin wykonania wyroku: czterdzieści osiem godzin. Wyrok może być zrewidowany, jeżeli skazaniec zgodzi się zeznawać.

Kiedy Ketszefa wyprowadzono, brygadier z niezadowoleniem powiedział do cywila:

— Nie rozumiem cię. Moim zdaniem on rozmawiał dosyć chętnie. Typowy papla, według twojej własnej terminologii. Zupełnie nie rozumiem…

— Cywil roześmiał się:

— Dlatego też, przyjacielu, ty dowodzisz brygadą, a ja… Ja dowodzę u siebie.

— Wszystko jedno — powiedział obrażonym tonem brygadier. — Kierownik grupy… Lubi pofilozofować… Nie rozumiem…

— Przyjacielu — powiedział cywil. — Widziałeś kiedyś filozofującego nieboszczyka?

— Głupstwa pleciesz…

— No, a jednak?…

— A może ty widziałeś? — spytał brygadier.

— Tak, przed chwilą — powiedział cywil dobitnie. — Nie po raz pierwszy zresztą. Jestem żywy, on martwy, o czym mamy ze sobą rozmawiać? Tak to zdaje się brzmi u Werlibena?

Rotmistrz Czaczu nagle się podniósł, podszedł na pół kroku do Maksyma i syknął mu prosto w twarz:

— Jak stoisz, kandydacie? Gdzie patrzysz? — Ba-aczność! Nie biegać ślepiami!

Przez kilka chwil głośno dysząc patrzył na Maksyma. Źrenice mu się ze wściekłości zwężały i rozszerzały. Potem wrócił na miejsce i zapalił.

— Tak — powiedział adiutant. — Pozostali: Ordia Tader, Memo Gramenu i jeszcze dwie osoby, które odmówiły podania nazwisk.

— Zacznijmy więc od nich — zaproponował cywil. — Proszę ich wezwać.

— Numer siedemdziesiąt trzy trzynaście — powiedział adiutant.

Numer siedemdziesiąt trzy trzynaście wszedł i usiadł na taborecie. Był również w kajdankach, chociaż jedną rękę miał sztuczną. To był suchy, żylasty człowiek z chorobliwie grubymi, spuchniętymi od przygryzania wargami.

— Nazwisko? — zapytał brygadier.

— Które? — zapytał wesoło jednoręki. Maksym drgnął — był przekonany, że jednoręki będzie milczał.

— Macie ich wiele? Wymieńcie więc prawdziwe.

— Moim prawdziwym nazwiskiem jest numer siedemdziesiąt trzy trzynaście.

— Taak… Coście robili w mieszkaniu Ketszefa?

— Udawałem trupa. Dla informacji dodam, że potrafię to bardzo dobrze robić. Pokazać?

— Proszę się nie trudzić — powiedział człowiek w cywilnym ubraniu. Był wściekły. — Ta umiejętność jeszcze się panu przyda.

Jednoręki nagle zaczął się śmiać. Śmiał się głośno i wesoło, jak młodzik. Maksym z przerażeniem zrozumiał, że śmieje się szczerze. Ludzie za stołem w milczeniu, jakby skamienieli, słuchali tego śmiechu.

— Massaraksz! — powiedział wreszcie jednoręki wycierając łzy ramieniem. — Ale pogróżka! Pan zresztą jest jeszcze młodym człowiekiem. Wszystkie archiwa po przewrocie zostały spalone i nawet nie wiecie, do jakiego stopnia skarleliście. Likwidacja starych kadr była wielkim błędem. Oni by was nauczyli beznamiętności w pełnieniu swoich obowiązków. Zbyt się podniecacie. Zbyt nienawidzicie. A waszą robotę trzeba wykonywać możliwie sucho, urzędowo i za pieniądze. To na przesłuchiwanym wywiera ogromne wrażenie. Nie ma nic potworniejszego niż tortury zadawane nie przez wroga, lecz przez urzędnika. Spójrzcie na moją lewą rękę. Odpiłowali mi ją w dobrej przedwojennej defensywie na trzy raty, a każdej „operacji” towarzyszyła obszerna korespondencja. Oprawcy wykonywali ciężką, niewdzięczną pracę. Nudzili się. Piłowali moją rękę i klęli nędzarskie pensje. Byłem tak przerażony, że jedynie najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałem się od sypania… A teraz… Przecież widzę, jak mnie nienawidzicie. Wy mnie, a ja was. Cudownie! Ale wy mnie nienawidzicie niepełne dwadzieścia lat, ja zaś was ponad trzydzieści. Pan jeszcze wtedy pieszo pod stół wchodził i ciągnął koty za ogon, młody człowieku.

— Aaa — powiedział cywil. — Stary wróbel. Przyjaciel robotników. Myślałem, że was już wszystkich wytłukli.

— Niech się pan nawet nie łudzi — uśmiechnął się jednoręki. — Trzeba się jednak orientować w świecie, w którym się żyje. Potworna ignorancja, nie warto z panem rozmawiać.

— Moim zdaniem wystarczy — powiedział brygadier zwracając się do cywila.

Cywil coś pospiesznie napisał na gazecie i podsunął brygadierowi. Brygadier bardzo się zdziwił, zabębnił palcami po brodzie i popatrzył z niedowierzaniem na cywila. Cywil uśmiechnął się. Wówczas brygadier wzruszył ramionami, pomyślał chwilę i zwrócił się do rotmistrza:

— Świadek Czaczu! Jak oskarżony zachowywał się w momencie aresztowania?

— Leżał martwym bykiem — odpowiedział ponuro rotmistrz.

— To znaczy nie stawiał oporu. Taak… — Brygadier pomyślał jeszcze chwilę, wstał i ogłosił wyrok. Oskarżony numer siedemdziesiąt trzy trzynaście został skazany na karę śmierci, terminu wykonania wyroku nie określono, do czasu egzekucji podsądny będzie przebywał na katordze. Na twarzy rotmistrza Czaczu pojawił się wyraz pogardliwego zdumienia, a jednoręki, kiedy go wyprowadzono, cichutko śmiał się i kręcił głową, jakby mówił: „No, no, no…”

Następnie wprowadzono podejrzanego numer siedemdziesiąt trzy czternaście. To był ten człowiek, który krzyczał tarzając się po podłodze. Teraz dygotał ze strachu, ale zachowywał się wyzywająco. Już od progu krzyknął, że odpowiadał nie będzie i łaski nie potrzebuje. Rzeczywiście milczał i nie odpowiedział na żadne pytanie. Nawet na pytanie cywila: czy nie skarży się na złe traktowanie? Skończyło się na tym, że brygadier popatrzył na cywila i mruknął pytająco. Cywil skinął głową i powiedział: „Tak. Do mnie”. Wyglądał na bardzo zadowolonego.

Później brygadier przerzucił pozostałe dokumenty i powiedział: „Chodźmy coś zjeść, panowie. Nie można przecież…” Sąd wyszedł, a Maksymowi i Pandiemu pozwolono stać na „spocznij”. Kiedy rotmistrz również wyszedł, Pandi powiedział:

— Widziałeś, co za dranie? Gorsi od żmij, słowo daję. Bo o co tu chodzi? Gdyby ich głowa nie bolała, jak byś poznał, że to wyrodki? Strach pomyśleć, co by wtedy było…

Maksym nie odezwał się. Nie chciało mu się mówić. Obraz świata, który jeszcze wczoraj wydawał mu się tak logiczny i klarowny, teraz zmącił się i utracił ostre kontury. Pandi zresztą nie potrzebował replik. Zdjął rękawiczki, żeby ich nie zabrudzić, wyciągnął z kieszeni torebkę prażonych orzeszków, poczęstował Maksyma i zaczął opowiadać, jak bardzo nie znosi tego posterunku. Po pierwsze boi się zarazić od wyrodków. Po drugie niektórzy z nich, jak na przykład ten jednoręki, zachowują się tak bezczelnie, że trudno się powstrzymać i nie rąbnąć ich w łeb. Pewnego razu nie wytrzymał i rąbnął. O mało go do kandydata nie zdegradowali. Szczęśliwie rotmistrz go obronił. Wsadził tylko na dwadzieścia dni do paki i dał jeszcze czterdzieści dni koszarniaka…

Maksym gryzł orzeszki, słuchał jednym uchem i milczał. Nienawiść — myślał. — — Ci nienawidzą tych, a ci tych. Za co?… Najobrzydliwsze państwo… Dlaczego? O co mu chodziło? Zgnoili naród… Jak? Co to może znaczyć?… W dodatku ten cywil… Niemożliwe, aby robił aluzję do tortur. To przecież było dawno, w średniowieczu… Zresztą… Faszyzm… Tak, nie tylko w średniowieczu… Może to jest państwo faszystowskie? Massaraksz, co to jest faszyzm? Agresja, rasizm… Hitler… Tak, tak: teoria rasy panów, masowe mordy, ludobójstwo, podbój świata… Gaj — faszysta? I Rada? Nie, to niemożliwe… Pan rotmistrz? Hm… Warto by teraz dociec, jaki związek zachodzi między chorą głową a skłonnością do opozycji. Dlaczego tylko wyrodki starają się zniszczyć system OPB? I w dodatku nie wszystkie wyrodki?

— Panie Pandi — powiedział. — Wszyscy Chontyjczycy są wyrodkami? Nie słyszał pan?

Pandi głęboko się zamyślił.

— Jak by ci to… Rozumiesz… — wydukał wreszcie. — My jesteśmy głównie od spraw wewnętrznych, od wyrodków miejskich i dzikich, tych z południa. A co tam w Chontii albo, powiedzmy, gdzie indziej, tego pewnie w armii uczą. Powinieneś tylko wiedzieć, że Chontyjczycy są najgorszymi wrogami zewnętrznymi naszego państwa. Przed wojną nam podlegali, a teraz mszczą się przewrotnie. A wyrodki — to wrogowie wewnętrzni. Zrozumiałeś?

— Mniej więcej — odrzekł Maksym i Pandi natychmiast wsolił mu naganę: w legionie tak się nie odpowiada, w legionie mówi się „tak jest” albo „nie”. „Mniej więcej” to wyrażenie czysto cywilne, tak kapralowej siostrze możesz odpowiadać, a tu nie wolno, tu jest służba…

Długo by się pewnie jeszcze rozwodził, bo temat był bardzo wdzięczny, bliski jego sercu, słuchacz zaś uważny i pełen szacunku, ale wrócili panowie oficerowie. Pandi przerwał w pół słowa, wyszeptał „baczność!” i po wykonaniu niezbędnych ewolucji pomiędzy stołem i metalowym taboretem zastygł w bezruchu. Maksym również znieruchomiał.

Panowie oficerowie byli w wyśmienitych humorach. Rotmistrz Czaczu głośno, pobłażliwym tonem opowiadał, jak to w dziewięćdziesiątym szóstym przylepiali surowe ciasto bezpośrednio do rozpalonego pancerza czołgu i palce potem lizali. Brygadier i cywil oponowali. Żołnierska krzepa swoją drogą — mówili — ale kuchnia oficerska powinna być na poziomie i im mniej konserw, tym lepiej. Adiutant przymknął do połowy oczy i zaczął nagle z pamięci cytować jakąś książkę kucharską. Wszyscy zamilkli i dosyć długo słuchali go z jakimś dziwnym rozrzewnieniem na twarzach. Później adiutant zakrztusił się i zakaszlał, a brygadier powiedział z westchnieniem:

— Taak… Ale trzeba jednak kończyć robotę…

Adiutant ciągle jeszcze kaszląc otworzył teczkę, pogrzebał w papierach i powiedział zdławionym głosem:

— Ordia Tader.

Weszła kobieta, równie blada i niemal przezroczysta jak wczoraj. Wyglądała, jakby się jeszcze nie ocknęła z omdlenia. Ale kiedy Pandi wyciągnął rękę, żeby ją ująć za łokieć i posadzić, odsunęła się od niego gwałtownie, niczym od gada i Maksymowi wydało się, że zaraz uderzy. Nie uderzyła, miała skute ręce, powiedziała tylko dobitnie: „Nie dotykaj mnie, fagasie!” Wyminęła Pandiego i usiadła na taborecie.

Brygadier zadał jej zwyczajne pytanie. Nie odpowiedziała. Cywil przypomniał jej o dziecku i mężu. Jemu również nie odpowiedziała. Siedziała wyprostowana. Maksym nie widział jej twarzy, widział jedynie napiętą, chudą szyję pod rozsypanymi jasnymi włosami. Potem nieoczekiwanie powiedziała spokojnym, niskim głosem:

— Jesteście wszyscy ogłupieni. Otumanieni mordercy!… Wszyscy umrzecie. Ty, brygadierze, nie znam cię, widzę cię pierwszy i ostatni raz, umrzesz okropną śmiercią. Niestety nie z mojej ręki. Ale to będzie paskudna śmierć. Ty też bydlaku z tajnej policji. Dwóch takich samych osobiście wykończyłam. Ja bym i ciebie teraz zatłukła, dobrałabym się do ciebie, gdyby nie te fagasy za moimi plecami… — Nabrała oddechu. — Ty też, czarnopyskie mięso armatnie, ty też oprawco, trafisz w nasze ręce. Gel spudłował, ale znam ludzi, którzy nie spudłują.

Nie przerywali i słuchali uważnie. Można było pomyśleć, że gotowi są słuchać jej godzinami. Kobieta nagle wstała i ruszyła ku stołowi, ale Pandi chwycił ją za ramię i rzucił z powrotem na taboret. Wtedy splunęła ze wszystkich sił, ale ślina nie doleciała do stołu, ona zaś nagle skurczyła się i zapłakała. Przez jakiś czas patrzyli, jak ona płacze. Potem brygadier wstał i skazał ją na unicestwienie w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Pandi chwycił skazaną za łokieć i wyrzucił za drzwi. Cywil gwałtownie zatarł ręce, uśmiechnął się i powiedział do brygadiera: „To nam się udało. Kapitalnie rozpracowane”. Brygadier odpowiedział mu: „Podziękuj rotmistrzowi”. Rotmistrz warknął: „Język!” — i wszyscy zamilkli.

Później adiutant wezwał Memo Gramenu. Z nim się w ogóle nie cackano. To był ten, który strzelał w korytarzu. Tu wszystko było jasne: opór zbrojny przy aresztowaniu. Nawet pytań mu nie zadawali. Gramenu siedział na taborecie, ciężki, zgarbiony i kiedy brygadier odczytywał wyrok śmierci, obojętnie patrzył w sufit kołysząc w lewej ręce prawą, której wywichnięte palce owinął szmatą. Maksymowi wydało się, że wyczuwa w nim jakiś nienaturalny spokój, zimną obojętność w stosunku do tego, co się wokół niego działo, nie potrafił jednak rozeznać się w swoich odczuciach.

Skazańca jeszcze nie zdążyli wyprowadzić, gdy już adiutant zaczął z ulgą wkładać papiery do teczki, brygadier wdał się w rozmowę z cywilem o kolejności awansów, a rotmistrz Czaczu podszedł do Maksyma i Pandiego i kazał im odejść. W jego przezroczystych oczach Maksym dostrzegł wyraźną drwinę i pogróżkę, ale nie chciało mu się o tym myśleć. Z jakąś abstrakcyjną ciekawością i współczuciem rozmyślał o człowieku, który będzie zabijał kobietę. To było potworne, to było niewyobrażalne, ale ktoś to będzie musiał zrobić w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin.

Загрузка...